Internet na cenzurowanym
"Shi Tao, chiński dziennikarz, odbywa 10-letnią karę więzienia w Chinach za wysłanie maila do USA. Pomóż nam go uwolnić! Napisz, co myślisz o roli, jaką w naruszaniu praw człowieka przez chiński rząd odegrał serwis Yahoo!" - tak rozpoczyna się list, który na swojej stronie umieściła Amnesty International, zachęcając polskich użytkowników do akcji przeciwko kolaboracji zachodnich firm z chińskim reżimem. Kilka tygodni temu do więzienia na 4 lata trafił Jiang Lijun, kolejna ofiara prokomunistycznej polityki chińskiego oddziału Yahoo. Internet, pomimo że z natury najbardziej liberalne medium, podlega cenzurze, nie tylko w Chinach, ale i Wietnamie, Kubie, Birmie, Malezji, Tunezji... i, żeby daleko nie szukać, również u naszych sąsiadów - na Białorusi. Czy polska sieć jest wolna od cenzury?
22.05.2006 | aktual.: 24.05.2006 15:57
Teoretycznie rzecz biorąc komunistyczne rządy nie powinny mieć możliwości przetrwania, odkąd upowszechnił się internet. Reżim powinien paść, bo podkopać go można w sieci na kilka sposobów: przez wolność wypowiedzi na forach i blogach, wolność zgromadzeń w sieci, dyskusji, brak granic i wolny dostęp do technologii w różnych krajach.
"Będąc w Związku Radzieckim tuż przed przemianami, wiedziałem, że to wszystko padanie, jak tylko zobaczyłem, że ludzie zaczęli publicznie mówić to, co naprawdę myślą - wspomina prof. Leszek Kołakowski na jednym ze swoich spotkań z polskimi studentami na Uniwersytecie w Oksfordzie. Zdaniem polskiego filozofa, największą trudnością w utrzymaniu systemów komunistycznych nie są wcale problemy ekonomiczne czy sąsiedztwo z demokratycznym krajem, ale właśnie wolności obywatelskie.
W ostatnich kilku latach Chiny pokazały, jak skutecznie potrafią chronić reżim przed wolnością słowa w internecie. I chociaż cenzura skutecznie funkcjonuje w wielu innych krajach na całym globie, o jej skutkach w Państwie Środka wiemy najwięcej, w dużej mierze dlatego, że nie działa jedynie lokalnie, ale przy wsparciu zachodnich koncernów.
Nie ma miłości dla Google
Yahoo! ma na swoim koncie co najmniej kilka przypadków kooperacji z chińskim reżimem, głównie w wydawaniu nazwisk osób publikujących bądź wysyłających niepoprawne politycznie treści. Niedawny przypadek, bo z drugiej połowy kwietnia br., to współpraca z władzami komunistycznymi, w wyniku której skazany został Jiang Lijun. Przyczyna uwięzienia: wysyłanie ze skrzynki Yahoo! maili, mających, zdaniem władz, wzywać do obalenia partii komunistycznej. Oddział korporacji Yahoo! w Hongkongu dostarczył chińskim władzom dowodów - udostępnił wgląd do prywatnej skrzynki Jiang Lijun.
Wcześniej Microsoft na polecenie chińskich władz skasował blog Zhao Jing, gdzie pojawiały się słowa krytyczne pod adresem ustroju.
Najgłośniej było jednak o Google, które w chińskiej wersji wyszukiwarki blokuje jakiekolwiek wyniki dotyczące treści niezgodnych z komunistyczną doktryną. W ocenzurowanej wyszukiwarce nie znajdziemy materiałów na temat m.in. Tybetu, demokracji, czy sekty Falungong. Jeśli nawet pojawią się jakiekolwiek odnośniki do tych treści, będą one odpowiednio wypaczone. To, czego można znaleźć w Google.cn i to, czego brakuje w porównaniu z wynikami na Google.com przedstawia w swym blogu Philipp Lenssen - http://blog.outer-court.com/censored/.
Wyniki wyszukiwania w chińskiej wersji po wpisaniu np. słowa: Tiananmen, Dalajlama, prawa człowieka pokazują zupełnie inną treść niż w reszcie świata, najczęściej kierują do strony Komunistycznej Partii Chin - wskazuje Mirella Panek, rzecznik prasowy Amnesty International - Blogi i fora, na których pojawiają się treści "zakazane", czyli np. wzywające do poszanowania praw człowieka są zamykane, a ich twórcy trafiają do więzienia, konfiskuje się też często ich domowe komputery. Poza tym istnieją sposoby bardziej technologiczne, chociażby routery firmy Cisco, które "odpowiednio" zaprogramowane mogą z powodzeniem filtrować treści.
"Wierzymy, że decyzja o przestrzeganiu chińskiego prawa była słuszna" -argumentował uruchomienie cenzurowanej wersji wyszukiwarki Eric Schmidt, szef spółki dodając, że firma podjęła ją w służbie drugiego po USA największego na świecie rynku internetowego.
Użytkownicy szybko jednak zaprotestowali przeciwko polityce spółki. Zważywszy, że wprowadzenie ocenzurowanej wersji oprogramowania zbiegło się w czasie z wcześniejszymi pochwałami dla Google za nieuleganie naciskom amerykańskich władz chcących mieć dostęp do wyników wyszukiwania. Przez świat przetoczyła się fala protestów. Najgłośniejsza była akcja "No luv 4 Google". Protesty uliczne miały miejsce w kilkunastu państwach na całym świecie: Indiach, USA, Wielkiej Brytanii, Włoszech, Szwajcarii, Szwecji, Australii ( więcej o wydarzeniu tutaj - http://www.noluv4google.com/article.php?id=801 ). "Nie bądź złym" - skandowali uczestnicy protestów, ironicznie odnosząc się do korporacyjnego hasła Google. Akcja propagowała również korzystanie z innych, alternatywnych mechanizmów wyszukiwawczych. W Szwecji w proteście przeciwko Google wzięła udział Szwedzka Partia Socjalistyczna i przedstawiciele Amnesty International. W Denver w USA protestujący wydzwaniali do
biura sprzedaży Google z prośbą wykupienia reklamy o treści "Bojkotuj Google". W Mediolanie we Włoszech grupa anty-Google dostała się do biura spółki i nawet udało im się porozmawiać z dyrektorem. Z kolei w Londynie z uwagi na protesty pod biurem firmy pracownicy korporacji zostali zwolnieni z obowiązku stawienia się tego dnia w pracy.
Akcje podobne do 1-dniowego bojkotu Google w Dniu Zakochanych są organizowane przez użytkowników, którzy nie są obojętni na los osób korzystających z internetu w Chinach - zaznacza Mirella Panek z Amnesty Inernational -Pokazują, że wolność słowa, która stała u podstaw rozwoju internetu jest dla wielu osób bardzo ważną wartością i nie mogą oni spokojnie patrzeć, jak cenzuruje się treści, z których korzysta ok. 111 mln chińskich internautów ( w 2008 r. ma ich być 187 mln - przyp. red. ). Akcje mają głównie na celu mobilizację "zwykłych ludzi", którzy w prosty sposób mogą zaprotestować. Przy okazji pokazuje firmom takim jak Yahoo!, czy Google, że ludzie nie są obojętni i patrzą im na ręce. A przecież są już dobrze znane sukcesy tzw. bojkotów konsumenckich.
Samo Google przypłaciło akcję spadkiem wartości akcji.
Bezlitosna kontrola
Cenzurowanie wyników wyszukiwania to jedno. W państwach komunistycznych działa niezwykle rozbudowany system kontroli tego, co i gdzie się mówi w sieci. Szczególnie inwigilowane są fora dyskusyjne, komentarze i wiadomości przesyłane pocztą elektroniczną czy za pomocą komunikatorów. Nacisk stosowany jest z dwóch stron. Właściciele witryn czy forów sami mają obowiązek monitorowania treści - gdy pojawi się coś niezgodnego z panującym ustrojem, są zobligowani to usunąć, inaczej sami uznani zostaną za sabotażystów. Wsparciem dla tej taktyki są powoływane do życia przez władze specjalne grupy zajmujące się badaniem wiadomości publikowanych bądź przesyłanych przez sieć. Cała ich praca polega na bacznym przeglądaniu witryn i forów, by natrafić na to, co mogłoby zaszkodzić systemowi.
Najwięcej wiemy o kontroli sieci w Chinach, m.in. dlatego, że do cenzury angażuje się nie tylko ludzi, którzy np. śledzą blogi i fora, ale właśnie technologie dostarczaną przez zachodnie i amerykańskie firmy - zaznacza Mirella Panek, rzecznik prasowy Amnesty International.
W komunistycznych krajach z władzami współpracują również dostawcy usług internetowych - w wielu przypadkach są to spółki zależne od państwa, więc utrzymywanie dobrych stosunków z rządem to dla nich być albo nie być. Dostawcy nierzadko usuwają z serwerów witryny zawierające niepoprawne treści, do innych blokują dostęp, co więcej wydają nazwiska użytkowników, którzy swobodnie wypowiadają się na temat działalności władz.
Pod czujnym okiem rządu są również kawiarenki. Zarówno właściciele jak i nierzadko reprezentanci władz z upodobaniem zaglądają w monitory, rejestrują oglądane strony. Władze komunistyczne skutecznie wspierają system donosicielstwa i szpiegostwa. W tym pomagają im zachodnie koncerny, udostępniając informacje o użytkownikach. Jak chociażby w przypadku Shi Tao, chińskiego dziennikarza, jednej z niedawnych ofiar kolaboracji Yahoo! z chińskimi władzami.
Polacy mówią: nie
Shi Tao oficjalnie skazany został za "nielegalne dostarczanie tajemnic państwowych obcym jednostkom" poprzez używanie konta pocztowego Yahoo! Ową tajemnicą było streszczenie rozporządzenia partii komunistycznej. Kara: 10 lat więzienia. Amnesty International, przygotowując międzynarodową akcję, orzekło: "Shi Tao uznawany jest za więźnia sumienia, jako że aresztowany został za pokojowe korzystanie z prawa do wolności słowa, podstawowej wolności prawa międzynarodowego i chińskiej konstytucji." Do akcji włączyli się Polacy.
Ze strony organizacji można przesłać list do Yahoo!, wyrażając oburzenie i naciskając na zmianę polityki spółki. Niestety nie mamy możliwości kontroli ilości protestów wysłanych z naszej polskiej strony, wiemy jednak, że ze strony światowej Amnesty.org wysłano kilkadziesiąt tysięcy protestów - wskazuje Mirella Panek - Odkąd akcja ukazała się na naszej stronie dostaliśmy dużo maili z pytaniem "co jeszcze mogę zrobić?". Wydaje mi się, że w Polsce wiele osób pamięta, co to znaczy cenzura, dlatego akcje dotyczące obrony wolności słowa i cenzurze w Chinach czy na Białorusi cieszą się największym zainteresowaniem.
Polacy zaangażowali się również w listopadową akcję Amnesty - Wolność słowa na Białorusi. Wtedy protesty można było wysyłać również ze strony Onetu i Gazety.pl.
Jesteśmy zadowoleni z przebiegu akcji - podkreśla Piotr Tchórzewski, rzecznik Onet.pl - Protest poparło czynnie 50 tys. internautów. Akcja pokazała, że internauci są bardzo uwrażliwieni na wszelkie próby cenzury, ograniczania swobody wypowiedzi, tłumienia poglądów. Ludzi naprawdę poruszył widok ocenzurowanej strony głównej Onet.pl i jedynki Gazety Wyborczej i Rzeczpospolitej. Otrzymałem wiele maili z refleksjami użytkowników.
Na Gazeta.pl list przeciwko fałszowaniu wyników wyborów na Białorusi podpisały 683 osoby. Listę przekazaliśmy Inicjatywnie Wolna Białoruś i Ambasadzie Białoruskiej - wyjaśnia Anna Kęsicka z portalu Gazeta.pl.Białoruś: sąsiad w potrzebie
Wśród naszych sąsiadów najgorzej z kontrolą użytkowników jest wciąż na Białorusi. Cenzura trzyma się mocno, fałszerstwo i blokowanie swobody wypowiedzi nie znika z życia politycznego. Ostatnie wydarzenia po opublikowaniu wyników wyborów pokazały jednak, że Białorusini nie zgadzają się z systemem, a publiczne protesty uzupełniane są przez akcje internetowe.
Przykład z ostatnich miesięcy: prorządowa gazeta "Sowietskaja Biełorussija" opublikowała artykuł szkalujący uczestników marcowych protestów, Białorusini zorganizowali akcję w internecie. Na forach internetowych i blogach pojawiły się wezwania do wejścia na stronę dziennika o jednakowej porze, co spowodowało przeciążenie serwerów i w konsekwencji brak dostępu do witryny. "Sowietskaja Biełorussija" zniknęła na jakiś czas z sieci.
W Białorusi jest średnio 1,39 mln internautów ( są to dane rządowe, prawdopodobnie zawyżone, choć CIA World Fact Book podaje jeszcze wyższą liczbę: 1,6 mln ). Najczęściej korzystają z wdzwanianego dostępu do sieci. Dostawcami usług ISP są zazwyczaj firmy państwowe. Nic mi nie wiadomo na temat jakichkolwiek przypadków uwięzienia bądź ukarania internatów za działania przeciwko rządowi - komentuje Małgorzata Lamparska, koordynatorka ds. Rosji i Białorusi Amnesty Internautional - Amnesty nie pisała również w swoich raportach ani o żadnych przypadkach blokowania stron czy samego dostępu do internetu.
O limitowanym dostępie do sieci dużo mówiła jednak organizacja Reporterzy bez Granic - witryny blokowano głównie w czasie wyborów, kiedy na żądanie prezydenta Aleksandra Łukaszenki utrudniony bądź niemożliwy był dostęp do stron opozycji. Łukaszenko, który nie znosi jakiekolwiek krytyki, zareagował ostro również w zeszłym roku, kiedy kilku młodych użytkowników umieściło w sieci satyryczne komiksy na jego temat.
Pomimo silnej cenzury w białoruskich mediach, internet, póki co, zostaje jednak jeszcze trochę na uboczu agresywnych działań władz. Wydaje się, że ze względu na niski odsetek internautów rząd największy nacisk kładzie na telewizję, radio i prasę jako główne media służące kontroli i propagandzie.
Przedstawiciele organizacji Reporterzy bez Granic w swoim dorocznym raporcie wskazują, że cenzura w sieci staje się coraz powszechniejsza.
Represje na Dalekim Wschodzie
Cenzura w Wietnamie przypomina chińską. Opozycjonistów za wyrażanie swoich opinii w sieci skazuje się na wysokie wyroki więzienia. Jeden z wielu przypadków: Nguyen Khac Toan za wysłanie maila do organizacji praw człowieka przesiedział 3 lata ( z zasądzonych 12. Wyszedł na mocy amnestii ), następne 3 musi odsiedzieć w domu.
Kolejny to doktor Pham Hong Son, schorowany, skazany na 5 lat. Powód: wyrażanie niegodnych z systemem opinii w sieci. Następny: Nguyen Vu Bing, skazany na lat 7. Powód ten sam.
Inna dramatyczna historia to aresztowanie trójki młodych internautów w październiku ubiegłego roku. Truong Quoc Tuan, Truong Quo Huy oraz jego narzeczona Lisa Pham zostali zatrzymani we własnym domu, pojmani, ślad po nich zaginął. Powód: udział w czacie dotyczącym demokracji, co zdaniem rządu, równoważne jest z nawoływaniem do obalenia rządu.
W Wietnamie żyje ok. 84,4 mln ludzi ( dane za CIA World Fact Book ), podczas gdy samych internautów jest jedynie 5,8 mln. Dostawcy ISP oraz media są ściśle kontrolowane. Internetowa policja sprawdza treści przeglądane przez użytkowników, głównie w kafejkach, bo stamtąd najczęściej skorzysta się z sieci.
Podobnie jest w Birmie - kraju, który Reporterzy bez Granic, nazywają jednym z najgorszych wrogów wolności słowa, gdzie metody kontroli i nacisku bywają nawet gorsze niż w Chinach. Użytkownicy korzystają sieci w kawiarenkach, bo posiadanie własnego komputera i łącza do internetu jest zabronione. Każde pięć minut przeglądania witryn jest rejestrowane, a właściciel kafejki dokładnie bada, co klient ma na ekranie. Nie ma mowy o dostępnie do stron internetowych opozycji - jest on skutecznie blokowany przez oprogramowanie amerykańskiej firmy Fortinet. Z serwisów pocztowych na Yahoo! czy Hotmail w ogóle nie można korzystać.
Jedna czwarta mieszkańców Birmy żyje w skrajnej nędzy - podaje CIA Word Fact Book. Użytkowników sieci szacuje się na ok. 63,7 tys.
Organiczny dostęp do sieci to codzienność w Korei Północnej. Jeszcze do niedawna w ogóle nie było tam sieci na specjalne żądanie władz. Odkąd jednak łącza się pojawiły, dostęp do interetu mają tylko uprzywilejowani, a same zasoby dostępne z kraju ograniczają się do ocenzurowanych stron chwalących reżim Kim Jong-il. Trudno oszacować, jaki jest procent osób korzystających z sieci. Reporterzy Bez Granic sugerują, że może ich być nie więcej niż kilka tysięcy.Treści eliminowane są również z malezyjskiej sieci. Strony nieprzychylne rządzącemu Mohatirowi Mohammedowi szybko stają się niedostępne. Chociaż sama Malezja może się poszczycić wysoką liczbą użytkowników ( 10,4 mln na 24 mln mieszkańców ), oni sami nie czują się wolni w sieci. Jak zaznaczają Reporterzy Bez Granic, ostra polityka rządowa kontrolująca internetowe publikacje oraz nagonka na Malajsiakini - niezależny dziennik online -doprowadziły do powstania autocenzury. Autorzy blogów unikają niewygodnych tematów, boją się represji.
Jeszcze gorzej jest na Malediwach. I choć kraj jest rajem dla turystów, dla przeciętnego użytkownika sieci zamienia się w piekło. Rządzący od 25 lat prezydent Maumun Abdul Gajum tłumi każdą opozycję, każdy najmniejszy sprzeciw. Zadanie ułatwia mu brytyjska firma Cable&Wireless, która kontroluje dostęp do sieci w całym kraju. Znamienny był przypadek z 2002 roku, kiedy to czwórka mieszkańców wysp została aresztowana i skazana za przygotowywanie newslettera dotyczącego sytuacji w kraju. Jeden z aresztowanych wciąż przebywa w więzieniu.
W dalekiej Tajlandii rząd cenzuruje sieć pod hasłem walki z pornografią. Strony, na których pojawiają się słowa krytyki pod adresem rządu, zostają również zablokowane. Tak się stało między innymi z witrynami dwóch stacji radiowych. Po opublikowaniu materiałów, które nie spodobały się władzy, dostawca usług ISP został zmuszony do nich zablokowania.
Cenzura w Azji Środkowej
Reporterzy Bez Granic wskazują, że coraz trudniejsza staje się sytuacja użytkowników w byłych republikach radzieckich. Turkmenistanem rządzi po stalinowsku prezydent Neparmurad Njazow. Polityka internetowa jest okrutna: zakaz posiadania internetu w domu, brak kawiarenek internetowych. Dostawcami sieci są firmy rządowe, a treści publikowane online podlegają ścisłej kontroli.
W Kazahstanie władze również bacznie obserwują działalność użytkowników w sieci. Rządzący Nursultan Nazarbajew stworzył specjalną czarną listę witryn, na której znalazły się między innymi strony opozycji - serwisy te szybko znikają z sieci. W październiku ubiegłego roku w pokazowym procesie opozycja została pozbawiona domeny ( .kz ).
Bardzo podobną taktykę stosuje prezydent Uzbekistanu. Opozycyjne strony są blokowane na żądanie władz. Co więcej, w walkę z dysydentami uwikłane są firmy ISP, które zmusza się do wykonywania poleceń rządu nakazującego dławienie opozycji.
Istnieją co prawda kawiarenki internetowe, skąd najczęściej z siecią łączą się Uzbekistańczycy. Miejsca te są jednak ściśle kontrolowane - dokładnie sprawdza się, co użytkownicy mają na ekranach.
W Uzbekistanie więzi się zwolenników demokracji. Reporterzy Bez Granic wskazują, że za publikowanie niezgodnych z rządową doktryną treści, użytkownicy trafiają do więzienia ( zdarzyły się przypadki uwięzienia na ponad 3 lata za wyrażanie swojej opinii w obronie demokracji ).
Blokady informacji w krajach arabskich
Inne hasła, choć podobne metody stosują kraje na Bliskim Wschodzie. Tam cenzura w sieci wprowadzana jest jako "obrona użytkowników przed dostępem do treści pornograficznych". Przy okazji blokowania erotycznych witryn, użytkownicy tracą dostęp do stron niezależnych dzienników, serwisów politycznych, religijnych ( oprócz islamskich ) czy publicystycznych.
Taką politykę przyjął Iran, gdzie rząd zablokował setki tysięcy stron WWW. W popisowych procesach do więzienia trafili autorzy blogów jesienią 2004 i latem 2005 roku. Do więzienie na 2 lata trafił między innymi 23-latek Modżtaba Saminedżad. Oficjalnym powodem uwięzienia bloggera było naruszenie kodeksu państwowego.
W Syrii dostęp do sieci jest ograniczony do grupy uprzywilejowanych, ale nawet ci są pod bacznym nadzorem władz. Jeden ze studentów, który opublikował na zachodnim serwerze zdjęcia z demonstracji w Damaszku, został aresztowany i torturowany. W więzieniu przesiedział 2 lata.
Nie łatwo jest również w Arabii Saudyjskiej. Władze powołały do życia specjalną jednostkę, która zajmuje się monitorowaniem sieci. Do tej pory zablokowano ok. 400 tys. stron internetowych. Cenzura nie pomija też autorów blogów. W przeszłości były też problemy z dostępem do serwisu Blogger.com.
Pozostali na czarnej liście
Państwa afrykańskie rzadko pojawiały się na liście krajów uniemożliwiających użytkownikom swobodne wypowiadanie się w sieci. Przyczyny nie należy bynajmniej szukać w łagodności reżimów, ale raczej w ponurych statystykach, które wskazują na niewielki odsetek liczby użytkowników sieci. W wielu krajach afrykańskich ludzie żyją na skraju nędzy, nie ma żywności, lekarstw, dachów nad głową. W państwach, zwłaszcza środkowej części kontynentu brakuje całej infrastruktury telekomunikacyjnej.
W tych krajach, w których istnieje połączenie z siecią, coraz częściej dochodzi do łamania praw człowieka w internecie.
W Tunezji na 10 mln mieszkańców jedynie ok. 835 tys. korzysta z internetu. Rząd skutecznie przez wiele miesięcy blokował strony Mediterrenean Liberal Party. Do tej pory niedostępna z kraju jest witryna Reporterów Bez Granic. Za krytykę rządu w internecie użytkowników czeka więzienie. W zeszłym 2005 r. na trzy i pół roku odsiadki skazany został prawnik Mohammed Abbou, który w sieci skrytykował prezydenta.
Źle jest również w Zimbabwe i wygląda na to, że będzie jeszcze gorzej. Dostawcy internetu zostali zmuszeni do podpisania umowy z rządem, w ramach której pozwalają na monitorowanie sieci i blokowanie niewygodnych dla władz witryn. Jak donoszą Reporterzy Bez Granic, rząd Zimbabwe zamierza sprowadzić z Chin sprzęt do szpiegowania w sieci jak i same metody cenzurowania.
Tragiczna sytuacja panuje na Kubie. Rządzący państwem Fidel Castro nie pozwala na posiadanie w domu komputera, nie mówiąc już o połączeniu do sieci. CIA Word Fact Book mówi o ok. 150 tys. użytkowników na wyspie. Aby móc z sieci skorzystać, trzeba ubiegać się o specjalne pozwolenie od partii komunistycznej. Niektórzy Kubańczycy kupują nielegalnie hasła dostępu do sieci, zarezerwowane dla tych, którzy otrzymali pozwolenia. Dla obcokrajowców internet dostępny jest w największych hotelach. Jednak to, co można w kubańskiej sieci przeczytać, to głównie teksty propagandowe. Dostęp do niezależnych witryn jest zablokowany.
Władze komunistyczne czy dyktatorzy w krajach na całym świecie doskonale zdają sobie sprawę z potencjału intenetu, stąd wzmaganie działania cenzury czy wprowadzanie blokad samego dostępu do sieci. Najdrastyczniejsze ograniczenia wprowadziła do tej pory Kuba i Korea Północna, kompletnie wykluczając mieszkańców z możliwości korzystania z sieci. Świadczy to o głębokim strachu władz przed starciem zasad reżimu z internetową ideą wolności. Warto wspomnieć również o międzynarodowej współpracy dyktatorów, którzy wzajemnie kopiują modele walki z ruchami opozycyjnymi, czy dostarczają sobie nawzajem rozwiązania do szpiegowania użytkowników w sieci czy blokowania stron.
Polska rzeczywistość
Choć nasz kraj nie widnieje na żadnej czarnej liście związanej z cenzurowaniem sieci, najnowsze propozycje rządu, zwłaszcza płynące ostatnio z resortu edukacji, budzą sporo wątpliwości. Z marcowego sondażu TNS OBOP wynika, że ponad jedna trzecia Polaków uważa, iż niektóre poglądy polityczne jest bardzo trudno wyrazić w mediach. Co się na to złożyło? Po trosze głośne sprawy związane z wywieraniem przez rząd nacisków na środki masowego przekazu: częste ingerencje rzecznika rządu w materiały przygotowywane przez TVP ( zwłaszcza przez Mikołaja Kunicę ) czy felietony w prasie ( zamieszanie wokół publikacji Manueli Gretkowskiej w "Sukcesie" ).
Więcej obaw obudziły jednak pomysły wprowadzenia Centrum Dobrych Mediów oraz Narodowego Instytutu Wychowania, które mają zajmować się kontrolowaniem wszystkich środków przekazu, włączając w to internet. Hasłem ideologicznym jest walka z przemocą i wulgarnością mediów. Wcześniejsze ingerencje władzy w treści związane z jej działalnością mogą jednak budzić uzasadnione obawy o to, że może dojść do rozszerzenia kontroli na publikacje dotyczące również innych sfer życia ( chociażby polityki ).
Czy nastanie autocenzura w mediach? Jak widać w sieci, sama partia rządząca skutecznie dokonuje weryfikacji publikowanych materiałów w zależności od relacji z własnymi koalicjantami. Autor bloga Ojczyzna szarzyzna - http://ojczyznaszarzyzna.blox.pl/2006/04/autocenzura-w-pis.html podaje przykład usunięcia ze strony PiS artykułu dotyczącego kontrowersyjnych źródeł finansowania partii Andrzeja Leppera zaraz po tym, jak partia Jarosława Kaczyńskiego zacieśniła pakt koalicyjny z Samoobroną.
Najwięcej jednak obaw budzi projekt filtrowania internetu zaproponowany przez nowego ministra edukacji Romana Giertycha. Plan swoją naturą przypomina te stosowane przez kraje arabskie - celem filtracji ma być blokowanie stron z seksem i przemocą. Jak to jednak będzie wyglądać w praktyce? Minister nie przedstawił jeszcze szczegółów projektu, zaznaczył jednak, że do akcji zaangażuje firmy informatyczne. W teorii w każdej szkole działać ma blokada uniemożliwiająca dostęp do stron mieszczących się w kategorii "sex i przemoc". A w praktyce? Nie trzeba wielkiej wyobraźni czy wiedzy technologicznej, by uzmysłowić sobie, że zablokowane zostaną również witryny o charakterze neutralnym.
Jednym z powodów jest fakt, że znakomita liczba autorów serwisów wpisuje do słów kluczowych w nagłówku witryn słowo "sex". Jak wskazał jeden z uczestników forum Demokraci.pl - http://forum.demokraci.pl/topic.php?id=1752&s=0 - Piotr Stefaniak - w jego szkole zablokowany został dostęp do portalu o2.pl właśnie ze względu na to, że w treści witryny znajdowało się objęte filtrem słowo. Serwisy bukmacherskie za to można w szkolnej pracowni bez żadnych trudów przeglądać.
Innym sposobem filtrowania jest sprawdzanie, czy witryna spod wywołanego IP znajduje się na czarnej liście. Problem polega na tym, że odkąd jest protokół HTTP 1.1 pod jednym IP może działać wiele serwisów, więc wystarczy, że jeden z nich jest erotyczny i żaden nie będzie już wchodził - pisze Stefaniak na forum.
Poza tym pomysłem otwartych działań cenzurowania treści internetowych w Polsce nie ma. Portalu Gazeta.pl nikt nigdy nie cenzurował - zaznacza Anna Kęsicka z Agory. Nie mamy cenzury w kraju - dodaje Piotr Tchórzewski, rzecznik prasowy Onet.pl - Jak sądzę w naszym kraju bez względy na takie czy inne opinie funkcjonują naprawdę wolne media.
O żadnych przypadkach cenzurowania sieci w Polsce nie wie również Amnesty International. Jako polska sekcja AI nie zajmujemy się własnym krajem, co jest jedną z zasad działania AI, więc niestety nie mogę podać konkretnych przykładów - mówi Mirella Panek.
Polacy są wyczuleni na sprawy cenzury, a historia ostatnich dwóch stuleci pokazała, że potrafiliśmy sobie poradzić z cenzorem ( pomimo tego że media tradycyjne stosunkowo łatwo jest centralnie kontrolować ). W internecie, który jest medium rozproszonym i działającym poza granicami, trudniej o globalną kontrolę treści. Trudniej też władzom utrzymać własny wizerunek w sieci.
Co by było jednak gdyby internet tak rozwinięty, jak jest dzisiaj, działał już w latach 60-tych czy 70-tych? W Polsce zmagalibyśmy się pewnie z problemami podobnymi do tych, jakie mają dziś Chińczycy czy Kubańczycy. Zakaz posiadania komputera w domu bez pozwolenia ( to akurat nie fikcja, ale polska rzeczywistość z lat 80-tych ), karty prepaid kupowane na czarnym rynku umożliwiające korzystanie z sieci przez krótki czas, szpiegowanie i donosicielstwo... a przy tym wszystkim rząd posiłkowałby się rozwiązaniami zachodnich firm umożliwiającymi blokadę witryn opozycji. Nie wspominając o wyszukiwarce, w której słowa: Solidarność, Popiełuszko, demokracja nie pojawiałyby się wcale. I chyba nie trzeba pytać, czy chcielibyśmy, aby inne kraje nam pomogły, pokazały, że się sprzeciwiają, żeby użytkownicy kliknęli na list protestacyjny. Jedno kliknięcie nic nie kosztuje, a miliony kliknięć mogą zmieniać rzeczywistość - podpowiada Mirella Panek z Amnesty International.
Dane dotyczące cenzury na świecie pochodzą z rocznego raportu organizacji Reporterzy Bez Granic Dane o liczbie internautów w poszczególnych krajach podaję za CIA Word Fact Book
Polska strona Amnesty International - http://www.amnesty.org.pl/index.php
"Uwolnić Shi Tao" - http://www.amnesty.org.pl/index.php/ai/content/view/full/3434 - Akcja Amnesty International, którą wsparli Polacy
Amnesty International kontra Google - http://www.internetstandard.pl/news/93132.html
Europejski Trybunał Praw Człowieka - http://www.echr.coe.int/echr
Międzynarodowa Federacja Praw Człowieka - http://www.fidh.org/_news.php3
Human Rights Watch - http://www.fidh.org/_news.php3
Powszechna Deklaracja Praw Człowieka - http://www.un.org/overview/rights.html
Electronic Frontier Foundation - http://www.eff.org/
Reporters Without Borders - http://www.rsf.org/content.php3
Kronika represji w internecie - http://www.rsf.org/article.php3?id_article=1290, stworzona przez przedstawicieli organizacji Reporterzy Bez Granic