PolskaIII RP w szponach SB

III RP w szponach SB

Byli esbecy przeniknęli w wolnej Polsce do najważniejszych sfer życia społecznego. Partii politycznych, strategicznych firm, banków, organów bezpieczeństwa, uczelni, prokuratury, sądownictwa, dyplomacji, mediów. I struktur władzy.

III RP w szponach SB
Źródło zdjęć: © PAP

22.08.2011 | aktual.: 22.08.2011 17:39

Wszędzie zapuścili głębokie korzenie i stworzyli tak rozległą sieć, że nie ma już najmniejszych szans, aby pozbawić ich zdobytych wcześniej wpływów. Tam, gdzie nie zagnieździli się osobiście, swoje wpływy rozciągają często poprzez dawnych agentów, w tym także mafiosów stosujących – gdy zachodzi potrzeba – przemoc i zbrodnię. Vide – zabójstwo gen. Marka Papały.

Część publicystów nieformalne grupy powiązanych ze sobą byłych esbeków nazywa mafią. To o tyle nie do końca trafne porównanie, że mafia próbuje znaleźć osłonę i oparcie w niektórych instytucjach państwa, głównie w policji, prokuraturze, sądownictwie, ale w istocie egzystuje całkowicie poza nimi. Działa od nich niezależnie. Zagrożenia, jakie występują ze strony byłej tajnej policji politycznej, a także jej siła, wynikają z tego, że wraz ze swoimi patologicznymi atrybutami wtopiła się w żywą tkankę państwa i newralgiczne miejsca dla jego prawidłowego funkcjonowania. Wszędzie tam, gdzie tylko znajduje do nich dostęp, wykorzystuje je do własnych celów niczym klasyczny pasożyt.

Pozorna weryfikacja

Jest jeszcze jedna niezwykle ważna cecha, która w dużym stopniu przesądziła o tym, że byli esbecy urośli w nieformalną potęgę. Tą cechą jest poczucie wspólnej więzi przejawiającej się na co dzień we wzajemnym wspieraniu się. Wyrosło ono z poczucia izolacji od pozostałej części społeczeństwa. Ten rys stanowił naturalne przedłużenie ich sposobu życia z czasów PRL. Reguły esbeckiej profesji narzucały im życie w zamkniętych enklawach.

W pierwszych latach wolnej Polski ich celem było tylko przetrwanie. Można nawet powiedzieć, że jednoczył ich strach przed zagładą, zepchnięciem na margines i materialną degradacją. Po kilku latach okazało się jednak, że nic takiego im nie grozi, a państwo wręcz stworzyło warunki sprzyjające ich wzrostowi w siłę. I co ważne, dla swoich ukrytych aspiracji znaleźli politycznych popleczników.

Dziś już rzeczą bezdyskusyjną jest to, że grzechem pierworodnym pierwszych dni polskiej demokracji była „gruba kreska” Tadeusza Mazowieckiego. Za aktem zaniechania rozliczeń ze świeżą, pełną jeszcze ran przeszłością stawiano kolejne błędne kroki, owocujące do dziś fatalnymi konsekwencjami. Jednym z nich była osławiona weryfikacja, która miała nasze służby specjalne wyprowadzić na czyste wody. Została jednak tak przeprowadzona, że wylądowaliśmy na wodach mętnych, gdzieniegdzie podeszłych zasiedziałym bagnem. Symbolem zabagnienia nowo tworzonych służb jest pułkownik Jan Lesiak i jego słynna szafa, w której na początku lat 90. gromadził zdobywane nielegalnymi, starymi esbeckimi metodami materiały kompromitujące ówczesną opozycję polityczną.

Nie da się już teraz pewnie dojść, jakie były rzeczywiste przyczyny tak przeprowadzonej weryfikacji. Na ile była to kwestia amatorszczyzny komisji, jej nieudolności, a na ile i przez kogo realizowanych świadomych zabiegów.

Nikt nie sprawdził, czy w jakichś komisjach wojewódzkich nie znaleźli się działacze podziemia będący jednocześnie tajnymi współpracownikami SB. Nic dziwnego, że mogli oni być sojusznikami tych esbeków, którzy powinni zostać zweryfikowani negatywnie. Zamiast tego trafili do Urzędu Ochrony Państwa.

Dziesiątki, jeśli nie setki esbeków dostało się do UOP kuchennymi drzwiami. Początkowo odrzuceni przez komisje zakulisowymi działaniami zdobywali poparcie swych niedawnych ofiar. Temu zawdzięczał przyjęcie do UOP Jan Lesiak, którego poparł Jacek Kuroń. W podobny sposób trafiło tam kilku oficerów z Wybrzeża, którzy przed 1989 r. inwigilowali Lecha Wałęsę. To stworzyło patologiczny układ, który doprowadził do tego, że Lech Wałęsa bez żadnej kontroli i rygorów dostał swoje akta operacyjne „Bolka”.

Ponad 2 tys. byłych esbeków odrzuconych przez komisje okręgowe przywróciła do służby komisja centralna. Jej członkowie okazali się nie tylko nadzwyczaj tolerancyjnymi ludźmi. Przyznawali sobie też prawo do lepszej wiedzy o zdyskwalifikowanych wcześniej esbekach niż lokalni działacze solidarnościowego podziemia. Dodajmy jako ciekawostkę, że najważniejsi wówczas członkowie centralnej komisji – Krzysztof Kozłowski, pierwszy solidarnościowy szef MSW, i Jan Widacki, jeden z jego zastępców – są nie od dziś gorącymi przeciwnikami lustracji. Już mniej zabawną ciekawostką jest to, że sekretarzem centralnej komisji był Andrzej Anklewicz (dziś generał), prawa ręka rządzącego wtedy w MSW Czesława Kiszczaka. Jedną z jego powinności – nieoficjalnych – było składanie Kiszczakowi codziennych raportów z działań komisji. Czy nie mógł mieć także innych?

Zdradliwy alarm

W 1989 r. w SB pracowało 24 tys. funkcjonariuszy. Współpracowało z nimi w tym czasie blisko 100 tys. agentów. Jeszcze przed rozwiązaniem SB w 1990 r. kierujący wówczas resortem spraw wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak przeprowadził strategiczny manewr. Ponad 5 tys. esbeków przeniósł do MO. Legitymacje SB zamieniono na milicyjne.

Kolejne 5 tys. funkcjonariuszy uznało, że nie mają szans, i zrezygnowało z weryfikacji. Zatem weryfikacji, jak już wspomniałem, nienajeżonej specjalnymi przeszkodami poddało się 14 tys. osób, z których 10 tys. przeszło ją z pozytywnymi ocenami. W większości zostali zatrudnieni w nowo powstałym UOP, a część w policji.

Ci, którzy nie znaleźli się w nowych strukturach służb, razem z tymi, którzy odeszli na tak zwaną resortową wcześniejszą emeryturę, stanowili potężną armię ludzi w pełni sił i sprawności, poszukujących nowej pracy. Wielu z nich znalazło zatrudnienie w powstających agencjach ochroniarskich i detektywistycznych. Na początku lat 90. to był prawdziwy raj dla tysięcy byłych oficerów SB.

Korzystna dla funkcjonariuszy okazała się sytuacja prawna, która właściwie nie stawiała żadnych barier utrudniających założenie firmy. Koncesje na działalność gospodarczą funkcjonariusze rozwiązanej SB uzyskiwali z dziecinną łatwością. Wystarczyło złożyć wniosek i dołączyć do niego niewielką opłatę. Ustawa o działalności gospodarczej określała jedynie organ, który ma prawo wydawać koncesje. Nie przewidziano jednak żadnej kontroli nad tą działalnością. W ciągu kilku miesięcy powstało w Polsce kilkaset firm zajmujących się bezpieczeństwem publicznym. Niedługo potem działało już kilka tysięcy firm ochroniarskich i ponad 200 detektywistycznych. Ich właściciele mieli wprawdzie doświadczenie operacyjne, ale nie znali prawa, nie potrafili prawidłowo prowadzić działalności gospodarczej, często więc musieli uciekać się do omijania przepisów bądź ich łamania. W codziennej pracy stosowali przemoc, przekupstwo, zakładali nielegalne podsłuchy. W wielu przypadkach właścicielami firm detektywistycznych byli oficerowie SB,
którzy nie przeszli weryfikacji lub do niej w ogóle nie stanęli.

– Większość firm detektywistycznych współpracuje z policją i służbami specjalnymi – opowiada niedawny oficer ABW, mający za sobą ponaddwudziestoletni staż w specsłużbach. – Taki układ tworzy patologiczne relacje, ponieważ moi niedawni zwierzchnicy, a są to niejednokrotnie ludzie byłej SB, wykorzystują prywatne firmy jako swoje forpoczty lub komórki do specjalnych zadań tam, gdzie oficjalne działanie ABW mogłoby zostać uznane za bezprawne, np. założenie nielegalnego podsłuchu – dodaje.

– Nie zdaje sobie pan sprawy z tego, jak firmy ochroniarskie oplatają wszystkich nieograniczonymi wręcz możliwościami zdobywania informacji – mówi z kolei specjalista do spraw technicznych pracujący w jednej z małych firm ochrony mieszczącej się na warszawskiej Ochocie. Jego zdaniem bystry ochroniarz („a przecież do SB nie trafiały same cepy” – przekonuje mnie) po roku pracy na jakiejś recepcji wie ogromnie dużo o wszystkich pracownikach chronionej firmy. Zapewnia, że znajdują się zainteresowani taką wiedzą, którzy gotowi są za nią płacić. Zarówno ludzie z innych firm, jak i osoby prywatne.

– Czy ma pan w domu alarm? – pyta. – Jeśli tak, to jest pan jakby na widelcu. Dlaczego? Bo ktoś, kto chciałby wiedzieć, o czym pan rozmawia w domu np. ze swoimi gośćmi, bez trudu zdobędzie takie informacje. Wystarczy, że dogada się z konserwatorem alarmu. Dla niego podłożenie kilku pluskiew w pana domu nie stwarza żadnego problemu – wyjaśnia.

– A czy pan wie, że w większości firm komputerowych i tych wielkich, i tych całkiem małych, pracują jako specjaliści byli ludzie SB? Zwykle mają dobrych kumpli w firmach ochroniarskich instalujących alarmy. Nie muszę panu tłumaczyć, że pana komputer i setki tysięcy innych nie mają przed nimi tajemnic. To tylko kwestia ceny lub potrzeby – kończy ten wątek.

Gdzie ich nie ma

Na polskim rynku brylują jednak firmy ochroniarskie o olbrzymich dochodach i wielkim zasięgu stworzone przez ludzi dawnej SB. Najbardziej znana to firma Konsalnet, która ma swoje oddziały w wielu miastach Polski. Pierwszym szefem Konsalnetu założonego w 1994 r. był Jerzy Konieczny, który nieco wcześniej został odwołany ze stanowiska szefa UOP. Firma, prawdopodobnie założona częściowo ze środków operacyjnych urzędu, realizowała też usługi wobec wywiadu. W Konsalnecie rządzą: jako prezes Wiesław Bednarz, były oficer I wydziału (wywiad) w XI Departamencie SB (zwalczanie opozycji) i Tomasz Banaszkiewicz, również oficer SB, jako wiceprezes zarządu.

W większości polskich miast działają różnej wielkości firmy ochroniarskie, w których przeważającą część kadry kierowniczej stanowią byli esbecy, niejednokrotnie znani ze swojej bezwzględności i brutalności wobec opozycji z lat 80. Znany w Krakowie esbek Adam Wypasek, który potrafił w nocy dzwonić do ks. Adolfa Chojnackiego i grozić mu śmiercią, po 1990 r. znalazł szybko pracę w firmie ochroniarskiej Kerberos. Jeszcze do niedawna był szefem ochrony jednego z krakowskich hipermarketów.

Nie mogą na swój los narzekać esbecy z centrali resortu. Wspomniany już wcześniej gen. Andrzej Anklewicz najpierw pracował w UOP, później został szefem zespołu doradców premiera Józefa Oleksego, a następnie szefem Generalnego Inspektoratu Celnego i dyrektorem ds. bezpieczeństwa w Orlenie. Ankiewicz nie jest wyjątkiem.

Przeszłość nie przeszkodziła w karierze Tadeuszowi Sułkowskiemu. Był on jednym z najbardziej wyróżniających się funkcjonariuszy tajnej sekcji D (o której wiadomo, że z założenia była komórką przestępczą) w Krakowie. Jego specjalnością były fałszywe donosy mające doprowadzić do konfliktów wśród krakowskiego duchowieństwa. Podjudzał jednych księży przeciwko drugim, zarzucając im kontakty z prostytutkami, malwersacje finansowe itp. Zweryfikowany pozytywnie w 1989 r. dochrapał się w UOP stanowiska głównego archiwisty, na którym pozostał do 2003 r. Dziś jest przyzwoitym emerytem na państwowym garnuszku. Ostatnio tylko nieco mniejszym, ale ciągle większym niż jego ofiary.

Blisko współpracująca z kapitanem Sułkowskim Barbara Szydłowska uczestniczyła w prowokacji wymierzonej w ks. Andrzeja Bardeckiego. Dziś żyje dostatnio. Jest nauczycielką tańca i zajmuje się wychowaniem młodzieży. Nie może też narzekać na swój los kapitan Zygmunt Majka, wieloletni szef krakowskiej sekcji D. Oceniony negatywnie podczas weryfikacji prowadził drobne interesy. Jeszcze kilka lat temu był szefem fundacji Panaceum działającej w krakowskim szpitalu MSW. Fundacja zbiera pieniądze na specjalistyczne leczenie osób przewlekle chorych.

Ze znanych dwóch łódzkich esbeków jeden jest dziś radnym SLD, jeszcze do niedawna był we władzach łódzkiego Banku Przemysłowego, którym kierował inny funkcjonariusz SB Krzysztof Janicki. Zdaniem łódzkich działaczy „Solidarności”, z którymi ostatnio rozmawiałem, esbecy znaleźli sobie miejsce w różnych radach nadzorczych, urzędach skarbowych i bankach.

Mój dobry znajomy z czasów opozycji Tadeusz Wołyniec z Koszalina swego prześladowcę sprzed lat, niejakiego Andrzeja Wojtalika, spotkał w miejscowej galerii Emka, której jest dyrektorem. W stanie wojennym kpt. Wojtalik wraz z innym esbekiem wywieźli Wołyńca do lasu, a tam Wojtalik krzyczał, że zgnoi go i całą jego rodzinę, jeżeli nie zdradzi mu pozostałych wrogów Polski wydających bibułę.

Z kolei w Gdańsku kpt. Antoni Domański, który specjalizował się w walce z Ruchem Młodej Polski, jest dziś właścicielem dwóch sklepów spożywczych na terenie Trójmiasta.

Policja przechowalnią esbeków

Największą przechowalnią w oficjalnych strukturach państwa byłych funkcjonariuszy SB stała się policja. Do dziś nikt nie ustalił, czy pracuje tam 2 czy może ponad 3 tys. esbeków. Głównym rozprowadzającym w policji był przez lata Roman Kurnik, który osiągnął nawet stanowisko zastępcy komendanta głównego. To jedna z najbardziej wpływowych czarnych postaci z punktu widzenia opisywanych spraw. Rozpoczął karierę w MSW pod koniec lat 70.

Do SB trafił w połowie lat 80., kiedy to zastępca ówczesnego szefa MSW Kiszczaka Władysław Pożoga – kierujący wywiadem – wyłowił Kurnika z działu kadr i skierował na kurs dla szyfrantów. W lutym 1990 r. Kiszczak mianował go zastępcą szefa kadr SB. Po kilku miesiącach przeniósł Kurnika do Komendy Głównej Policji, gdzie został szefem kadr. To z jego rekomendacji obsadzano stanowiska kierownicze w komendach wojewódzkich, ale także w KGP. To on wytypował na szefa polskiej policji gen. Marka Papałę. Po zwycięstwie AWS w wyborach 1998 r. odszedł z policji i stworzył własną firmę.

Kiedy trzy lata później do władzy doszedł SLD, Kurnik został mianowany doradcą w gabinecie politycznym MSWiA Krzysztofa Janika. Choć wiceministrem odpowiadającym za policję z ramienia ministerstwa jest Zbigniew Sobotka, prawdziwą władzę nad policją ma Kurnik razem z drugim wpływowym esbekiem – Józefem Semikiem. To Kurnik i Semik kierowali policją, a nie jej szef Antoni Kowalczyk. Choć nie mieli do tego prawa, wzywali szefa policji i żądali podawania szczegółów operacyjnych najważniejszych śledztw oraz operacji specjalnych.

– Działania Kurnika i Semika w policji doprowadziły do jej całkowitej degrengolady – uważa Marek Biernacki, szef resortu spraw wewnętrznych w rządzie AWS.

Kolejną czarną postacią polskiej policji był gen. Zbigniew Chwaliński. Podczas gdy Kurnik dbał o sprawy kadrowe i polityczne w policji, Chwaliński nadzorował sprawy finansowe. Wcześniej należał do najbardziej zaufanych ludzi Czesława Kiszczaka. W SB do jego zadań należała inwigilacja innych funkcjonariuszy tajnej służby, m.in. przy wykorzystaniu podsłuchów. Był w kilkutysięcznej puli esbeków, którzy zostali zainstalowani w policji tajną decyzją Kiszczaka z końca 1988 r.

Po 1989 r. Chwaliński objął stanowisko szefa Biura Informatyki w Komendzie Głównej Policji. Dzięki temu miał dostęp do całej bazy policyjnych danych odziedziczonych w archiwach po pionach kryminalnych, ale także po SB. A jak trafnie zauważył najwybitniejszy w Polsce znawca służb specjalnych prof. Andrzej Zybertowicz, po 1990 r. informacja stała się niezwykle cennym towarem.

Chwalińskiego, który odpowiadał w Komendzie Głównej za zakupy i przetargi, interesował także towar w dosłownym tego słowa znaczeniu. Okazało się, że pod jego okiem w KGP działała grupa przestępcza, która ustawiała przetargi na samochody. Większość tej grupy stanowili esbecy. Mechanizm był następujący: wcześniej dobierano takie kryteria, wedle których tylko umówiona firma mogła wygrać przetarg. Cenę zakupu samochodu uzgadniano zawczasu. W ten sposób do policji trafiło sto rumuńskich radiowozów z różnymi usterkami. Sprawa ta miała miejsce latem 2006 r. Kilka lat wcześniej nazwisko Chwalińskiego było wymieniane przy szemranej transakcji zakupu przez policję volkswagenów, na sprzedaż których przetarg wygrała firma Jana Kulczyka. Chwaliński przez rok jeździł luksusowym volkswagenem, a potem kupił go po niskiej cenie. Te przekręty namierzyło za czasów rządów PiS Biuro Spraw Wewnętrznych, czyli policja w policji. Wtedy właśnie ówczesny komendant główny gen. Marek Bieńkowski postanowił oczyścić policję z byłych
esbeków.

Nie było to proste, bo w aktach mieli wyczyszczoną esbecką kartę. W tej sytuacji gen. Bieńkowski polecił przygotowanie ankiety, w której każdy funkcjonariusz policji miał podać cały przebieg swojej drogi zawodowej. Początkowo podniosło się wiele głosów protestu, ale w końcu wielu policjantów ujawniło swoje dawne związki z SB. Byli to głównie dawni oficerowie z departamentów: IV (walka z Kościołem), III (walka z inteligencją) i V (gospodarka). Kilkudziesięciu, którzy mieli już od dawna uprawnienia emerytalne, nie wypełniło ankiety i poprosiło o zwolnienie ze służby. Przegląd ten ujawnił ciekawą rzecz. Większość byłych esbeków opanowała trzy piony – logistykę (a więc zaopatrzenie, zakupy, przetargi, czyli to miejsce, gdzie w grę wchodzą pieniądze), koncesje i informatykę. Zdecydowano się część tych funkcjonariuszy zwolnić, a część przenieść do innych wydziałów. Akcja pozbywania się esbeków z policji została przerwana w 2007 r. po objęciu rządów przez PO.

Ludzie Kwaśniewskiego

O przemożnym wpływie ludzi dawnej SB na sytuację w kraju świadczy fakt objęcia stanowiska prezydenta przez człowieka zarejestrowanego jako tajny współpracownik SB. Czy można się dziwić, że wtedy, gdy pełnił on rolę pierwszego obywatela w państwie, najbardziej wpływowymi jego współpracownikami byli ludzie SB?

Co prawda sąd lustracyjny w 2000 r. orzekł, że Aleksander Kwaśniewski został zarejestrowany przez SB jako TW „Alek”, ale jednocześnie uznał, że kandydat na drugą kadencję prezydentury złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne, gdyż nie ma wystarczających dowodów potwierdzających jego współpracę z SB. W czasie swoich dziesięciu lat urzędowania w Pałacu Prezydenckim stworzył on wokół siebie krąg osób związanych ze służbami specjalnymi PRL. Przypomnijmy, że najbliższym współpracownikiem Kwaśniewskiego był jego dawny dobry znajomy z czasów pracy w tygodniku „ITD” major Marek Ungier. W kancelarii objął funkcję szefa gabinetu prezydenta. Był podejrzewany o współpracę z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Oczywiście sam przeczył związkom z tajnymi służbami, a kiedy Danuta Waniek powiedziała swego czasu, że wykluczyć tego nie można, Ungier odparł, że jego koleżanka z kancelarii oszalała. W raporcie o aferze Orlenu podkreślono, że to Marek Ungier był pomysłodawcą sprzedaży polskiego sektora naftowego rosyjskim
przedsiębiorcom. Z jego inicjatywy miała zostać zmieniona rada nadzorcza Orlenu w lutym 2002 r. Konsekwencją tego było bezprawne zatrzymanie Andrzeja Modrzejewskiego przez ABW.

Nie mniej ważnym współpracownikiem Kwaśniewskiego był szef zespołu doradców Andrzej Gdula, w PRL zasłużony pracownik MSW, jak sam mówił, robił tam karierę dzięki „swojemu przyjacielowi” Czesławowi Kiszczakowi. Gdula, będąc w KC PZPR, nadzorował służby specjalne PRL, w tym działanie tajnej sekcji D (dezintegracji i dezinformacji) w IV Departamencie MSW. Kolejnym prezydenckim ministrem był działacz PZPR, redaktor naczelny „Trybuny” Dariusz Szymczycha. Został on we wrześniu 1988 r. zarejestrowany w Departamencie III SB jako tajny współpracownik o ps. SM. Był wówczas dziennikarzem „Sztandaru Młodych”, stąd pewnie wybór takiego pseudonimu. Wykreślono go z ewidencji rok później, kiedy SB już dogorywała.

Do ścisłej trójki najbliższych współpracowników prezydenta obok Ungiera i Gduli należał Marek Siwiec, nominowany przez Kwaśniewskiego na szefa BBN. Na swego zastępcę w BBN Siwiec powołał oficera wywiadu wojskowego PRL, a w III RP szefa WSI Marka Dukaczewskiego. Według dokumentów IPN Marek Siwiec został zarejestrowany przez SB jako współpracownik o ps. Jerzy. Wykreślono go z rejestru dopiero w roku 1990. Nie muszę dodawać, że on również zaprzeczył współpracy z SB. Kolejną ważną postacią w otoczeniu Kwaśniewskiego był Marek Belka, były premier, a od czerwca 2010 r. prezes NBP. W aktach IPN został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Belch”.

Tę listę można wydłużyć co najmniej o siedmiu kolejnych współpracowników prezydenta Kwaśniewskiego, którzy w przeszłości byli na usługach SB.

Z prasy

Zdumiewała mnie duża aktywność medialna Pawła Deresza, męża tragicznie zmarłej Jolanty Szymanek-Deresz. I ton jego publicznych wypowiedzi. Nie chodzi nawet o to, że usprawiedliwia w pełni działania rządu w sprawie Smoleńska, ale że pozwala sobie na wysuwanie niepopartych niczym oskarżeń wobec śp. Lecha Kaczyńskiego. W jakimś stopniu usprawiedliwia go ból, jaki przeżywa po stracie żony. Czy jednak wszystkie jego słowa można rozgrzeszyć motywem cierpienia?

Kiedy zastanawiałem się, z jakich powodów m.in. publicznie zarzucił zmarłemu prezydentowi, że jechał do Katynia, by tam rozpocząć wyborczą kampanię prezydencką, natknąłem się na materiał, który wpisuje się w postesbecki układ III RP i w dużej mierze wyjaśnia jego obecną postawę. Wprawdzie Paweł Deresz w tej historii jest postacią główną, ale nie jedyną.

Od początku swej kariery był dziennikarzem. Na początku lat 70. pracował w redakcji „Kuriera Polskiego”, gdzie oprócz obowiązków dziennikarskich pełnił funkcje II sekretarza partii. W sierpniu 1973 r. 36-letni wówczas Deresz został zwerbowany do tajnej współpracy z kontrwywiadem SB. Ponieważ formalnie SB nie mogła werbować funkcyjnych członków partii na tajnych współpracowników, zarejestrowano go jako „kontakt operacyjny”. Jego zadaniem w tamtym czasie było donoszenie na swojego znajomego, korespondenta zagranicznego z RFN przebywającego w Warszawie. Deresz miał wybadać, czy jego niemiecki kolega nie jest związany z tajnymi służbami zachodnimi. Brak istotnych informacji oraz niechętny stosunek do współpracy z SB spowodowały, że po pięciu latach został skreślony z listy agenturalnej SB. Krótko potem został wysłany za granicę jako korespondent „Interpressu”, będącej praktycznie agendą naszego wywiadu.

Po powrocie w połowie lat 80. Deresz wrócił do macierzystej redakcji „Kuriera Polskiego”, gdzie objął funkcję zastępcy redaktora naczelnego. W marcu 1987 r. wywiad wojskowy powiadomił MSW, że Paweł Deresz jest w jego zainteresowaniu na tak zwaną wyłączność. Dalszych śladów materialnych kontaktów Pawła Deresza z wojskowymi służbami nie znalazłem. Są natomiast inne fakty, które pozwalają snuć przypuszczenia o niejawnej współpracy Deresza z wojskowymi służbami. Pomijając nawet bliską znajomość z późniejszym szefem wojskowych służb gen. Markiem Dukaczewskim, trudno zachować milczenie w sprawie współpracy Pawła Deresza z periodykiem „Przegląd Międzynarodowy”. W 1994 r. dla celów wywiadowczych WSI stworzyła nowy tytuł prasowy wydawany jako dodatek do gazety codziennej „Trybuna Śląska”. Była to decyzja ówczesnego szefa WSI Konstantego Malejczyka. Bezpośredni nadzór nad tym pomysłem sprawował wówczas jeszcze pułkownik Marek Dukaczewski.

Redaktorem naczelnym oraz wydawcą „Przeglądu” został Jerzy Tepli, wieloletni agent wywiadu wojskowego w PRL (ps. Eureka) i współpracujący również z WSI w nowej Polsce. Oprócz niego w skład redakcji weszli m.in. Paweł Deresz oraz inni wybitni współpracownicy wywiadu wojskowego: Grzegorz Woźniak (ps. Cezar), wieloletni dziennikarz TVP, Krzysztof Mroziewicz (ps. Sengi), dziennikarz PAP, „Polityki”, a także TVP oraz Edyta Matula-Gąsior (ps. Krystyna), oficer wywiadu pracująca pod przykryciem jako dziennikarka „Trybuny Śląskiej”.

Dla „Przeglądu” pisał także Andrzej Bilik (ps. Gordon), współpracownik wywiadu PRL od połowy lat 60., a następnie WSI, były redaktor naczelny „Dziennika Telewizyjnego”. Po wydaniu kilku numerów „Przegląd” skończył swój żywot w 1998 r. Jako ciekawostkę dodajmy, że Grzegorz Woźniak, który przez pierwsze dwa lata pełnił funkcję sekretarza „Przeglądu”, został w 1995 r. pełnomocnikiem kampanii telewizyjnej Aleksandra Kwaśniewskiego na urząd prezydenta. Był też opłacany przez WSI z funduszu operacyjnego kwotą 1200 marek miesięcznie. Czy ten epizod może zaważyć na dzisiejszych wystąpieniach Pawła Deresza? Byłbym „za”.

Wspólny wróg a cherlawa demokracja

Nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Tę banalną prawdę potwierdzają esbecy, tworząc Związek Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa.

Osobną całkiem sprawą jest to, że związek miał siedzibę w pomieszczeniach ABW przy Rakowieckiej. W kompleksie rządowych budynków. I to całkowicie bezpłatnie. Zgodę na korzystanie z pomieszczeń ABW dał Andrzej Barcikowski, w latach 2002–2005 szef agencji.

Związek, co zrozumiałe, niezwykle ostro krytykuje obniżenie emerytur esbekom. Twierdzi, że było ono bezprawne. Być może dla powstrzymania grożących im ciągle zmian, głównie ze strony PiS, pod auspicjami związku byłych esbeków stworzono Federację Stowarzyszeń Służb Mundurowych RP. W jej skład oprócz byłych funkcjonariuszy SB wchodzą emeryci wojskowi, policyjni, straży pożarnej i służby więziennej. Zauważmy, że w czasach PRL zarówno w straży pożarnej, jak i wśród klawiszy roiło się od agentury SB.

O tym, że esbecy z pewnością nie czują się w III RP jak zagubione i bezbronne owieczki, świadczy ich nienotowana wcześniej aktywność i mobilizacja przed najbliższymi wyborami parlamentarnymi. Zapowiadają więc gremialne pójście do urn wyborczych wraz z całymi rodzinami i znajomymi. Co przy ich liczebności – federacja samych członków liczy ponoć ponad 100 tys. – stanowi potężną grupę wyborców. Informują, że będą wspierać tylko kandydatów wywodzących się ze środowiska mundurowego. Jeśli takiego w danym okręgu nie znajdą, będą głosować tylko na kandydata, który daje rękojmię, że będzie bronił „słusznych interesów służb mundurowych”.

Być może tę myśl powinienem wypowiedzieć na początku. Ale i w tym miejscu zachowuje ona swoją gorzką wymowę. Służby specjalne ze swej natury mają we krwi skrytość, podstęp, kamuflaż, intrygę, dezinformację. Narzędzia, które są przeciwieństwem jawności i otwartości, stanowiących fundament rozwoju i funkcjonowania zdrowej demokracji. Czy możemy się więc dziwić, że nasza demokracja jest taka cherlawa?

Jerzy Jachowicz

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)