"Idzie kryzys". Nie ma złudzeń co do Polski. "Jedziemy w kierunku ściany"

- Oszczędzanie jest tym ważniejsze, im mniej mamy oszczędności. Stawką gry jest to, by nie wpaść w pętlę długów. Sytuacja jest bardzo poważna, jeśli 70 proc. domowego budżetu to wydatki nie do ruszenia - mówi Maciej Samcik w piątym odcinku podcastu "Idzie kryzys". Dziennikarz, komentator ekonomiczny, autor bloga "Subiektywnie o finansach" opowiada, od czego zacząć oszczędzanie i jak możemy próbować uciekać przed inflacją. Ekspert diagnozuje też sytuację finansową naszego kraju. - Jeszcze kilka lat temu Polska miała bilion zł zadłużenia, teraz jest to 1,7 bln zł (...). Jedziemy w kierunku ściany - ostrzega.

W piątym odcinku podcastu "Idzie kryzys" ekspert odniósł się też do kondycji budżetu państwa
W piątym odcinku podcastu "Idzie kryzys" ekspert odniósł się też do kondycji budżetu państwa
Źródło zdjęć: © East News | Tomasz Jastrzębowski
Patryk Michalski

12.11.2022 | aktual.: 12.11.2022 19:27

Autor podcastu Patryk Michalski w rozmowie z ekspertami szuka odpowiedzi na pytania związane z nadciągającym kryzysem. To zagadnienia, które nurtują nas wszystkich. Jak zaplanować domowy budżet w czasach kryzysu? Jak można zainwestować 30 000, 100 000 albo 500 000 zł? Czy oszczędności trzymać w gotówce? Gościem piątego odcinka podcastu "Idzie kryzys" jest Maciej Samcik, dziennikarz, komentator ekonomiczny, autor bloga "Subiektywnie o finansach".

Pięć kategorii w domowym budżecie

W sytuacji, kiedy coraz więcej osób zastanawia się, jak przetrwać do początku kolejnego miesiąca bez pożyczki, oszczędzanie może wydawać się luksusem, na który nie możemy sobie pozwolić. Ale im mniejsza jest nasza poduszka finansowa, tym ważniejsze jest oszczędzanie. Stawką gry jest to, byśmy nie obudzili się w pętli długów. - Według różnych badań nawet 40 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności, a u dużej część, którzy je mają, są one na niskim poziomie. To właśnie te osoby mają największy problem i muszą oszczędzać - podkreśla Maciej Samcik.

Ekspert krok po kroku wyjaśnia, od czego zacząć ten proces. - Droga do oszczędzania to świadomość, na co wydajemy pieniądze. Większość z nas, obudzona w nocy, nie wiedziałaby, ile wydajemy na jedzenie w skali tygodnia lub miesiąca. Musimy się dowiedzieć, na co wydajemy pieniądze. Możemy spisać i podliczyć wydatki, jedni używają do tego arkuszy w Excelu, inni instalują aplikacje w telefonie, skanują paragony, a niektóre aplikacje bankowe mają funkcję dzielenia wydatków na kategorie. Kluczowe jest, żebyśmy wiedzieli, jaką część naszego budżetu przeznaczamy na pięć głównych kategorii: żywność, rachunki, wydatki nieżywnościowe, wydatki na transport i komunikację oraz przyjemności. Jeśli ktoś ma kredyt, powinien je dołożyć do rachunków.

Każda z tych kategorii powinna zajmować określoną część budżetowego tortu. - Na Zachodzie edukatorzy ekonomiczni próbują zainstalować je ludziom w głowach. Według zasad wydatki stałe, czyli rachunki i wydatki na żywność, nie powinny stanowić więcej niż połowę budżetu. Kolejne 30 proc. to są niestałe, jednorazowe wydatki, a ostatnie 20 proc. powinniśmy umieć przeznaczyć na oszczędności. W polskich warunkach w niewielu domach tak to wyglądało nawet w dobrych czasach, bo u nas zazwyczaj wydatki na rachunki stanowią już 30-35 proc., a wydatki żywnościowe rzadko spadają poniżej 25-30 proc. Jest to więc idealny model i mało kto będzie go w stanie osiągnąć. Zasada jest taka, żeby możliwie jak największą część domowego budżetu stanowiły oszczędności - wyjaśnia.

Uniknąć pętli długu

Maciej Samcik mówi, co możemy jednak zrobić niezależnie od tego, jak wygląda tort wydatków w domowym budżecie. - Dość duży potencjał oszczędzania jest w wydatkach na żywność. Statystycznie przeciętna polska rodzina wyrzuca do śmietnika z zawartością przeterminowanych towarów nawet 7-8 proc. domowego budżetu. Kilka lat temu zrobiłem eksperyment i przez miesiąc spisywałem wszystkie rzeczy, które wyrzucałem z lodówki. Wyszło mi z tego 7 proc. domowego budżetu. To jest do wyeliminowania, bo często zapełniamy lodówkę rzeczami z promocji, które szybko się psują.

Kolejnym krokiem jest podział naszych obciążeń na dwie kategorie. - Każdy powinien policzyć, jaka część wydatków to są wydatki elastyczne, a jakie to te, które są nie do ruszenia. W większości przypadków rachunków zredukować się nie da, bo za czynsz, prąd, gaz trzeba płacić. Wydatki na szkołę dzieci to też raczej kategoria sztywna. Sytuacja staje się niedobra, jeśli wydatki, które są nie do ruszenia, stanowią 70 proc. całości. To oznacza, że nasz domowy budżet jest narażony na to, że wpadniemy w pętlę długów.

W takiej sytuacji szukanie pomocy w lombardach lub zaciąganiu chwilówek może wpędzić nas w dodatkowe problemy. A jak zwraca uwagę Samcik, to właśnie chwilówki i lombardy to dwa szybko rosnące obecnie elementy branży finansowej. - Korzystanie z tych opcji może oznaczać dwie rzeczy: albo walczymy o to, by za wszelką cenę utrzymać nasz dotychczasowy standard życia, albo skończyły nam się możliwości redukowania wydatków, a pieniędzy nadal brakuje. Rozwiązanie z chwilówką jest zakładaniem sobie pętli na szyję, bo to są pożyczki, które są bardzo drogie. Ma ona sens tylko wtedy, jeśli w trzydzieści dni, sześćdziesiąt dni, albo w innym bardzo krótkim terminie, jesteśmy w stanie ją spłacić. Ale zazwyczaj krótkoterminowe pożyczki bierze się nie dlatego, że leży się na pieniądzach, lecz dlatego, że jest się pod ścianą.

Co zrobić w takiej sytuacji? - Szukałbym wsparcia np. pracodawcy, zapytałbym, czy w firmie są kasy zapomogowo-pożyczkowe. Wiem, że w wielu firmach są fundusze, które pomagają pracownikowi w spłacie rat kredytu hipotecznego. Myślę, że pożyczka u pracodawcy będzie tańsza niż ta z lombardu czy firmy pożyczkowej. Choć nie jest to popularne, to w niektórych firmach część pensji można pobrać awansem. W USA niektóre banki uwalniają pieniądze z różnych przysługujących nam świadczeń kilka dni wcześniej - tłumaczy.

Jak uciekać przed inflacją?

Druga część rozmowy w podcaście poświęcona jest oszczędnościom. Wszyscy, którzy je mają, widzą, jak topnieją w oczach z powodu rosnącej inflacji. Dlatego trzymanie ich w gotówce to nie jest najlepszy pomysł. - W ciągu kilku lat wartość pieniędzy, które trzymamy w skarpecie, zostanie zredukowana o więcej niż połowę. Jeśli dzisiaj mamy 1000 zł, to za 5 lat mogą być warte 400 zł albo 300 zł. Z tego punktu widzenia lepiej zarządzać pieniędzmi, choć pokonać ponad 17 proc. inflacji łatwo się nie da bez podejmowania ryzyka inwestycyjnego. A nawet inwestując, nie jest łatwo osiągnąć taką stopę zwrotu. Z tego punktu widzenia jesteśmy poniekąd na straconej pozycji, ale przynajmniej częściowo możemy spróbować ochronić zgromadzone pieniądze.

- Nawet trzymanie oszczędności w banku, który oferuje porządną lokatę, w części chroni oszczędności. A niektóre banki płacą do 8 proc. Wydaje nam się, że to nie ma znaczenia, czy zarobimy na depozycie 4 proc., 5 proc. czy 6 proc., skoro inflacja wynosi ponad 17 proc. Pamiętajmy jednak, że to, ile zarobimy czy ile stracimy, zależy od inflacji za rok, a to może być już mniej niż obecne 10 czy 11 proc. Można również pomyśleć o rządowych obligacjach rocznych czy dwuletnich. Oprocentowanie jest uzależnione od stopy NBP, obecnie płacą między 6,75 proc. a 6,85 proc. Kupuje się je na stronie internetowej, tam zakłada konto, wypełnia ankietę, potwierdza swoją tożsamość. To jest niezła opcja na zaparkowanie pieniędzy w perspektywie roku. A warto walczyć o każdy dodatkowy procent.

Ekspert podkreśla, że lokowanie oszczędności zawsze wiąże się z ryzykiem. - Jeśli schowamy pieniądze pod poduchą, ponosimy ryzyko, że ktoś je ukradnie albo że stracą wartość. Jeśli zaniesiemy je do banku, ponosimy ryzyko, że pieniądze w banku mogą stać się niewiele warte przez bardzo wysoką inflację. Kupując obligacje, narażamy się na ryzyko, że polskie państwo stanie się niewypłacalne i możemy nie dostać pieniędzy. Prawdopodobieństwo bankructwa kraju jest nieduże, ale musimy brać je pod uwagę. Nie tyle chodzi o to, by bać się różnego rodzaju ryzyka, ale starałbym się jechać na kilku koniach naraz, bo nie znamy przyszłości.

Inwestowanie oszczędności

- Jeśli mamy pulę pieniędzy, część trzymałbym w banku, część w obligacjach, za część kupiłbym obcą walutę, może za małą część jakąś złotą monetę. Podzieliłbym na kilka różnych części i zabezpieczył przed różnymi rodzajami ryzyka. Jeśli zanoszę pieniądze do banku, zabezpieczam je przed złodziejami, jeśli kupuję walutę, ubezpieczam się przed scenariuszem, że złoty pod wpływem bardzo wysokiej inflacji staje się walutą bezwartościową. Jeśli mam pieniądze w czterech różnych miejscach, to wtedy ten strach redukuje się do zera, bo zdaję sobie sprawę, że moje pieniądze są w kilku miejscach i nigdy nie będzie tak, że stracę wszystko.

- Warto mieć w obcej walucie 10 proc., maksymalnie 20 proc swoich oszczędności. Trzeba pamiętać, że obca waluta nie jest antidotum na wszystkie nasze nieszczęścia. W ciągu ostatnich dwudziestu lat dolar amerykański czy euro zyskały na wartości 20 proc., czyli procent w skali roku. Czyli jeśli dwadzieścia lat temu zamieniłbym wszystkie moje oszczędności, zakopał w ogródku i dzisiaj wykopał, to miałbym dwadzieścia razy większą siłę nabywczą, co nie jest nadzwyczajnym wynikiem. To jest jedna z najgorszych inwestycji, jakie można zrobić. Jeśli ktoś 20 lat temu kupił funta, to nawet stracił.

- Waluty obce są świetną opcją w scenariuszu, jeśli polska gospodarka wpada w ciężki, długotrwały kryzys i wartość złotego zostanie zniszczona: będziemy mieli rosnące zadłużenie, nikt nie będzie chciał kupować obligacji, będziemy mieli coraz słabszą walutę, coraz wyższą inflację i wpadniemy w korkociąg kryzysowy. Wtedy warto mieć walutę obcą. Trzeba sobie jednak najpierw odpowiedzieć na pytanie: jak wysoko oceniamy prawdopodobieństwo, że Polska będzie w takiej sytuacji jak Turcja czy Wenezuela. Od odpowiedzi na to pytanie zależy, ile naszych oszczędności przechowywać w walutach obcych. Jeśli decydujemy się już na zakup obcej waluty, to też nie warto stawiać na jednego konia, pewnie kupiłbym dolara, euro i franka szwajcarskiego.

Czy Polsce grozi bankructwo?

W ostatniej części Maciej Samcik mówi o sytuacji finansów w Polsce. Według niego wobec płynących sygnałów, rząd będzie musiał szukać oszczędności. - Widać, że zmienia się podejście rynków kapitałowych do polskiego rządu. Jeszcze 2-3 lata temu sprzedawaliśmy obligacje na 10 lat przy oprocentowaniu 1 proc. To znaczy, że ktoś kupował nasze obligacje i miał gwarancję, że będzie miał z tego 1 proc. rocznie. Teraz już sprzedajemy obligacje po 9 proc. w skali roku i mało kto chce je kupić na 10 lat. Dobrze sprzedają się te na 5 lat. Co to oznacza? To oznacza, że polski budżet, który rok temu wydawał na obsługę odsetek od obligacji 30 mld zł, teraz będzie wydawał 90 albo 100 mld zł. To oznacza, że skądś te pieniądze trzeba wziąć i jakoś trzeba je zaoszczędzić. Oczywiście dzięki wysokiej inflacji rząd zarabia 60-70 mld zł rocznie więcej dzięki podatkowi VAT, który jest liczony od wyższych cen, ale to nie załatwia sprawy.

- Polski budżet to jest około 650 mld zł, jeśli 100 mld zł musielibyśmy przeznaczyć tylko na obsługę odsetek od obligacji, to zacznie się robić nieprzyjemnie. Myślę, że rząd musi przyjąć jakiś plan oszczędności. Pytanie, czy to będą oszczędności na inwestycji, co by było niedobre, czy to będą oszczędności na transferach socjalnych. Ocena tego drugiego kroku może być różna, bo transfery można ciąć na ślepo albo zabierać je tym, którzy są w lepszej sytuacji finansowej, a zostawić tym, którzy są w gorszej. Widać, że skończyły się czasy, w których polski rząd miał możliwość zaciągnięcia dowolnej ilości długów przy niskim oprocentowaniu. Mimo że popyt na polskie obligacje spada, niektórzy inwestorzy nie chcą ich kupować, nie chcą mieć 9 proc. rocznie przez 9 lat, bo boją się, co za 10 lat się wydarzy, to my jeszcze nie jesteśmy krajem na skraju bankructwa.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

- Trzeba powiedzieć, że nasze zadłużenie nie jest bardzo wysokie. Nasz roczny PKB, czyli wartość tego, co wszyscy Polacy i wszystkie Polskie firmy wypracowują, to jest mniej więcej 3 bln zł. Nasze zadłużenie dzisiaj to jest mniej więcej 1,6-1,7 bln zł. To jest mniej więcej 60 proc. rocznego PKB. W krajach, które bankrutują, tracą wypłacalność, wiarygodność, gdzie jest hiperinflacja, bankructwo zaczyna się na poziomie 100-150 proc. PKB. To się oczywiście nie musi zdarzyć przy tym poziomie, bo jest kilka państw, które są tak zadłużone i jeszcze nie upadły, np. Włochy.

- Natomiast w przypadku kraju, który nie jest w strefie euro, czyli bardzo silnego mechanizmu gospodarczego, w przypadku Polski, który ma walutę, która nie jest orłem jeśli chodzi o wiarygodność, to jeśli dojdziemy do zadłużenia w wysokości 100 proc. PKB, to możemy stanąć pod ścianą i może nam grozić bankructwo. 100 proc. PKB to są 3 bln zł długu. Teraz mamy 1,7 bln zł, więc jeszcze kawałek od tej ściany stoimy, ale bardzo szybko się do niej przesuwamy. Jeszcze kilka lat temu Polska miała bilion zł zadłużenia, teraz jest to 1,7 bln zł. Im wyższe zadłużenie, tym szybciej ono rośnie, bo nakręca się spirala. Jedziemy w kierunku ściany, ale jeszcze możemy nacisnąć na hamulec i zacząć oszczędzać, obniżyć odsetki od naszych obligacji i dzięki rozsądnemu gospodarowaniu budżetem państwa utrzymać wartość złotego.

Czytaj też:

Patryk Michalski, dziennikarz Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (479)