– Żadna z przyczyn katastrofy na Odrze nie została zniwelowana ani nawet zmniejszona – mówi Piotr Bednarek, hydrolog i przyrodnik. I wylicza: nadal spuszczamy do Odry ścieki, nikt tego całościowo nie monitoruje, do tego rzeki betonujemy, grodzimy. A zmiany klimatyczne podgrzewają w nich wodę i nawet zostawienie rzek w spokoju może nie wystarczyć.
Martyna Słowik: Mija rok od katastrofy ekologicznej na Odrze…
Piotr Bednarek: Katastrofa od zeszłego lata trwa nieprzerwanie.
Czy w tym roku to się może powtórzyć?
Piotr Bednarek: Nie wiadomo kiedy, ale tego, że taka sytuacja się powtórzy, możemy być niemal pewni – mimo że w Odrze wciąż jest życie i nie wszystkie organizmy wyginęły. Jedno nie wyklucza drugiego – rzeki mają ogromny potencjał odradzania się.
Przypomnijmy: w ubiegłym roku pierwsze doniesienia o skażeniu pojawiły się w okolicach Kanału Gliwickiego, a katastrofa zaczęła się na dobre, gdy pod koniec lipca w okolicy Jazu Lipki na granicy województw opolskiego i dolnośląskiego zauważono śnięte ryby. A potem wszyscy widzieliśmy tych martwych ryb setki tysięcy.
Skutki ubiegłorocznej katastrofy – np. to, że martwe ryby i inne organizmy zalegały na dnie i pewnie dalej zalegają, tylko już bardzo rozłożone – wpływają wciąż na to, co mikrobiologicznie dzieje się w Odrze teraz. Przede wszystkim jednak żadna z przyczyn katastrofy nie została zniwelowana ani nawet zmniejszona.
Możemy wymienić te przyczyny?
Po pierwsze: do Odry wciąż dostają się zanieczyszczenia, np. zrzuty ścieków w postaci wysoko zasolonych wód kopalnianych, wpuszczanych tam na mocy zgód wodnoprawnych lub nawet bez tych pozwoleń, bo nielegalne wciąż się przecież zdarzają. Pozwolenia określają warunki korzystania z wód, czyli np. ilość ścieków, dopuszczalne wartości stężeń substancji szkodliwych, częstotliwość przeprowadzanych badań, obowiązki wobec osób trzecich, których posiadacz pozwolenia wodnoprawnego musi dopełnić itd.
Po drugie: niestety w Polsce nikt nie mierzy oddziaływań wszystkich tych pozwoleń razem wziętych, czyli oddziaływania skumulowanego. Co z tego, że jakieś małe przedsiębiorstwo ma pozwolenie na wypuszczanie ścieków, które same w sobie nie wydają się być groźne, skoro tych pozwoleń jest masa i one wszystkie wpływają na rzekę inaczej niż każde z osobna?
Czyli nikt nie analizuje skutków wydawania tej masy pozwoleń łącznie?
Dobrze mówił o tym raport "Biała Księga Polskich Rzek", opracowany przez kilka fundacji zajmujących się ochroną środowiska, który opublikowano po zeszłorocznej katastrofie. Jego autorzy podkreślali, że brakuje przepisów, które ustanawiałyby metodykę wykonania analiz, a to powoduje, że sposób ich przeprowadzania jest dowolny i zależy od Wód Polskich.
Co z tym można zrobić?
Żeby coś zmieniło się na lepsze w kontekście wypuszczanych do rzeki ścieków, potrzebujemy systematycznej i szczegółowej analizy tzw. presji, czyli m.in. danych o zrzutach ścieków. Uważam zresztą, że sformułowanie "zrzuty ścieków" jest mylące, bo sugeruje, że odbywa się to tylko raz na jakiś czas, np. w określonym dniu miesiąca.
A jak jest w rzeczywistości?
Do polskich rzek, w tym do Odry, nieprzerwanie płyną wręcz małe rzeki ścieków wpuszczane tam różnymi rurami i rurkami. Wody kopalniane, które nimi wpływają, mają bardzo zmieniony skład chemiczny w stosunku do wody, która normalnie w rzece przepływa. Żadne rzeczne organizmy nie są do tej "chemii" przystosowane. Może ilości tych zanieczyszczeń są dostosowane do polskiego prawa, bo papier wszystko przyjmie, ale nie są dostosowane do tego, ile realnie rzeka może przyjąć, aby sobie z nimi poradzić i aby zachować swoje funkcje dla ekosystemu. Wprawdzie płynie cały czas do Bałtyku, ale w osadach rzecznych kumulują się toksyczne substancje.
Czy tych zanieczyszczeń się nie monitoruje?
Monitoring ilościowy i jakościowy teoretycznie istnieje, ale ten system jest rozproszony pomiędzy różnymi instytucjami. Sieci monitoringu są zarządzane przez różne podmioty według różnych zasad. Pomiary jakościowy i ilościowy odbywają się często w innych miejscach na rzece, a przecież pomiar jakości wody bez pomiaru aktualnego przepływu nie daje możliwości obliczenia ładunku zanieczyszczeń niesionych przez rzekę. To sprawia, że nie można skutecznie ostrzegać ludzi przed ewentualnym zagrożeniem, próbować ratować wodnych stworzeń itd. Potrzebujemy stałego monitoringu podstawowych parametrów fizyko-chemicznych i ogólnopolskiej, szeroko dostępnej bazy danych, do której spływałyby takie dane i który mógłby ostrzegać.
Co jeszcze, poza ściekami i brakiem pomiaru ich skumulowanego działania, zabija Odrę?
Odra jest rzeką całkowicie uregulowaną i skanalizowaną. Koryto, w stosunku do tego sprzed kilkuset lat, jest znacznie zawężone. Mamy stopnie wodne, na których woda się nagrzewa, a to stwarza warunki do rozwoju różnych glonów, o czym przekonaliśmy się rok temu. Zrzuty słonej wody do Odry i jej dopływów w warunkach suszy hydrologicznej wytworzyły warunki korzystne dla zakwitu słonolubnej złotej algi.
W Polsce rzeki cały czas są betonowane, regulowane, przekopywane. Grodzi się je w poprzek, uniemożliwia migracje rybom. Okaleczyliśmy w ten sposób już tysiące kilometrów małych i większych rzek – i dalej okaleczamy. Wiemy od dawna, że to dla nich katastrofa, a mimo to cały czas to robimy.
Pozwala na to ustawa Prawo wodne, która teoretycznie powinna rzeki chronić?
Tak, to w niej jest zapis o tzw. pracach utrzymaniowych, pod którymi kryje się wiele procederów, które rzeki osłabiają czy nawet zabijają. Dla mnie jako przyrodnika prawo nie jest żadnym odniesieniem, bo od lat w Polsce – i w stosunku do rzek, i np. do lasów – prawo sobie, a praktyka sobie. To prawo jest często dziurawe, a nawet jeśli jest dobre, to nie jest dobrze egzekwowane. Mamy chaos kompetencyjny i rozmycie odpowiedzialności, co również punktują eksperci w "Białej Księdze Rzek". Gospodarowanie wodami leży w kompetencjach Ministerstwa Infrastruktury, a nie – Ministerstwa Klimatu i Środowiska. Powoduje to, że prowadzona polityka nie chroni naszych zasobów wodnych, tylko podporządkowuje je utylitarnym celom.
Ma pan na myśli np. żeglugę śródlądową, o której obecny rząd ma jak najlepsze zdanie, choć wody w rzekach coraz mniej?
Jeżeli chcemy mieć w Polsce żywe rzeki, to żegluga śródlądowa powinna zostać wykluczona jak najszybciej. To są pomysły z ubiegłego wieku, świat się od tego czasu znacznie zmienił, diametralnie zmienił się też klimat. Dobrze byłoby, aby tę wiedzę i świadomość odzwierciedlało również polskie prawo i politycy. Żegluga śródlądowa, betonowanie, stawianie zapór, przekopywanie rzek, przymykanie oczu na wpuszczane do nich zanieczyszczenia – to jest nie tylko wbrew naturze, ale wbrew naszemu interesowi.
Ściągamy na siebie susze, powodzie, ograniczenia w dostępie do wody pitnej, a być może nawet jej skażenia, a przy tym niszczymy przyrodę. Wydajemy na to wszystko grube miliony i przypominam, że to wszystko z naszych podatków.
Czego z perspektywy przyrodnika najbardziej potrzebują teraz polskie rzeki?
Wiele z nich potrzebuje przede wszystkim zostawienia w spokoju. Zaprzestania tych strasznych "prac utrzymaniowych", które polegają na pogłębianiu rzek co dwa lata koparką. Zaprzestania koszenia roślinności okołorzecznej czy wybierania martwych drzew z koryta. To są najprostsze rzeczy, które można zrobić od ręki.
Kolejną rzeczą, trudniejszą, jest rozbiórka zapór i mniejszych budowli piętrzących, które często są zbędne. Bez tego nie ma szans, by rzeki funkcjonowały w sposób naturalny. Gdyby rzeka nie była przegrodzona, to nawet po katastrofie ryby szybciej wróciłyby do niej z jakiegoś mniejszego dopływu, w którym się "ukryły". Ale jeśli mamy ją podzieloną kilkoma barierami, to tak nie funkcjonuje. Ale z zaporami i przegrodami to już nie takie proste.
Dlaczego?
Ten krok wymagałby zmian w prawie, bo teraz rozebrać jakąkolwiek budowlę na polskiej rzece, choćby ta budowla miała sto lat i tylko wszystkim przeszkadzała, to jest po prostu niemożliwe. Nie tylko z powodu prawa, ale też niechęci Wód Polskich, bo to one musiałyby się tym zajmować. W polskich rzekach beton jest święty i nie można go ruszyć.
Wokoło mamy przykłady wielu krajów, gdzie to się zmieniło. Na przykład na Litwie weszło rok temu prawo, które wspaniale chroni 169 tamtejszych rzek. Zobowiązuje państwo do rozbiórki wszystkich nieużywanych barier na rzekach i przywrócenia ich ciągłości ekologicznej. I to się stopniowo dzieje! Na wszystkich funkcjonujących zaporach muszą zostać zbudowane przepławki czy sztuczne obejścia dla ryb i są one finansowane przez państwo. Wszystkie hydroelektrownie muszą zostać zarejestrowane jako użytkownicy wód, a jeśli łamią prawo, zostają usunięte z rejestru i muszą zaprzestać działalności. Elektrownie wodne muszą też na bieżąco informować o poziomie wody odpowiednią instytucję, która to nieustannie monitoruje i na bieżąco analizuje. W Hiszpanii jest podobnie. Kilkadziesiąt zapór rocznie się rozbiera. Przykłady, jak to zmienić w dobrą stronę, istnieją i można by z nich czerpać pełnymi garściami. Trzeba tylko chcieć.
Dużo czasu spędzam nad Wisłą w okolicach miejsca, gdzie uchodzi do niej San. Wisła w tym miejscu jest dużo czystsza niż np. w Krakowie. Dlatego, że na tym odcinku ma możliwość samooczyszczenia – piaszczyste łachy, rozlewiska, roślinność. Tak powinny wyglądać nie tylko krótkie odcinki polskich rzek, ale ich większość. Nie chcę siać defetyzmu, ale może zdarzyć się i tak, że w warunkach zmiany klimatu nawet zostawienie rzek samych sobie nie wystarczy. Nasze rzeki już teraz są bardzo ciepłe.
Jak bardzo ciepłe?
W Wiśle latem temperatura wody przekracza 30 stopni Celsjusza, podobnie w Sanie. W takich temperaturach niektóre gatunki ryb po prostu umierają. Wiemy, że będzie coraz cieplej, a negatywne globalne efekty zmian klimatycznych mogą się niestety wzajemnie napędzać. Jednak to nie powinno oznaczać, że mamy założyć ręce i czekać. Przeciwnie: trzeba robić to, co się da, tu i teraz. Tylko ja czy pani sami tego nie zrobimy. Potrzebne są zmiany systemowe w trybie pilnym. To powinien być priorytet dla rządzących. Niestety z tego, co widzę, na razie takie postulaty pojawiają się tylko wśród ugrupowań opozycyjnych.
Może to wszystko wynika z braku wiedzy i świadomości rządzących? Czy pan jako przedstawiciel trzeciego sektora nie myślał, by wyjść z inicjatywą wykładów, warsztatów i prelekcji dla polskich parlamentarzystów w dziedzinie ochrony rzek i zasobów wodnych?
Sam o tym nie myślałem – na co dzień pracuję w terenie i koncentruję się na badaniach, pomiarach i obserwacji rzek. Chyba nie wierzę w edukowanie parlamentarzystów, którzy obecnie sprawują władzę. Cieszy mnie jednak, że miesiąc temu przy Polskiej Akademii Nauk powołano Komitet ds. Kryzysu Klimatycznego. Jego zadaniem jest informowanie społeczeństwa i władz o zagrożeniach związanych ze zmianą klimatu oraz proponowanie rozwiązań służących ograniczeniu tych zmian i dostosowaniu się do nich. Podobno jego członkowie i członkinie będą organizowali spotkania i konsultacje z przedstawicielami rządu, samorządów i instytucji państwowych. Staram się wierzyć, że ci zachowają otwarte umysły i będą przekładać wiedzę i rekomendacje na realne działania.
A przyrodnicy i aktywiści? Czy po katastrofie na Odrze udało im się przebić i np. dzięki ich oddolnym działaniom niektóre odcinki rzeki mają się lepiej?
Lokalnie są ludzie, którzy robią fajne rzeczy dla rzek, czasami legalnie, czasami nie. Mamy projekt Parku Narodowego Dolnej Odry, co na pewno jest wartościową inicjatywą, działają stowarzyszenia. Tyle że rzeczne problemy nie są do rozwiązania przez stowarzyszenia czy oddolne inicjatywy. Obywatel czy stowarzyszenie nie mają narzędzi prawnych, finansowych i wykonawczych, którymi można by uzdrowić polskie rzeki. To musi zrobić państwo.
Piotr Bednarek. Doktorant w Zakładzie Hydrologii IGiGP Uniwersytetu Jagiellońskiego. Założyciel Podkarpackiego Towarzystwa Przyrodników Wolne Rzeki, organizacji zajmującej się ochroną przyrody w Kotlinie Sandomierskiej. Pasjonat ornitologii i fotografii przyrodniczej.