Halina Wołłowicz dla WP.PL: moim pierwszym rannym był Rajmund Kaczyński, kolega z konspiracji
Myśmy się w politykę nie bawili. Oczywiście, że powstanie było potrzebne. To była droga, po której do nas szła wolność. I doszła - mówi w wywiadzie z Wirtualną Polską Halina Wołłowicz, łączniczka i sanitariuszka "Rena" w kompanii K-1 pułku "Baszta", ciocia prezydenta Bronisława Komorowskiego, bohaterka książki "Dziewczyny z Powstania". W czasie powstania jej pierwszym rannym był kolega z konspiracji Rajmund Kaczyński "Irka", który był ciężko ranny w rękę. Sanitariuszka bardziej niż Niemców bała się Ukraińców. - Byli okrutni - dodaje.
02.08.2014 11:24
Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: Ile miała pani lat, kiedy wybuchło powstanie?
Gdzie się pani udała w pierwszej kolejności?
- Zaniosłam rozkaz do punktu na ul. Sapieżyńskiej 10, gdzie byli skoszarowani chłopcy. Mieszkał tam nasz kolega z konspiracji Wojtek Jasiński "Kapsel". Kiedy zawiadomiłam ich, że spotykamy się w Zagościńcu, skąd zaatakujemy tory wyścigowe na Służewcu, nastąpiła wielka euforia. Wszyscy byli zachwyceni, że wreszcie wstaniemy z kolan. Pamiętam, że "Kapsel" wyciągnął bimber. To miał być toast na cześć tego, że w końcu spełnią się nasze marzenia. Ja oczywiście nie piłam, bo miałam jeszcze dużo punktów do zawiadomienia. W ogóle z reguły raczej stroniłam od alkoholu, byłam przecież wtedy młodą dziewczyną. Parę minut po rozpoczęciu powstania "Kapsel" już nie żył. Poległ w pierwszym szturmie.
Jak wyglądało wasze uzbrojenie?
- Bardzo marnie. Dało się to odczuć już pierwszego dnia, gdy atakowaliśmy Wyścigi, na których stacjonowały wyborowe oddziały niemieckie Wehrmacht i SS. A myśmy poza entuzjazmem wiele więcej nie mieli. Byliśmy wyszkoleni, ale broni mieliśmy bardzo mało. Zapłaciliśmy za to ogromną cenę, bo pierwszego dnia powstania, po paru minutach od jego rozpoczęcia, już zginęli nasi koledzy. To był bardzo dramatyczny dzień dla nas.
Była pani nie tylko łączniczką, ale też sanitariuszką?
- Łączniczką byłam przez dwa lata. A w czasie powstania to zależało od okoliczności. Byłam przeszkolona i w obchodzeniu z bronią i w służbie sanitarnej.
Pamięta pani pierwszego rannego, którego opatrywała?
- Pamiętam bardzo dobrze. Moim pierwszym rannym był kolega z konspiracji Rajmund Kaczyński "Irka" (ojciec Jarosława Kaczyńskiego i śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego - przyp. red.). To były pierwsze godziny powstania. Był ciężko ranny w rękę. Miał urwany kciuk, trzymał się tylko na jednej żyłce. Nie wiedziałam co robić, bo kazał mi obciąć ten palec. Nie zrobiłam tego. Po opatrzeniu rany, wysłałam go do punktu sanitarnego.
Potem uratowała mu pani życie?
- Tak. To była już całkiem inna sytuacja. Po naszej klęsce, pierwszego dnia powstania, wycofaliśmy się do Chojnowa. Rajmund, jako ranny, nie został zabrany. Podobnie jak inni ranni, którzy musieli pozostać w Warszawie. Wielu z nich spotkał straszliwy los. Po dwóch tygodniach partyzantki gen. Tadeusz Bór-Komorowski wydał rozkaz, żeby wszystkie oddziały, które się wycofały, obowiązkowo wróciły do Warszawy. Przed wymarszem wzięliśmy jeszcze udział w uroczystej mszy, licznie przystępując do komunii. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wielu tego powrotu nie przeżyje. Warszawa była wtedy otoczona przez Niemców tzw. pierścieniem śmierci.
Zanim się przebiliście, wielu z was zginęło. Udało się dopiero za trzecim podejściem?
- Za pierwszym razem rozbito nas potwornie. Mieliśmy zły wywiad. Myśleliśmy, że tam są małe jednostki niemieckie. Okazało się, że to były znakomicie uzbrojone oddziały z artylerią. Rozbili nas pod Wolicą. Podczas drugiego podejścia dotarliśmy niemal do pozycji niemieckich. Słyszałam, jak wydawali rozkazy po niemiecku: "Feuer!" To była nasza kolejna klęska. Wielu zabitych i rannych. Za trzecim razem dostaliśmy się bez jednego wystrzału do Warszawy. Pomogli nam węgierscy żołnierze, których napotkaliśmy po drodze. Doradzili, jak przecisnąć się niezauważenie przez niemieckie posterunki.
Pamięta pani, jak wróciliście do Warszawy z Chojnowa? Jak wtedy Warszawa wyglądała?
- Kiedy byliśmy w Chojnowie i patrzyliśmy w stronę Warszawy, widzieliśmy czerwoną łunę nad miastem. Wiedzieliśmy dokąd i do czego wracamy. Warszawa wtedy walczyła. Nie była jeszcze zrujnowana, bo minęły zaledwie dwa tygodnie od rozpoczęcia powstania. To była Warszawa walcząca i Warszawa płonąca. I myśmy już do końca powstania w tej Warszawie byli. Dużo nas zginęło, wielu było rannych, niektórzy zrezygnowali. Pierwszego dnia powstania było nas około 320 osób. Ostatniego dnia - dwudziestu paru.
Co zrobiliście po powrocie?
- Dostaliśmy się do naszej kwatery na ul. Puławskiej 132. Kiedy Rajmund Kaczyński dowiedział się, że wróciliśmy i że ja także jestem, przyszedł nas odwiedzić. Byliśmy wyczerpani po przeprawie i po nieudanych pierwszych powrotach do Warszawy. Siedzieliśmy w pokoju na podłodze przy oknie. W pewnym momencie poczułam, że muszę jak najszybciej stamtąd wyjść. Trudno mi to dzisiaj wytłumaczyć. Zaproponowałam Rajmundowi, by poszedł ze mną na grób naszego kolegi. Pamiętam, że Rajmund się bardzo obruszył i powiedział, że on tu przyszedł, żeby porozmawiać, a ja już chcę gdzieś iść. Wtedy powiedziałam mu, że bardzo go proszę, żeby ze mną wyszedł. Zeszliśmy na dół, pokonaliśmy jakieś 50 metrów i dokładnie w tym miejscu, gdzie wcześniej siedzieliśmy, padł pocisk. Wszyscy, którzy tam byli, zginęli. W ten sposób jemu i sobie uratowałam życie.
Nie tylko jemu.
- Miałam taki swój moment życiowy. Dotarliśmy do klasztoru Sióstr Nazaretanek na Czerniakowie, gdzie spędziliśmy większą część powstania. Niemcy nas otoczyli. Bombardowali, niszczyli klasztor z powietrza od strony Czerniakowskiej i od strony koszar. Sytuacja nasza zdawała się beznadziejna. Groziła nam śmierć w tym klasztorze. Trzeba było dostarczyć meldunek dowództwu z prośbą o pomoc. Do pokonania było kartoflisko pomiędzy klasztorem a ulicą Hołówki o długości 250-300 metrów. Pierwszy łącznik, który został wysłany, został ranny. Następny poległ. Sytuacja była dramatyczna. Wtedy porucznik "Bolek" zapytał się, czy ktoś się zgłosi na ochotnika, by znowu próbować nawiązać kontakt z dowództwem. Zgłosiłam się. Ale postawiłam warunek: muszę mieć broń. Dostałam pistolet "siódemkę", który miałam do końca powstania. Na szczęście jakoś udało mi się przebiec przez to kartoflisko, mimo tego, że byłam pod ostrzałem z trzech stron: z góry klasztoru, od strony ul. Czerniakowskiej i od ul. Podchorążych. Nierówności
kartofliska uratowały mi życie. Biegnąc, potykałam się i upadałam, dzięki czemu nie mogli we mnie trafić. Dobiegłam do dowództwa i sprowadziłam pomoc.
Za tę akcję dostała pani Krzyż Walecznych?
- Tak. To była dość znacząca akcja. Klasztor Nazaretanek stoi do dzisiaj. To ogromny gmach. Miał wielkie znaczenie strategiczne zarówno dla nas jak i dla Niemców. Potem, niestety, musieliśmy go opuścić, bo przewaga Niemców była dramatyczna.
Jako sanitariuszka często była pani przy ostatnich chwilach żołnierzy.
- Niestety, codziennie.
Co mówili?
- To byli bardzo młodzi chłopcy, nie wszyscy mieli dziewczyny. Często więc wspominali swoje matki. Martwili się "co mama powie". Nie mieliśmy warunków, żeby ich operować. Ta nasza bezradność - to było straszne. Pamiętam, jak opatrywałam bliskiego kolegę, który został ciężko ranny. Mówił do mnie z taką rozpaczą: "Rena (pseudonim konspiracyjny - przy. red.), ja ciebie w ogóle nie widzę". Wkrótce umarł. Opatrywałam też swojego dowódcę, którego z Czerniakowa nieśliśmy na noszach na Mokotów, do kolejnych punktów, żeby gdzieś go opatrzyli. Nigdzie nie chcieli go przyjąć. Miał bardzo ciężką ranę na nodze. Zresztą stracił ją. Szliśmy w nocy i nie mogliśmy się zmieścić z tymi noszami w rowach łącznikowych, więc musieliśmy iść ulicą. W nocy nie było nas widać, ale bałam się, że zacznie jęczeć, co by na nas sprowadziło kłopoty. W końcu zostawiliśmy go w szpitalu na Misyjnej. Były też sytuacje, gdy kolegów przerzucało się przez płoty, by ratować im życie. Tak było na Wyścigach. Musieliśmy to robić, żeby nie dopadli ich
Niemcy, którzy dobijali ciężko rannych. Ale i tak bardziej niż Niemców, bałam się Ukraińców.
Dlaczego?
- Bo Niemcy mordowali, a Ukraińcy przedtem torturowali i gwałcili dziewczyny. Banderowcy (członkowie niezależnej podziemnej organizacji ukraińskiej, jawnie współpracujący z Niemcami - przy. red.) byli okrutni. Dało się to odczuć bardzo wyraźnie. Później dowiedziałam się, że gwałcili zarówno 3-letnie dziewczynki jak i 80-letnie kobiety. Stąd miałam broń. Ale muszę przyznać, że jeśli chodzi o taką samoobronę, to przez całe wakacje miałam przy sobie dwie fiolki z cyjankiem. Ponieważ byłam łączniczką i znałam dużo adresów i nazwisk, to trucizna dawała mi taki, nazwijmy to, spokój. Wiedziałam, że jeżeli coś się stanie, to nie zamęczą mnie śledztwem.
Była kiedyś sytuacja, że była pani o krok od sięgnięcia po fiolkę z trucizną?
- Bezpośrednio nie. Ale miałam szereg sytuacji, że mając torbę wypchaną bronią, rozkazami czy biuletynami - bo na tym polegała nasza działalność - mało brakowało, by złapali mnie Niemcy. W torbie, która powinna być lekka i na taką wyglądała, miałam bardzo ciężkie pistolety i to takie, które nie były zdatne do użytku. Tak więc właściwie nawet nie mogłabym się bronić. Tymczasem weszłam na patrol niemiecki z miną butną i pewną. I dopiero, jak minęłam ten patrol, to nogi się pode mną ugięły. Ale wtedy musiałam zachować twarz dziewczyny swobodnej.
A zdarzały się chwile wesołe?
- Pewnie, byliśmy przecież młodzi. Na Czerniakowie spaliśmy w trumnach. Mieliśmy odbić Siekierki. To była pierwsza linia, a przed nami uzbrojeni Niemcy. Schowaliśmy się w takim niewykończonym domu. Wchodzimy, a tam zakład wyrobu trumien. Przyszła noc i mieliśmy do wyboru: albo spać na gołym betonie albo w trumnach. Wybraliśmy trumny. Nasypaliśmy tam jakichś wiórków, przykryliśmy plandekami. Bardzo dobrze nam się spało (śmiech - przyp. red.). Czasami sobie śpiewaliśmy, czasami pograliśmy na fortepianie. Na Czerniakowie znaleźliśmy jakiś gramofon. Ułożyliśmy się na podłodze. Druga połowa domu była zajęta przez Niemców. Puściliśmy sobie płytę. Nawet pamiętam, że to była "Ostatnia niedziela" Mieczysława Fogga. Ale niedługo śpiewał, bo rykoszetem kula jakaś rozwaliła nam ten cały sprzęt (śmiech - przyp. red.).
Czerniaków był bardzo ciężki, miały tam miejsce naprawdę zacięte walki. Byliśmy na Chołówki i dowiedzieliśmy się, że w pobliżu na pierwszym piętrze znajduje się mieszkanie jakiegoś lekarza i tam mogą być jeszcze materiały sanitarne, które zawsze były pożądane. Z kolegami wpadliśmy do tego mieszkania i owszem, poszukiwane materiały tam były, ale na podłodze leżały przepiękne czarno-białe zdjęcia z Alp. Pamiętam, że usiadłam na podłodze, zaczęłam oglądać te zdjęcia i postanowiłam sobie, że jeśli przeżyję to Alpy zobaczę. I tak się stało. Wtedy jednak siedzieliśmy tam, zapatrzeni w fotografie, kiedy z zadumy wyrwał nas potworny huk na podwórku. Zbiegamy na dół, a tam dosłownie jatka. Spadł moździerz i wszyscy koledzy, którzy tam byli, zginęli. Na jakichś wyrwanych drzwiach opatrywałam chłopca, który umarł mi na rękach. A więc i takie kontrasty się zdarzały. Z jednej strony Alpy, dzięki którym wpadliśmy w takie oczarowanie, że gdzieś tam daleko istnieje piękny, spokojny świat. I zaraz ta krwawa rzeczywistość, ci
zabici.
W czym pani poszła do powstania?
- Najpierw miałam zwykłe spodnie. Potem zdobyliśmy magazyny z szarymi kombinezonami. Nie były one wygodne, bo za przeproszeniem, nie miały nigdzie klapki. Tak więc "w razie czego" trzeba było wszystko ściągać. To było dosyć kłopotliwe.
Jak radziłyście sobie z utrzymaniem higieny?
- Właściwie cały czas spałyśmy w ubraniu, zwłaszcza te, które były na pierwszej linii. Bieliznę zmieniłyśmy, jak chłopcy zdobyli jakieś magazyny na Czerniakowie. Przede wszystkim jednak byłyśmy zawszone. Wszyscy. W ogóle nie było warunków sanitarnych. Pamiętam taki moment, kiedy jeden jedyny raz byłyśmy w łaźni. Jeden jedyny raz w ciągu tych dwóch miesięcy. To było na rogu Dolnej i Puławskiej. Byłyśmy bardzo szczęśliwe, że w końcu obmyłyśmy się z brudu. Była z nami łączniczka "Kama". Piękna dziewczyna. Kiedy wyszłyśmy zorientowała się, że zapomniała bransoletki. Uparła się, by po nią wrócić. Ale jej już tam nie było. Powiedziała do mnie: "Rena, to jest zły znak". Wieczorem przyszedł rozkaz, by atakować Siekierki. My, jak zwykle, w pierwszej linii. "Kama" wtedy zginęła. Druga koleżanka "Halszka" została ciężko ranna.
Pani też była ranna?
- Dopiero w ostatnim dniu powstania, wieczorem. Byłam na pierwszej linii w parku Dreszera. Właśnie się wycofywaliśmy i mieliśmy zejść do kanałów. Zostałam zraniona w dwóch miejscach: jedna kula przeszyła mi rękę, druga nogę. Koledzy znieśli mnie do piwnicy. Gruziński lekarz, który też tam był powiedział, że rękę trzeba będzie amputować. W końcu udało się ją uratować, ale do dzisiaj mam dużą bliznę. Koledzy musieli mnie zostawić, bo było zarządzenie, by rannych do kanałów nie zabierać. Dostałam jeszcze zastrzyk z morfiny i zostałam przez chłopców pozostawiona na pierwszym lepszym punkcie opatrunkowym w piwnicy na Bałuckiego. Tam razem z innymi rannymi spędziłam noc. Rano - strasznie ogłuszona, nie bardzo świadoma, nie bardzo przytomna - dowiedziałam się, że została podpisana kapitulacja Mokotowa. Do piwnicy wpadli Niemcy i kazali wszystkim z niej wyjść. Sanitariuszki zabrały tych, którzy byli w stanie iść o własnych siłach. Ponieważ nie miały noszy, musiały mnie zostawić. Obiecały, że jak będą mogły, to
wrócą. wiedziałam, że tak się nie stanie. Zostałam w tej piwnicy sama. Okazało, że na sąsiednim łóżku został martwy powstaniec. Zastanawiałam się, czy umrę z głodu, z pragnienia i braku opieki czy się spalę. Bo Niemcy piwnice często traktowali miotaczami ognia. Jeżeli ktoś tam był, to ginął. Niewesołe myśli wtedy mną targały.
Pani historia jest dowodem na to, że po tamtej stronie także "zdarzali się ludzie".
- Znowu nastąpiło poruszenie. To byli oni. Jeden z Niemców zapytał, czy ktoś tam jest. Odpowiedziałam po niemiecku, że ja. Wyciągnęli mnie na korytarz i zaczęli przeszukiwać podwórko i okoliczne piwnice. Mną się nikt nie interesował. W końcu jeden z nich zaczął pytać, w jaki sposób zostałam ranna. Powiedziałam, że przyszłam po wodę. Pomyślałam, że jeśli mam tu leżeć i umierać w męczarniach, to niech mnie lepiej dobiją, tak jak to robili z innymi. Jeden z nich dał mi pistolet i kazał mi to samej zrobić. Odbezpieczyłam go, obróciłam w swoją stronę i zobaczyłam, że nie ma magazynka. To też była sytuacja zupełnie niewiarygodna. Oddałam pistolet Niemcowi i powiedziałam, że z tej broni to on sam może siebie zastrzelić. I wtedy się zorientował, że potrafię się obsługiwać bronią. Zaczął na mnie krzyczeć, że jestem bandytą i przystawił mi pistolet do głowy. Nie zależało mi na niczym. Powiedziałam, że owszem jestem bandytą, tak samo jak oni. W pewnym momencie gdzieś zniknął. Podszedł inny Niemiec. Starszy, miał wtedy
czterdzieści parę lat. Powiedział, że ma córkę w moim wieku w Berlinie i że może ktoś jej pomoże tak, jak on mnie. Posadził mnie na krześle i odszedł. Nagle patrzę i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Stary Niemiec idzie z moimi koleżankami z konspiracji. Jedna z nich to sanitariuszka Małgorzata, o której powstała powstańcza piosenka. Spotkał je na ulicy i przyprowadził do mnie. Nigdy nie zapomnę ich wielkich, zaskoczonych oczu, kiedy mnie zobaczyły. Z tego, co mówiły, takie same, wielkie oczy zrobiłam ja. Ten Niemiec uratował mi życie!
Zabrały panią stamtąd?
- Zaniosły mnie do takiego - powiedzmy - szpitala, albo raczej czegoś, co miało charakter szpitala. Ranni leżeli na podłodze. Wpadli nam niemieccy lotnicy i zaczęli nas kopać ciężkimi butami. Grozili, że rozwalą cały szpital. Pamiętam dramatyczny jęk o wodę, której nam strasznie brakowało. To było potworne, nie dające się opisać pragnienie. Potem zostaliśmy wywiezieni z Warszawy. Pamiętam, że jechałam wozem i patrzyłam na te ruiny. Nigdy nie wierzyłam, że to miasto odżyje. Nigdy! Miasto było spalone, zniszczone, zrównane z ziemią. I o dziwo, zawieźli nas na Służewiec. Zaczęłam powstanie na Wyścigach i w tym samym miejscu zakończyłam. Z tym, że pierwszego dnia z entuzjazmem, a ostatniego dnia ciężko ranna.
Jak pani trafiła do konspiracji?
Przez kolegów. Na tej zasadzie to działało. Ktoś należał, dowiedziałam się, poprosiłam, że chciałabym wstąpić do konspiracji. Przysięgę złożyłam 30 października 1942 roku. Przyjęłam pseudonim "Rena".
Jak ocenia pani powstanie po 70 latach? Było potrzebne?
- Myśmy się w politykę nie bawili. Oczywiście, że było potrzebne. Dla mnie powstanie jest świętością. Każde. Niezależnie od tego, że się kończyły źle. Uważam, że wszystkie powstania, które kończyły się dla nas dramatycznie - mówiąc patetycznie - to była droga, po której do nas szła wolność. I doszła.
Spotkała pani kiedyś grupę operatorów, którzy kręcili kroniki powstańcze?
- Tak. Byliśmy na Fortach Dąbrowskiego na Mokotowie. Cała ekipa przyszła i kręciła film. Forty były otoczone zewsząd przez Niemców. W pewnym momencie wpadł pocisk do budki, w której ci operatorzy się siedzieli. Wszyscy zginęli, razem z materiałami. Jeżeli chodzi o naszą kompanię, to właściwie cała dokumentacja, jaka była wtedy, a była spora, razem z nimi przepadła.
Co się stało z panią po powstaniu?
- Po tym, jak zostałam ciężko ranna trafiłam do szpitala w kinie Oaza w Milanówku. Leżeliśmy tam pokotem na siennikach, które na początku były dosyć grube, pod koniec pobytu góra siennika z dołem się stykała. Byli tam głównie powstańcy. Wieczorową porą mieliśmy dwa rodzaje rozrywek. Pierwszą z nich było wszobicie. Robiliśmy to wszyscy razem, jednocześnie. A potem był śpiew piosenek powstańczych. Niemcy tam nie przychodzili. Panował potworny fetor. Ranni, rozkładający się ludzie, zapach ropy. Brakowało żywności. Nie mieliśmy też materiałów opatrunkowych, ani antybiotyków. Byliśmy osłabieni i niedożywieni. Po dwóch miesiącach leżenia na tych siennikach na podłodze, przewieźli nas do Krakowa, gdzie odnalazła mnie matka. Wykradła mnie ze szpitala, Wylądowałam w Radomsku, skąd bardzo szybko wróciłam na Żoliborz. Moje miejsce zawsze było w Warszawie. Bez względu na to, w jakich warunkach. Kiedy nastał demolud to zabrali nam mieszkanie, wysiedlili nas. Mój ojciec wrócił z Anglii. Został zdegradowany przez
komunistów, nie mógł znaleźć pracy. Cała nasza rodzina była na indeksie. Żyliśmy w nędzy. Ja miałam problemy z dostaniem się na wyższą uczelnię. Największym moim zmartwieniem było to, że ojciec, który był wysokim oficerem, nie dożył wolności. W Polsce był prześladowany. Zniszczyli mojego ojca. Mojego męża Tadeusza Kubalskiego też, bo przesiedział cztery lata w więzieniu.
Miała pani powstańcze marzenie. Spełniło się?
- Wtedy, dawno temu, w tym dramatycznym momencie postanowiłam sobie, że zobaczę Alpy i postaram się zwiedzić świat. I tak się stało. Nie byłam tylko w Ameryce Południowej i w Australii. Zwiedziłam całą Azję, Indonezję, Afrykę od góry do dołu, Europę. I to wszystko z plecakiem na plecach. Tych wspomnień nikt mi nigdy nie odbierze.
Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska
Halina Hołownia z domu Wołłowicz jest jedną z bohaterek książki "Dziewczyny z Powstania", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. Godzina „W” zastała kobiety w codziennych sytuacjach: na ulicach, w szkołach, w domach. Walczyły wszystkie, każda na swój sposób. Ratowały rannych, chroniły swoje dzieci, chwyciły za broń. Umawiały się na randki w cieniu spadających bomb, brały śluby w białych kitlach sanitariuszek zamiast sukien. Odniosły największe zwycięstwo - przeżyły. Autorka Anna Herbich w przejmujący sposób pokazuje jak naprawdę wyglądało życie w czasie 63 dni heroicznej bitwy. Pozwala nam zobaczyć Powstanie Warszawskie z zupełnie innej perspektywy: oczami kobiet. Do napisania książki zainspirowała ją babcia - jedna z bohaterek, która w czasie Powstania ochroniła swego maleńkiego synka.