Grabarczyk i Cimoszewicz mogli liczyć na fory przy egzaminach. "Było polecenie, że ma zdać”
Cezary Grabarczyk jako wicemarszałek Sejmu i Włodzimierz Cimoszewicz pełniący funkcję premiera mogli liczyć na fory przy egzaminach na myśliwego – ustaliła Wirtualna Polska. – Cimoszewicz dostał uprawnienia bez egzaminu – przyznaje nasz informator. - Było polecenie, że Grabarczyk ma zdać – mówi nam drugi. Cimoszewicz przyznaje, że "mogło tak być". Grabarczyk zaprzecza. Z dokumentów wynika, że staż myśliwski rozpoczął 13 kwietnia 2010 roku, trzy dni po katastrofie smoleńskiej.
Grabarczyk w 2015 roku stracił funkcję ministra sprawiedliwości po tym, jak prokuratura zainteresowała się w jaki sposób trzy lata wcześniej uzyskał pozwolenie na broń. Prokuratura badała wówczas sprawę wydawania takich pozwoleń na podstawie niezgodnych z procedurami egzaminów przez łódzką policję. Wątek dotyczący polityka Platformy został umorzony, ale stracił on licencję na broń.
"Padło polecenie, że Grabarczyk ma zdać egzamin"
Według informacji Wirtualnej Polski w czerwcu 2012 roku ówczesny wicemarszałek Sejmu podszedł do egzaminu na myśliwego. Nie zdawał w Łodzi, gdzie mieszka, ale w Sieradzu. - Na egzaminie pisemnym był tłum. Wielu wskazywało na Grabarczyka, jako znanego polityka – mówi nam jeden ze świadków.
Zgodnie z regułami panującymi w Polskim Związku Łowieckim kandydaci na myśliwych powinni zdawać egzamin w miejscu zamieszkania, choć mogą wnioskować do władz PZŁ o zmianę lokalizacji.
- Padło polecenie, że Grabarczyk ma zdać egzamin. Dlatego zdawał w Sieradzu, gdzie zawsze działy się cuda. Przeegzaminowanie 60 osób, jak tam się zdarzało, w ciągu jednego dnia jest niewykonalne. Egzamin składa się z trzech części – pisemnej, ustnej i strzelania – mówi nam informator zbliżony do władz PZŁ.
- Wymagana jest zgoda władz PZŁ na zdawanie egzaminu poza macierzystym okręgiem, ale takie zgody daje się właściwie automatycznie. W Warszawie rocznie zdaje zwykle ponad 400 osób. Jest też składanych 50-60 wniosków o podejście do egzaminu w Sieradzu – wyjaśnia.
Grabarczyk: Mój dziadek i stryj polowali. To mnie skłoniło do podjęcia starań
Grabarczyk zapewnia w rozmowie z Wirtualną Polską, że zdał egzamin zgodnie z zasadami i nie był traktowany ulgowo. – Mój dziadek i stryj polowali. To mnie skłoniło do podjęcia starań. Egzamin zdałem pomyślnie. Zdawałem w Sieradzu, bo tam akurat odbywał się egzamin. Na tym się moja przygoda skończyła. Nie poluję ze względu na sprzeciw żony – wyjaśnia poseł. Podkreśla, że odbył dłuższy, niż jest to wymagane, dwuletni staż.
O staż, bez zaliczenia którego nie powinien być dopuszczony do egzaminu, pytamy rzeczniczkę PZŁ Dianę Piotrowską. - Grabarczyk był na stażu ponad rok - od 13 kwietnia 2010 roku do 2 sierpnia 2011 – mówi nam rzeczniczka.
Dla pewności dopytujemy o daty jeszcze raz. Nie ma pomyłki. Rzecznika odczytuje daty z dokumentów. Wynika z nich, że Grabarczyk zaczynał staż w kole łowieckim 3 dni po katastrofie smoleńskiej. Trudno sobie wyobrazić, że minister infrastruktury, który był wtedy przełożonym Edmunda Klicha, szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych miał czas na zajmowanie się stażem.
Próbujemy ponownie się dodzwonić do byłego ministra, ale jest dla nas nieuchwytny.
Czy rozpoczęcie stażu 13 kwietnia w Łodzi oznacza, że polityk musiał się tam pojawić? - pytamy prominentnego przedstawiciela PZŁ.
- Jeśli jest wpisany 13 kwietnia, to oznacza, że Grabarczyk tego dnia odebrał książeczkę stażysty w zarządzie okręgowym PZŁ w Łodzi po tym, jak został dopisany do elektronicznej bazy stażystów. Ten dokument powinno się odbierać osobiście, choć można teoretycznie komuś napisać upoważnienie - tłumaczy nasz rozmówca.
W jego opinii jest jednak możliwe zaliczenie całego stażu bez czasochłonnych wizyt w lesie, bo wpisywanych w książeczce informacji o pracy dla koła łowieckiego nikt nie weryfikuje.
Zdaniem naszego rozmówcy z PZŁ w związku dochodziło nawet do wydawania uprawnień myśliwskich bez wiedzy szefostwa warszawskich struktur związku. - Szef warszawskiego PZŁ miał faksymile (kopię podpisu – przyp. WP), które było używane bez jego zgody. W ten sposób wydawano legitymacje – opowiada członek PZŁ.
Drugi rozmówca precyzuje: - Facet wpisywał pod archiwalnymi numerami ludzi, którzy nie zdali egzaminu i nadawał im te uprawnienia wbrew prawu.
Sąsiad polityka z egzaminu i podrobione podpisy
Podkreśla, że przykładów nie trzeba szukać daleko i wskazuje na dwudziestokilkuletniego kandydata na myśliwego, który siedział na egzaminie obok Grabarczyka.
- Sprawa wyszła na jaw, jak się okazało, że ten człowiek dostał się na egzamin na podstawie dokumentu z podrobionym podpisem. Potem dostał nawet legitymację PZŁ z podrobionym podpisem. Odpowiedzialny za to pracownik PZŁ mu ją zarekwirował, a sam został zwolniony - opowiada.
Według naszych informacji młody człowiek czuł się pokrzywdzony, bo zaliczył egzamin i próbował interweniować w związku łowieckim. ”Mimo odbycia 2,5- letniego udokumentowanego stażu oraz zdania wymaganych przepisami egzaminów, nie otrzymałem dokumentu poświadczającego przynależność do PZŁ” – twierdził w piśmie, do którego dotarliśmy.
"Zdawałem wszystkie egzaminy wpisując się na stosowne listy. Sam egzamin pisemny był ekscytujący sam z siebie, a także dodatkowo ponieważ zdawał ze mną siedzący obok poseł Cezary Grabarczyk, co było dla mnie ciekawym i pouczającym doświadczeniem” – pisał młody adept łowiectwa, który ostatecznie nie został myśliwym.
Minister sprawiedliwości zostaje myśliwym po "towarzyskiej rozmowie"
Kwiecień 1996 roku. W siedzibie PZŁ przy Nowym Świecie nerwowa atmosfera. Po obu stronach długiego korytarza stoją dwaj myśliwi. Mają sztucery oparte o ścianę. Pod budynek podjeżdża limuzyna premiera Włodzimierza Cimoszewicza. Szef rządu został zaproszony przez szefa PZŁ. Chce zostać myśliwym.
Były pracownik PZŁ: - Broń była tak na wszelki wypadek. Cimoszewicz to była wtedy wielka szycha. Był zaproszony przez szefa PZŁ, ale faktycznie to nie był egzamin. Bardziej rozmowa towarzyska. Gdzie zamierza polować i z jaką bronią. Było trochę pytań w stylu, czy odróżnia jelenia od sarny.
Nasz rozmówca, który był świadkiem rozmowy, przyznaje, że chodziło o sprawdzenie, czy Cimoszewicz coś wie w łowiectwie.
- Orientował się dosyć dobrze. Szef stwierdził, że zdał i wypisał mu odpowiednie oświadczenie. Egzaminu praktycznego nie było w ogóle. Powiedział, że bywa na strzelnicy. To było wszystko. Trwało to może pół godziny – relacjonuje były pracownik PZŁ.
Cimoszewicz pytany przez nas o sprawę przyznaje, że "mogło tak być”. - Pozwolenie na posiadanie broni osobistej miałem już wcześniej. Uprawnienia do posługiwania się sztucerem nabywa się po jakimś czasie. Trzeba strzelać i chodzić na polowania. Uzyskałem je jako premier – mówi nam polityk.
Cimoszewicz: szczegółów nie pamiętam. Namówił mnie kierowca z BOR
Dopytywany dlaczego egzamin nie został przeprowadzony zgodnie z zasadami Cimoszewicz odpowiada: - Szuka pan dziury w całym. Nie pamiętam. Potem w moim życiu wydarzyły się tysiące ważniejszych rzeczy.
Podkreśla, że do wstąpienia w szeregi myśliwych nie zachęcali go przedstawiciele PZŁ, ale jego kierowca z Biura Ochrony Rządu.
- Miałem dwóch kierowców z BOR. Jeden był zapalonym myśliwym, a drugi zapalonym wędkarzem. Wędkować mi się wcześniej zdarzało. Polujący kierowca namówił mnie, bym zobaczył na własne oczy jak wygląda polowanie – mówi były premier.
- Po dwudziestu paru latach z pewnym zażenowaniem przyznaje, że mi się to wtedy spodobało. Dlatego, gdy zapytano, czy chce wstąpić do związku łowieckiego powiedziałem, że trzeba to wszystko formalnie przeprowadzić – dodaje.
Rzeczniczka Polskiego Związku Łowieckiego, podkreśla w rozmowie z Wirtualną Polską, że obaj politycy uzyskali uprawnienia łowieckie zgodnie z prawem. - Informacje na temat ulgowego traktowania przy egzaminach na myśliwego Cezarego Grabarczyka i Włodzimierza Cimoszewicza są bezpodstawne i stanowią pomówienie - podkreśliła Piotrowska.