Geostrategiczna rozgrywka: Atlantyk czy Pacyfik?
Czy na naszych oczach świat wkracza w nową zimną wojnę, której osiami sporu są Atlantyk i Pacyfik? Jeśli nawet tak, to jest ona prowadzona innymi narzędziami. Dziś o potędze decyduje gospodarka, handel, inwestycje. Geopolityka, jak chcą niektórzy, jest zastępowana przez geoekonomię - pisze prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski.
23.07.2014 16:41
Po zimnej wojnie doświadczyliśmy "jednobiegunowej chwili", jak ją zręcznie nazwał Charles Krauthammer, czyli bezwzględnej dominacji amerykańskiej na globie. Amerykanie, jak inne mocarstwa przed nimi, popadli jednak w chorobę, którą dobrze zdefiniował inny ekspert, Paul Kennedy, a mianowicie w imperialny przesyt. Wojna z terrorem, Afganistan, Irak nadwerężyły budżet, który cierpiał jeszcze z innego powodu - rozpasanej konsumpcji. A w ramach tej ostatniej u progu XXI stulecia pojawiła się swego rodzaju symbioza: Chińczycy tanio produkowali, a Amerykanie, Europejczycy i inni tanio konsumowali.
Splot tych czynników przyniósł ze sobą wielki kryzys z 2008 roku. Zachwiały się dotychczasowe hierarchie i wartości, np. wiara w regulacyjną rolę rynku. Mimo szybkiej globalizacji, świat rozproszył się, a w miejsce jednego ośrodka siły pojawiło się kilka. Znowu mamy wielobiegunowość.
Kierunek na Pacyfik
W tym kontekście coraz głośniej o Pacyfiku, że to niby tam przeniesie się teraz światowe centrum, co w sensie gospodarczym już się w dużej mierze dokonało. W ślad za tym, co znamienne, idą nowe projekty i rozwiązania instytucjonalne, które mogą określić przyszłość globu, już tego w wydaniu multipolarnym.
Proces jest następujący. Zajęci wojną z terrorem, Bliskim Wschodem czy Afganistanem, Amerykanie w czasach swej dominacji (1991-2008) Pacyfik odpuścili. Tymczasem po 2008 r. stało się jasne, że właśnie tam wyłonił się rywal i pretendent do roli nowego mocarstwa w postaci Chin. A one już od lat zaczęły forsować rozwiązania instytucjonalne, jawnie wymierzone w interesy Zachodu (czytaj: USA i sojuszników).
Już w 2001 r. powstała Szanghajska Organizacja Współpracy (SOW), oparta na ścisłej współpracy Chin i Rosji. Była pierwszą wielką inicjatywą na scenie globalnej po II wojnie światowej, która powstała bez udziału żadnego mocarstwa zachodniego, ale nawet przeciwko nim. Nic dziwnego, że Amerykanie nazwali tę współpracę, obejmującą wojskową i centrum zwalczania terroryzmu, jako "anty-NATO".
Wyzwanie rzucone Zachodowi
Proces uległ wyraźnemu przyspieszeniu po 2008 roku. Dotychczasowy symbol dominacji Zachodu, grupa G-7 (G-8 z Rosją, która, co nic dziwnego, w 2014 z grupy wypadła) w listopadzie 2008 r. zamieniła się w G-20, a do grona tego światowego "Dyrektoriatu" dołączyły tzw. wschodzące rynki, w tym państwa najludniejsze: Chiny, Indie, czy Indonezja. A w pół roku później największe z nich powołały luźne ugrupowanie BRIC, potem z woli Chin zamienione w BRICS (po dokooptowaniu RPA), którego jedynym spoiwem jest wspólne postawienie się Zachodowi. Czego dowodem ostatni szczyt tego ugrupowania w Brazylii, gdzie zapadła decyzja o powołaniu Banku Rozwoju BRICS z siedzibą w Szanghaju. To rzecz istotna, bo mamy do czynienia z próbą podważenia roli Banku Światowego i MFW, a przede wszystkim amerykańskiego dolara jako waluty globalnej.
Na tym nie na koniec, bowiem z początkiem 2010 r. Chińczycy zaczęli budować CAFTA, czyli największą strefę wolnego handlu na globie z państwami ASEAN, a więc liczącym 600 mln mieszkańców Stowarzyszeniem Narodów Azji Płd-Wschodniej. A ponadto w ramach podpisanej w czerwcu 2010 r. umowy ECFA zaczęli tworzyć jeden organizm gospodarczy z ChRL i Tajwanu.
Widząc, co się dzieje, Amerykanie w 2011 r. wreszcie zareagowali. Sformułowali nową strategię z "przeosiowaniem" na Azję (słynny pivot), Barack Obama, jako pierwszy urzędujący prezydent USA tuż po ponownej elekcji udał się do Birmy-Mjanmy (jesienią br. znów się tam wybiera) i Kambodży, bo właśnie w Phnom Penh odbywał się Szczyt Azji Wschodniej. Z obawy przed zdominowaniem przez Chiny również i tej formuły współpracy, postąpiono na sprawdzonej zasadzie: nieobecni nie mają racji.
Jednak potencjalnie największe konsekwencje może mieć inna decyzja amerykańska z tamtego roku - włączenia się do dotychczas mało znanej inicjatywy czterech państw - Nowej Zelandii, Chile, Brunei i Singapuru - w postaci budowy Partnerstwa Transpacyficznego (TPP). W tej chwili obejmuje ono już 12 państw regionu, a kluczowe, trudne negocjacje toczą się z Japonią i Koreą Płd. Albowiem Japończycy muszą po raz pierwszy na większą skalę otworzyć swoje wyspy, a Koreańczycy wybrać, kto jest ich kluczowym partnerem: Chiny, z którymi mają największe obroty handlowe, czy USA - najważniejszy sojusznik od wojny koreańskiej.
Nowa zimna wojna?
Tym samym weszliśmy w fazę rozgrywki geostrategicznej. Ale nie tylko na Pacyfiku! W pewnej chwili obudziła się wreszcie i Europa, powoli rozumiejąc, co znaczy wyzwanie ze strony wschodzących rynków. W czerwcu 2013 r. zainaugurowano, nie mniej trudne niż w ramach TPP, rozmowy o Transatlantyckim Partnerstwie Handlu i Inwestycji (TTIP). Negocjacje miały być zakończone do końca bieżącego roku, ale pewnie się przedłużą, chociażby z tego względu, że po stronie UE prowadzi je, właśnie zmieniana, Komisja Europejska.
Ulokowana w Waszyngtonie Akademia Transatlantycka opublikowała właśnie obszerny raport o znamiennym tytule "Porządek liberalny w świecie postzachodnim". Postuluje szybkie dokończenie rozmów nad TTIP i powołanie jej jako geostrategicznego wymogu. Ma rację, bowiem najwyraźniej weszliśmy w fazę, gdy podstawowe pytanie brzmi: Atlantyk czy Pacyfik, Zachód czy Wschód?
Nowa zimna wojna? Jeśli nawet tak, to - jak widać - prowadzona innymi narzędziami. Dziś o potędze decyduje gospodarka, handel, inwestycje. Geopolityka, jak chcą niektórzy, jest zastępowana przez geoekonomię. Warto o tym pamiętać i u nas, w naszym zaścianku, bowiem w szerokim świecie dzieją się rzeczy ważne, które często przeoczamy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.