PublicystykaGen. Adam Rapacki o katastrofie smoleńskiej: w Polsce musielibyśmy totalnie improwizować

Gen. Adam Rapacki o katastrofie smoleńskiej: w Polsce musielibyśmy totalnie improwizować

Mimo że na miejsce katastrofy w Smoleńsku ściągnięto ogromną ilość biegłych z zakresu identyfikacji zwłok, było wiadomo, że w niektórych trumnach mogą znaleźć się szczątki innej osoby. Wojna między PiS-em a PO była tak głęboko zakorzeniona, że obojętnie, co byśmy nie zrobili, to opozycja byłaby niezadowolona - mówi w wywiadzie z Wirtualną Polską gen. Adam Rapacki, były wiceminister spraw wewnętrznych. Generał wkrótce po katastrofie sprawdzał, jak jesteśmy przygotowani do takich wypadków w Polsce. - Gdyby coś się u nas wydarzyło, musielibyśmy totalnie improwizować - podkreśla rozmówca.

Gen. Adam Rapacki o katastrofie smoleńskiej: w Polsce musielibyśmy totalnie improwizować
Źródło zdjęć: © WP
Ewa Koszowska

09.07.2015 | aktual.: 25.07.2016 14:48

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

WP: Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: W okresie kiedy pracował pan w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji miała miejsce katastrofa smoleńska. Jak się pan o niej dowiedział?

Gen. Adam Rapacki: Zadzwonił do mnie szef BOR-u gen. Marian Janicki. Dotarły do niego informacje od funkcjonariuszy zabezpieczających wizytę w Smoleńsku, że doszło do zdarzenia z prezydenckim samolotem. On nie mógł skontaktować się z żadnym ze swoich ludzi, którzy lecieli na pokładzie razem z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Potem informację tę potwierdził kanałem MSZ i przekazał ministrowi Millerowi i mi. Na początku nie mogłem w to uwierzyć.

WP: Od czego pan zaczął?

- Od razu przyjechałem do Warszawy i ruszyliśmy do pracy. Ściągnąłem szefów służb, podzieliłem zadania. W pierwszej kolejności zależało nam na tym, żeby do Smoleńska wysłać jak najszybciej naszych specjalistów. W Komendzie Głównej Policji zaczęło działać centrum operacyjne. W MSWiA powstał zespół, który miał koordynować kontakt z rodzinami ofiar. Chcieliśmy jak najszybciej zidentyfikować ofiary i sprowadzić ich szczątki do kraju. Do Smoleńska zostali wysłani także specjaliści od oględzin miejsca katastrofy. Byli to doświadczeni eksperci, którzy pracowali w Tajlandii po uderzeniu tsunami w 2004 roku.

WP: Wysłaliście też psychologów?

- Mamy w służbach świetnych psychologów, przygotowanych na sytuacje kryzysowe. Byli niezbędni, żeby pomóc bliskim ofiar tam - na miejscu w Smoleńsku, ale także rodzinom, które potrzebowały pomocy w Polsce. W Smoleńsku byli przy rodzinach podczas identyfikacji zwłok. Najdłuższa identyfikacja trwała 12 godzin i psycholog nawet na chwilę nie odszedł od podopiecznego.

WP: Policja była odpowiedzialna także za zabezpieczenie transportu zwłok?

- Po sprowadzaniu zwłok do Polski trzeba było je przekonwojować na miejsca pochówku. W KPRM I MSWiA zajmowaliśmy się organizacją uroczystości pogrzebowych. Musieliśmy zadbać o bezpieczeństwo, szczególnie w czasie pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego i najważniejszych osób. Dbaliśmy o to, by wyeliminować ewentualne zagrożenia, począwszy od zamachów terrorystycznych, na anomaliach pogodowych kończąc. W policji zostały opracowane plany trzech operacji: "Pamięć" dla uroczystości w Warszawie, "Wawel" w Krakowie oraz "Pożegnanie" w Katowicach. To było naprawdę ogromne przedsięwzięcie, bo na pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego przybyło kilkadziesiąt głów państw. Przez te kilkanaście dni pracowaliśmy prawie non stop. Był tylko czas na to, żeby się trochę odświeżyć i z powrotem wracaliśmy do firmy.

WP: Obwiniano was później za panujący chaos. Zarzucano też uchybienia w badaniu zwłok.

- Od początku byłem przekonany, że zamiast podziękowań I refleksji rozpocznie się jatka polityczna. Gdyby z każdego fragmentu zwłok chciano pobierać próbki DNA, to proces identyfikacji trwałby lata. Wszystkim zależało, żeby sprowadzić trumny ze szczątkami jak najszybciej. Zorganizować sprawny transport i godne pochówki. W pierwszej kolejności sprowadzono ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki oraz prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Mimo, że na miejsce katastrofy ściągnięto ogromną ilość biegłych z zakresu identyfikacji zwłok, było wiadomo, że w niektórych trumnach mogą znaleźć się szczątki innej osoby. Wojna między PiS-em a PO była tak głęboko zakorzeniona, że obojętnie co byśmy nie zrobili to opozycja byłaby niezadowolona.

Minister Jerzy Miller namawiał mnie potem do pracy w komisji powołanej do wyjaśnienia przyczyn katastrofy.

WP: Odmówił pan?

- Delikatnie. Wytłumaczyłem, że praca w komisji będzie zbyt czasochłonna, a ja odpowiadałem za przygotowania do mistrzostw piłkarskich Euro 2012 oraz za bezpieczeństwo polskiej prezydencji w Unii. Powiedziałem, że jak wejdę w Smoleńsk, to się już w tym "zakopię". I miałem rację. To trwało lata i jak znam życie, kiedy PiS dojdzie do władzy, to będzie trwało następne lata. Tylko, że ciągłe powracanie do tego nic nie zmieni, tylko pogłębi zupełnie niepotrzebne nienawiści, antagonizmy w społeczeństwie. To jest tylko rozgrzebywanie ran, nie wnoszące nic merytorycznego. Dla mnie się liczą fakty: obiektywne, niezależne.

WP: Co się stało w Smoleńsku? Dlaczego doszło do katastrofy?

- Zgadzam się z tym, co podaje raport komisji Jerzego Millera. Na katastrofę złożyło się szereg przyczyn. Po pierwsze w takich warunkach pogodowych piloci w ogóle nie powinni się przymierzać do lądowania na lotnisku w Smoleńsku, którego stan techniczny był po prostu zły. Kolejna przyczyna to słabe przygotowanie pilotów, sterujących tą maszyną. Mieli zbyt mało wylatanych godzin. Być może byli też nieprecyzyjne naprowadzani przez Rosjan, którzy obsługiwali to lotnisko. Do tego dochodzi cały łańcuch błędów, wynikających z radosnej twórczości naszych VIP-ów. To nie był odosobniony przypadek. Czasami wymuszają jakieś decyzje zamiast je zostawić tym, którzy się na tym znają. Przykładem jest lądowanie samolotu w Tbilisi, gdzie ówcześni decydenci próbowali wymusić lądowanie. Tam pilot się postawił. Nie wylądowali. Nie wiadomo, jak było w Smoleńsku. Dlatego niesłychanie ważne jest, żeby na stanowiskach kierowniczych byli ludzie, którzy mają wiedzę, doświadczenie, umiejętności, potrafią powiedzieć "nie", jeśli to jest
niezgodne z prawem, czy zagraża czyjemuś bezpieczeństwu. Wtedy nie byłoby takich nieszczęść.

WP: Co by się stało, gdyby taka katastrofa miała miejsce w Polsce?

- Patrzyliśmy, jak działali Rosjanie na miejscu katastrofy. Nasi biegli podkreślali, że w pierwszej fazie oględzin miejsca katastrofy byli pod dużym wrażeniem profesjonalizmu i zaangażowania ekipy rosyjskiej. W Rosji od lat funkcjonuje Ministerstwo do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych, przygotowane do takich zdarzeń. W krótkim czasie skoncentrowali dużą ilość ekspertów, którzy pracowali w sposób uporządkowany. My nie mieliśmy do czynienia z takim wypadkiem w Polsce. Sprawdzałem potem na forum międzyresortowego zespołu do spraw przeciwdziałań zagrożeń terrorystycznych, czy mamy procedury, jak jesteśmy przygotowani, gdzie zorganizowano by miejsce składania zwłok, kto by tym wszystkim koordynował itd. I okazało się, że nie ma takich procedur. Gdyby coś się wydarzyło, musielibyśmy totalnie improwizować.

WP: Coś się zmieniło od tamtego czasu?

- Zainicjowałem powołanie zespołu interdyscyplinarnego, który miał wypracować procedury i przygotować nas, jako państwo, służby, prokuraturę, całą masę różnych instytucji do szybkiego i spójnego działania. Przygotowanie tych procedur trwało długo, ale zostały przyjęte. Pytanie, czy dzisiaj są szkoleni pod tym kątem ludzie? Czy są doposażeni na wypadek takich wypadków? To jest gigantyczne zdarzenie masowe, gdzie w pierwszej kolejności trzeba nieść pomoc ludziom, ratować i minimalizować skutki. Później szukać szczątków, drobnych elementów, po których można wnioskować, kto jest sprawcą, żeby udowodnić mu winę, jeżeli jest to zdarzenie przestępcze.

- Wysyłaliśmy policjantów na szkolenia do Stanów Zjednoczonych, do Niemiec, żeby uczyli się, jak procedować na miejscu takich katastrof. Na przykład w Oklahoma City w tysiącach ton gruzu znaleziono tabliczkę znamionową od samochodu wypełnionego ładunkiem wybuchowym, po której zidentyfikowano, kto ten samochód wypożyczył i kto jest sprawcą podłożenia bomby. U nas byłyby z tym duże problemy. Mam nadzieję, że procedury, które zostały wypracowane, są dalej wdrażane i udoskonalane.

WP: Został pan trzy razy odsunięty ze stanowiska. Czym się pan naraził?

- Często jest tak, że na pewnych poziomach zarządzania policją politycy chcieliby mieć swoich ludzi. I nie patrzą na to, czy ktoś jest merytoryczny, czy dobrze kieruje zespołami. Oni chcą mieć swoich, bo liczą, że jak będzie swój, to można to będzie jakoś wykorzystać. Ja nie byłem ani "tych" ani "tamtych". U mnie nie ma podziału na czerwonych, zielonych czy czarnych. Ja dzielę ludzi na uczciwych i złodziei, mądrych i głupich. Nie dawałem się "ulepić" żeby naginać prawo i stosować jakieś techniki wtedy, kiedy nie było wystarczających podstaw prawnych do tego. To nie pasowało niektórym. Innym razem uważali, że nie są informowani o tym, nad czym my pracujemy, kogo mamy zamiar zamknąć, zrealizować. I wtedy uważałem, że to też nie jest potrzebne politykom, bo z tego mogą wyjść tylko nieszczęścia. Mieliśmy później takie przykłady, gdzie dochodziło do ujawnienia przygotowywanych działań przez policję.

WP: Którym politykom i za co zalazł pan za skórę?

- Awansowali I odsuwali mnie politycy lewicy i prawicy. Niektórzy uważali że chcą mieć swoich, a jak ten jest hardy, niedyspozycyjny, to może mu podziękujemy. Niech się zajmie czymś innym, niech idzie na boczny tor.

WP: Co jest największą porażką polskiej policji?

- Z indywidualnych rzeczy - nierozwiązana do tej pory sprawa zabójstwa Marka Papały. W tej chwili prokuratura łódzka wniosła akt oskarżenia przeciwko "Patykowi" (złodziejowi samochodów). Mam nadzieje, że materiały, które prokuratura z policją przedstawią sądowi, będą wystarczające, żeby skazać rzeczywistych sprawców zabójstwa. Dla mnie ta wersja jest realna, mimo ze prozaiczna. Znałem po części sprawę, znałem osobiście gen. Marka Papałę. Byliśmy kolegami i wersja, że stanowił on zagrożenie dla jakiejś grupy przestępczej jest mało realna, bo już nie był w tamtym czasie komendantem głównym. Szykował się do wyjazdu do Brukseli. Nie zajmował się bezpośrednio zwalczaniem zorganizowanej przestępczości. Wstyd trochę, że tyle lat i nie ma pozytywnego wyniku, czyli skazania w sądzie prawomocnym wyrokiem.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska

Obraz
© (fot. Czarna Owca)

Generał Adam Rapacki swoją karierę rozpoczynał jeszcze w milicji. Dwadzieścia lat później został zastępcą komendanta głównego policji. Służbę publiczną zakończył jako podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. Niedawno miała miejsce premiera książki Elżbiety Sitek-Wasiak"Niepokorny. Rozmowy z generałem Adamem Rapackim" (wyd. Czarna Owca).

Źródło artykułu:WP Opinie
Komentarze (1076)