Gdy opuszczą cię wszystkie żołnierzyki
Wystawili wszystkie dzieci z baraku. Po pięciu w rzędzie, szpalerem wzdłuż budynku. Obok leżały ciała. Też po pięć, jedno na drugim. Głowami do przodu, żeby łatwo było policzyć. Kapo stanął przed chłopcami, dodał do siebie: "das ist in Ordnung". Jaka to różnica, żywy czy martwy. Wszystko mu się zgadzało.
Do Auschwitz-Birkenau Bogdana Bartnikowskiego wysłali żołnierze z oddziału RONA – brygady rosyjskich kolaborantów z 29 Dywizji Waffen SS, który przetrząsał piwnice Ochoty w poszukiwaniu ludności cywilnej, dziesiątego dnia Powstania.
Obezwładniające przerażenie
- Początek Powstania to był wybuch radości na widok polskich symboli. Uzbrojeni polscy żołnierze, strzelanina, ale jesteśmy wolni! Ale wieczorem popłoch. Czwarty obwód AK wycofuje się z Ochoty. Pewno zaraz przyjdą Niemcy i nas wystrzelają na ulicznych egzekucjach - wspomina pan Bogdan, wówczas dwunastolatek.
Chodzimy po terenie byłego obozu. Długo zastanawiałam się, czy zaproponować Ocalonemu wspólną wycieczkę po Auschwitz-Birkenau. To nie są czasy dzieciństwa, do których chce się wracać, ani wspomnienia, które przywołują uśmiech. Zwłaszcza w prawie niezmienionej scenerii budynków i drutów kolczastych, które, siedemdziesiąt lat temu, były więzieniem i miejscem kaźni.
- Trudno tu wracać. Ale zostało tak niewielu, świadków tamtych wydarzeń, że nie wyobrażam sobie, żeby odmówić. Nasze relacje są ważne. W Polsce i zagranicą.
Dziesiątego sierpnia 1944 roku Bogdan Bartnikowski i jego matka zostali przez RON-owców wyciągnięci z piwnicy swojego bloku, zrewidowani, okradzeni i odprowadzeni na plac Zieleniak przy ulicy Grójeckiej. Tam w skwarze i ścisku gromadzono warszawską ludność cywilną.
- To była dzicz. Jeśli w trakcie rewizji żołnierz zobaczył w uszach kolczyki, wyrywał je razem ze skórą - wspomina Bartnikowski.
Między warszawiakami chodzili żołdacy, wybierali kobiety i ciągnęli do budynku obok, gdzie całymi dniami odbywały się masowe gwałty. Rzadko która wychodziła stamtąd żywa. Na szczęście mały Bogdan i jego mama spędzili tam raptem kilka godzin. Szybko załadowano ich w pociąg - nie informując o celu podróży.
Pytam, czy budził się w nim bunt, gdy jego i jego matkę traktowano w tak nieludzki sposób.
- Nie było buntu. Była trwoga. Obezwładniające przerażenie - wspomina.
Niewielu warszawiaków kojarzyło Auschwitz z Oświęcimiem. Z obozu w Oświęcimiu czasem ktoś wracał, tak jak Władysław Bartoszewski. Trafiali tam ludzie, którzy podpadli Niemcom. Ale nie kojarzono tego miejsca z przemysłowym mordem. Zła sława Birkenau nie dotarła do okupowanej Warszawy.
Bogdan nie wiedział więc, skąd to przerażenie na twarzy kolejarza, który zorientował się, że właśnie wjeżdżają na bocznicę Auschwitz. Stacja, jak stacja. Tak, podróż była ciężka - wagon towarowy, smród, fekalia. Ale co gorszego może się stać?
Głównym zmartwieniem dwunastolatka było to, czy ołowiane żołnierzyki, które zabrał ze sobą z Ochoty, nie pogubiły się w transporcie.
Śpij, jedz, siedź
Kiedy rozsunięto drzwi wagonu towarowego, Bogdan Bartnikowski po raz pierwszy zobaczył pasiaki. Trudno było rozróżnić kobiety od mężczyzn, ze względu na jednakowy workowaty strój i ogolone głowy.
Szpaler esesmanów stał naprzeciwko mnie z psami i światłem latarek wycelowanym prosto w moje oczy - wspomina - Gdy wyrzucono nas z pociągu natychmiast nastąpiła selekcja. Kobiety osobno. Mężczyźni osobno. Przykucnąłem w tłumie kobiet, by wzięli mnie za młodszego niż jestem. Dzięki temu udało mi się jeszcze przez chwilę nie odłączać się od matki.
Rano nowych więźniów ewidencjonowano. Spisano imię, nazwisko i zawód. Zwłaszcza to ostatnie miało znaczenie, bo naziści nie pozwalali, by jakikolwiek potencjał się marnował. Wszyscy przywiezieni z Warszawy dostali czerwony trójkąt z literą P, co oznaczało Polaków i więźniów politycznych - tak kwalifikowani byli wszyscy nieżydowscy warszawiacy, wywiezieni z Powstania.
- Potem ogolono nas. Dokładnie. Całe ciało. I wysłano do łaźni. Dla mnie, prawie trzynastolatka, zobaczenie tylu nagich kobiecych ciał było wstrząsem. Tym bardziej, że były to ciała okaleczone, po wielogodzinnej podróży w ścisku. Straszny widok.
Dość szybko Bogdana odłączono od kobiet. Przy barakach damskich stworzono oddział dziecięcy, ale dla najmłodszych. Chłopcy 10-15 letni wylądowali w oddzielnym sektorze, w drewnianych barakach, przed którymi właśnie stoimy.
- Odpowiedzialnym za blok był Polak, on się za bardzo nami nie interesował, ale miał swoich pomocników. Też Polaków. Nie mieliśmy od nich wsparcia. Wśród nich był m.in. Krwawy Olek, kryminalista, który na swój przydomek zasłużył sobie znęcając się nad nami w obozie. Był też Kazio, kolejny margines, fryzjer - ale jego zlinczowali starsi więźniowie, za to, że nas bił. Polscy stróże okradali nas z jedzenia i swoim podłym zachowaniem wobec nas wkupowali się w łaskę Niemców.
Pan Bogdan pokazuje mi swój barak od środka. Wzdłuż ciągnął się piec, łóżka miały trzy piętra, a na każdym spało po 5-6 osób. Pod jednym kocem. Na materacu wypełnionym suchą słomą.
- Trudno było mówić o jakiejkolwiek wygodzie. I raczej nikt tego nie oczekiwał. Te baraki były zaprojektowane początkowo jako stajnie. Z przodu wydzielono jeszcze dwa boksy, dla kapo i stróża, a z tyłu za zasłonką wieczorem wstawiano kubeł, w razie nagłej nocnej potrzeby.
Codzienność? Straszna, dłużąca się monotonia. Przeplatana przeraźliwymi incydentami, kiedy na oczach dzieci zabijano dorosłego lub dziecko.
- Codziennie po apelu sadzano nas rzędami przed barakiem i tak czekaliśmy na wieczór. W upał czy mróz. Niezmiennie. Prawie nas nie wykorzystywano do prac, poza najsilniejszymi chłopcami, którzy byli napędem dla rollwagi - pojazdu rozwożącego produkty po obozie. Graliśmy rolę transportu wewnętrznego - wspomina Bartnikowski.
Często garnął się do tej pracy, bo zawsze był cień szansy, że pojadą z czymś do sektora kobiecego i może uda mu się zobaczyć matkę.
- Wspieraliście się, czy raczej walczyliście o przetrwanie? - pytam.
- Pomoc była indywidualna, ale też nie przypominam sobie, żeby były między nami scysje, kradzieże, bijatyki. Nie dlatego, że byliśmy wyjątkowo grzeczni. Nie mieliśmy po prostu sił. Codziennie dostawaliśmy napar ziołowy, 20 dkg. Chleba i pół litra zupy - a w zasadzie wody z liściem sałaty czy jarmużu.
Z codziennych atrakcji była jeszcze umywalnia. Można było się w niej umyć, ale w żadnym wypadku nie wolno było pić wody. Zostawiała czerwony osad na szkle. Najprostszy przepis na biegunkę. Biegunka oznaczała szpital. A szpital to była umieralnia.
- Bywało, że odwiedzał nas doktor Mengele. Nie wiedzieliśmy za bardzo, kim jest ani co robi. Musieliśmy nago paradować przed nim, a on wybierał sobie chłopców na króliki doświadczalne - wspomina Bartnikowski.
Opowiada mi też, że do jego baraku trafił kiedyś mały Kazio, chłopiec cały w bandażach, po eksperymentach Mengele. Chłopcu zakrapiano oczy jakąś dziwną substancją. Zainteresował Anioła Śmierci tym, że miał dwie różne tęczówki. Mengele podobno sprawdzał, czy da się zmienić ich kolor. Na jedyny właściwy. Niebieski. Aryjski.
Kiedy nic nie masz, łatwiej uwierzyć w powrót do normalności
- Zawsze się wierzyło, że dzieciństwo wróci. Że będę wolny i że będzie dokładnie tak, jak przedtem. My patrzyliśmy na świat mając trochę złych doświadczeń, ale wciąż byliśmy dziećmi. Myślę, że łatwiej przeżyć taki obóz jako dziecko. Dorosły więcej doświadczył. Miał rodzinę, dom i nagle jest prawie goły i nie ma nic. To może być załamujące. Dorośli ludzie tracili wiarę w to, że wyjdą. Dzieciom było się łatwiej adaptować.
W styczniu 1945 roku pan Bogdan i jego mama zostali wywiezieni do Niemiec.
Do Warszawy Bartnikowski wracał pełen nadziei. Że mieszkanie będzie całe. Że ojciec będzie czekał. Dopiero zrujnowane, spalone pokoje na Kaliskiej i informacja, że ojciec zaginął w Powstaniu, uświadomiły mu, że nic już nie będzie jak dawniej.
- Do Auschwitz-Birkenau wróciłem po 20 latach. Przyjechałem pędzony ciekawością, czy ja to zapamiętałem dobrze. Okazało się, że całą topografię mogłem przed przyjazdem narysować. Jakbym dopiero stąd wyszedł.
Jednak mentalnie pan Bogdan jest poza obozem.
- Obóz nie wypaczył mi obrazu człowieka. Było we mnie poczucie krzywdy i nienawiści - do wszystkich Niemców. Niemiecki to był dla mnie język wroga. Szczęśliwie to jakoś przeminęło. Dziś, gdy Putin obwinia Polaków za II wojnę światową, co jest paskudne - to jest polityka. W polityce nie ma sentymentów.
Bogdan Bartnikowski coś o tym wie. Zna od podszewki miejsce, gdzie - jak w polityce - na sentymenty nie było miejsca.
Bogdan Bartnikowski. Polski wojskowy, prozaik i reportażysta. Po powrocie do Polski kształcił się w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego, w 1952 zaczął naukę w Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Do księgarni właśnie trafiło kolejne wydanie jego książki "Dzieciństwo w pasiakach" (Prószyński i Ska).