Francuska interwencja w Mali - przedwczesna, ale niezbędna?
Francuskie naloty w Mali trwały cały weekend. Chociaż interwencja w kraju targanym islamską rebelią była planowana od dawna, to zaczęła się przedwcześnie. Operacja zyskała poparcie Zachodu, ONZ, Unii Afrykańskiej i samych Malijczyków, a w rejon konfliktu pospiesznie przerzucane są tysiące żołnierzy. Jednak fundamentaliści już poprzysięgli zemstę. Kontynuując ofensywę, francuski rząd musi się liczyć z ich groźbami - w przeszłości ci sami islamiści potrafili przeprowadzić skuteczny atak w paryskim metrze. - Ci ludzie stanowią niebezpieczeństwo dla Mali, dla Francji i dla całej Europy - mówił Francois Hollande.
15.01.2013 | aktual.: 15.01.2013 11:46
- Nie będziemy wtrącać się w sprawy naszych byłych kolonii - powiedział prezydent Francji, gdy dwa tygodnie temu rząd odległej Republiki Środkowoafrykańskiej poprosił go o pomoc w walce z nadciągającymi rebeliantami. I faktycznie - Paryż twardo trzymał się z boku.
Kiedy jednak w miniony czwartek podobne wezwanie dobiegło z Mali, Francois Hollande mówił już inaczej. - Terroryści zagrażają istnieniu tego państwa, a na to nie możemy się zgodzić - tłumaczył odnosząc się do islamskich bojowników, którzy w zeszłym roku podbili malijską północ, a w styczniu ruszyli z nagłą ofensywą na południe. - Ci ludzie stanowią niebezpieczeństwo dla Mali, dla Francji i dla całej Europy - dodał.
Kilkanaście godzin później, w piątkowy wieczór, Francuzi skierowali przeciwko islamistom odrzutowce Mirage, helikoptery bojowe i jednostki specjalne. Następnego dnia tylko w jednym mieście, Konna, naliczono ponad 100 ciał. Uderzenie miało tyle siły, że natychmiast odepchnęło radykałów. Było też donośnym sygnałem do rozpoczęcia międzynarodowej interwencji. Wojenna maszyna ruszyła znacznie wcześniej, niż planowano.
Plany do kosza
Przez lata Mali uchodziło za jedno ze stabilniejszych - i najbardziej demokratycznych - państw Afryki Zachodniej. Wszystko zmieniło się pod koniec 2011 roku. Do ojczyzny wrócił wtedy ponad tysiąc Tuaregów służących w najemnych jednostkach Muammara Kadafiego.
Zaprawieni w bojach i wyposażeni w ciężką broń ze zrabowanych arsenałów dyktatora nomadzi postanowili spełnić swoje stare, ale ciągle żywe marzenie - utworzyć niepodległe tuareskie państwo, Azawad. Sprzymierzywszy się z lokalnymi fundamentalistami i al-Kaidą Islamskiego Maghrebu (AKIM), w kilka miesięcy zdobyli kontrolę nad północą Mali. A potem dali się wymanewrować. W połowie roku wszystkie największe północne miasta znajdowały się już w rękach dżihadystów.
Na południu również działo się źle. W marcu zdemoralizowane wojsko obaliło rząd centralny. Pucz sprowadził na Bamako międzynarodowe sankcje, co prędko zaowocowało bolesnym kryzysem ekonomicznym. Pod zewnętrznym naciskiem junta oddała władzę cywilom, ale zachowała na tyle duże wpływy, że skutecznie blokowała większość ich inicjatyw. Chaos coraz mocniej wdzierał się na ulice stolicy, którą nieustannie wstrząsały demonstracje. Tymczasem na północy islamiści wprowadzali drakońskie prawa, werbowali dzieci i przyjmowali bojowników z zagranicy.
Wizja terrorystycznej przystani w sercu Sahary mocno zaniepokoiła Zachód, ONZ i Wspólnotę Gospodarczą Państw Afryki Zachodniej (ECOWAS). Szczególnie uważnie sytuacji przyglądała się Francja, którą łączy z Mali kolonialna historia i interesy. Wszyscy obserwatorzy zgadzali się, że Bamako nie poradzi sobie z zagrożeniem samo. Nikt jednak nie palił się, by wziąć na siebie ciężar działania.
Pod koniec grudnia, po miesiącach targów i snucia najróżniejszych planów, Rada Bezpieczeństwa ONZ autoryzowała utworzenie międzynarodowych sił interwencyjnych - AFISMA. Misja miała składać się z 3300 żołnierzy z ECOWAS-u. W tym samym czasie 250 europejskich instruktorów zajęłoby się szkoleniem malijskiej armii. Chociaż zegar tykał, finał przygotowań przewidziano dopiero na jesień. Lecz to już nieaktualne.
Akcja-reakcja
W pierwszym tygodniu stycznia partyzanci przekroczyli umowną granicę między północą a południem i ruszyli w kierunku Mopti - największego miasta w regionie. Malijskie wojsko, mimo kilku początkowych sukcesów, szybko ugięło się pod pod ciosami przeciwnika. W ONZ zabito na alarm. Zdobywszy Mopti, rebelianci znaleźliby się zaledwie 500 km od Bamako. W czwartek prezydent Diancounda Traore wysłał desperacką prośbę o pomoc do Francji. I nie spotkał się z odmową. Francuskie naloty trwały cały weekend. W sobotę okoliczne państwa zarządziły błyskawiczną mobilizację. Przy logistycznym wsparciu USA i Wielkiej Brytanii, do poniedziałku w centrum konfliktu ma znaleźć się większość obiecanych przez ECOWAS żołnierzy. Na ich czele stanie doświadczony nigeryjski generał Shehu Usman Abdulkadir. Dowódca przybył do malijskiej stolicy w niedzielę wieczorem. Międzynarodowa interwencja jest już więc faktem. AFISMA będzie wcześniakiem.
Co skłoniło islamistów do zaatakowania? Obserwując przygotowania do interwencji, mogli uznać, że lepiej wykonać pierwszy krok i zdobyć dodatkowe tereny, nim w Mali pojawią się obce jednostki. Zwiększyłoby to ich pole manewru i dało lepszą pozycję podczas ewentualnych negocjacji.
Możliwe jednak, że to nie jedyny powód. W ostatnich tygodniach pojawiało się coraz więcej doniesień o podziałach wśród bojowników - tak między liderami, jak i szeregowcami. Część z nich przebiegać ma wzdłuż linii etnicznych ("biali" Tuaregowie i Arabowie kontra fundamentaliści z czarnych plemion). Część wynika z osobistych rywalizacji. Fragmentaryzacja mogła doprowadzić ostatecznie do poważnego osłabienie ruchu. A tego islamiści woleli uniknąć. - Jeśli chcesz zjednoczyć swoje oddziały, idź na wojnę albo sprowokuj wroga, by to on w ciebie uderzył. Iyad ag Ghali (przywódca Ansar Dine, największej z malijskich bojówek - przyp.) zdaje się o tym wiedzieć - ocenia Andy Morgan, brytyjski analityk specjalizujący się w krajach Sahelu.
Va banque
W opinii większości ekspertów Francois Hollande wybrał mniejsze zło. Interwencja zaczęła się przedwcześnie, co w niczym nie ułatwi dalszej walki. Ale w obliczu partyzanckiej ofensywy każda chwila zawahania mogła mieć katastrofalne skutki. Operacja Serwal, jak ją nazwano, zdobyła poparcie Zachodu, ONZ, Unii Afrykańskiej i samych Malijczyków, którzy w sobotę masowo przyczepiali chorągiewki z francuską flagą do samochodów oraz oddawali krew dla rannych żołnierzy. Decyzję prezydenta pochwaliła nawet część jego przeciwników w kraju. Ale co dalej?
Pierwsze naloty mocno wstrząsnęły islamistami. Ataki z powietrza, chociażby i prowadzone przy pomocy supernowoczesnych odrzutowców Rafale, nie wystarczą jednak, by ich pokonać.
Bojownicy kontrolują ciągle obszar większy od Hiszpanii. W ciągu ostatnich miesięcy zamienili wiele miast i wiosek w istne fortece z zasiekami, bunkrami i podziemnymi tunelami. Zgromadzili też spore zapasy broni, prawdopodobnie również przeciwlotniczej. Już pierwszego dnia zestrzelili jeden z francuskich helikopterów (pilot zmarł z powodu obrażeń). W niedzielę Francuzi przyznali, że rebelianci są lepiej wyszkoleni i wyposażeni, niż się spodziewano. - Na początku myśleliśmy, że to będzie zgraja uzbrojonych gości w wozach terenowych. Teraz widzimy, że dysponują naprawdę dobrym sprzętem i potrafią go używać - powiedział reportowi AFP urzędnik z kancelarii Hollande'a.
Paryż zaklina się, że francuska rola ograniczy się do wsparcia lotniczego i operacji specjalnych. Główny ciężar lądowej kontrofensywy ma spocząć na barkach ECOWAS-u oraz Malijczyków. Ale z tym może być problem. W połowie zeszłego tygodnia malijska armia straciła 50-tysięczną Konnę, mimo że w pobliskiej bazie w Sevare stacjonował 62. Pułk Piechoty Zmotoryzowanej z trzema z Kompaniami Błyskawicznego Reagowania (CIR) - rzekomo najbardziej elitarnymi jednostkami w kraju. Nie pozwala to wystawić jej pozytywnej oceny. Nikt nie wie też tak naprawdę, jak w boju sprawdzą się oddziały z Togo, Beninu czy Burkina Faso. Jeśli okażą się zbyt słabe, Pałac Elizejski może być zmuszony do przemyślenia stopnia swojego zaangażowania. W przeciwnym wypadku cały dotychczasowy wysiłek pójdzie na marne. Z takiej wojny nie da się po prostu "wyjść".
Zemsta?
Obecnie w Bamako znajduje się około 400 żołnierzy z Francji. Ich celem jest zabezpieczenie stolicy przed zamachami terrorystycznymi i pomoc w ewakuacji ekspatriantów. A przy okazji napędzają stołeczną gospodarkę - w sobotę właściciel jednej z restauracji oniemiał, gdy "trójkolorowi" zamówili u niego... 160 pudełek pizzy.
W Afryce Zachodniej żyje 30 tysięcy Francuzów, z czego 1/5 mieszka w Mali. W weekend Ansar Dine zagroziła, że to oni "odczują konsekwencje decyzji prezydenta Hollande'a". Groźby te brzmią tym poważniej, że w 1995 roku Islamska Grupa Walcząca, czyli poprzednie wcielenie Al-Kaidy Islamskiego Maghrebu (AQIM), potrafiła przeprowadzić zamachy bombowe nawet w paryskim metrze (zginęło wtedy osiem osób). Atak na ambasady czy francuskie firmy w Afryce nie wydaje się więc wykraczać poza ich możliwości. Obawy wzbudza też los siedmiu Francuzów przetrzymywanych na północy Mali. Każda ofiara może ostudzić początkowy entuzjazm wobec Operacji Serwal. Wie o tym Paryż. Wiedzą o tym i jego wrogowie.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski
Czytaj również blog autora: Blizny Świata
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.