Fala przemocy wobec kobiet w Turcji - śmierć 20‑latki jak mroczny symbol
Czarne, długie włosy i delikatna twarz - tak wygląda na zdjęciach 20-letnia turecka studentka Özgecan Aslan. Dziewczyna została pobita na śmierć, gdy broniła się przed mężczyzna, który chciał ją zgwałcić. Jej historia wstrząsnęła Turczynkami, bo jest mrocznym symbolem ogromnej skali przemocy wobec kobiet w kraju. Jak obliczyła agencja Bianet, co 10 minut w którymś tureckim domu dochodzi do aktu przemocy: bicia, gwałtu, lżenia. Tymczasem władze udają, że problemu nie ma.
27.02.2015 | aktual.: 02.03.2015 13:58
Trudno się na ich widok nie uśmiechnąć, choćby i pobłażliwie, bo uchwyceni na zdjęciach Ahmeta Aslana mężczyźni w spódniczkach wyglądają jak niedobitki kiepskiego kabaretu. Ale sprawa, dla której zdecydowali się odsłonić nogi w centrum Stambułu, jest warta założenia kwiecistej sukienki albo dżinsowej mini. Zatrważające dane dotyczące przemocy domowej wobec kobiet i mord na 20-letniej studentce, która broniła się przed gwałtem pokazują bowiem, że prawa kobiet to pięta Achillesowa Turcji.
Zelal Ayman, koordynatorka z ruchu Kobiety na rzecz praw kobiet w kontekście praw człowieka (WWHR), założonej w 1993 roku przez ikonę tureckiego feminizmu Pinar Ilkkaracan w rozmowie z "Al-Monitor" podsuwa władzom w Ankarze pozornie proste rozwiązanie: - Jeśli rząd poważnie traktuje równość płci, to musi do tego przekonać wszystkie szczeble biurokratycznej hierarchii, policję, sądy, autorytety religijne.
Pozornie, bo równości płci turecki rząd nawet nie tyle nie traktuje poważnie, co w nią po prostu nie wierzy.
"Pełzająca islamizacja"
Rządząca Turcją od 2002 roku Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) już od kilku lat forsowała przez władze lokalne (z sukcesem większym bądź mniejszym, a czasem i żadnym) takie pomysły jak zakaz konsumpcji alkoholu w miejscach publicznych w prowincji Aegean czy wprowadzenie różowych autobusów tylko dla kobiet w Stambule. Z każdym kolejnym przeciwnicy AKP oskarżają ją o "pełzającą islamizację" kraju.
Obawy o nazbyt konserwatywny dyskurs Turcji, do niedawna uznawanej przez Zachód za modelowy przykład muzułmańskiej, ale zsekularyzowanej demokracji, rosną też w Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Już w 2012 roku w rozmowie z "The Daily Beast" pewien zachodni dyplomata ocenił pod warunkiem zachowania anonimowości: - Na początku priorytetem AKP był demontaż totalitarnego dziedzictwa Turcji, reforma legislacji w kierunku wolności słowa, ograniczenie politycznej roli armii. Teraz Erdoğan uwierzył, że może sobie pozwolić na inżynierię społeczną o zabarwieniu religijnym.
Erdoğan światopoglądowy gorset ściskał powoli, ale sukcesywnie, za każdym razem testując, jak zareagują rodacy i zagraniczni dyplomaci. W 2004 roku zrobił to zbyt prędko i mocno, zaproponował bowiem, by w kodeksie karnym wprowadzić paragrafy na cudzołóstwo. Europolitycy zareagowali oburzeniem, premier położył uszy po sobie, wycofał się z przedsionka do alków swoich rodaków, do których planował wparować bezpardonowo. Wybrał znacznie skuteczniejszą metodę małych kroków.
I tak w Usak w 2008 roku w przemówieniu z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet podpowiadał "drogim siostrom", by rodziły co najmniej troje dzieci (później stwierdził, że trójka to minimum, optymalna byłaby piątka). W 2010 roku na spotkaniu z przedstawicielkami organizacji kobiecych w Stambule rzucił truizmem: "Kobiety są kobietami, a mężczyźni mężczyznami". Zanim po sali Pałacu Dolmabahce zdążył przebiec pomruk konsternacji, już pytał - ze swojego punktu widzenia najwyraźniej czysto retorycznie: - Czy możliwe jest zatem, żeby byli równi?
Pinar Ilkkaracan, ikona tureckich feministek i obrończyni ofiar przemocy domowej, stwierdziła wtedy: - Turcja idzie w bardzo złym kierunku. W rozmowie z "Al-Monitor" dodała: - Póki będzie (Erdoğan - red.) u władzy, sytuacja kobiet tylko się pogorszy. Jej słowa okazały się prorocze. Rok później, znów 8 marca, Erdoğan skomentował zatrważające doniesienia o 14-krotnym wzroście przypadków przemocy wobec kobiet: nic się nie dzieje, po prostu częściej są one odnotowywane, to sprawa marginalna.
Wreszcie, w 2012 roku premier otwarcie wypowiedział feministkom wojnę, gdy zapowiedział pracę nad nowelizacją ustawy aborcyjnej z 1983 roku, która pozwala na usunięcie ciąży do 10 tygodnia ze względów społecznych, zdrowotnych albo psychicznych. Według projektu APK czas na wykonanie zabiegu miał zostać skrócony do czterech tygodni. Projekt leży (co nie znaczy, że nie zostanie znów podniesiony), ale i tak byłaby to jedynie zmiana na papierze; w praktyce lekarze w szpitalach państwowych odmawiają wykonania zabiegu, zasłaniając się panującym w kraju klimatem światopoglądowym.
Działaczki organizacji kobiecych (już nawet nie stricte feministycznych) są zgodne co do tego, że póki stery władzy trzyma Erdoğan - bez względu na to, czy jako premier, czy prezydent - kurs Turcji, obrany na męską dominację, nawet kosztem wylatujących co rusz za burtę kobiet, nie zmieni się. Ilke Gokdemir z Mor Cati (tur. Fioletowy Dach), organizacji walczącej z opresją kobiet, która prowadzi schronisko dla ofiar przemocy domowej, ocenia wręcz w rozmowie z "Huffington Post": - Żaden inny (turecki) rząd nie był tak radykalny wobec kobiet.
Dyskryminacja ekonomiczna
W Turcji co czwarta kobieta w wieku produkcyjnym nigdy nie poszła do pracy decyzją męża albo musiała z niej zrezygnować na jego "życzenie". Co druga zajmuje się wyłącznie domem, 28 proc. reszty ma jakiekolwiek zatrudnienie.
Aż 28 proc. - mówi żona ministra spraw zagranicznych Sare Davutoglu, przypominając, że zanim w 2002 roku do władzy doszła Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, 30 proc. Turków żyło za mniej niż cztery dolary dziennie (obecnie - 2,8 proc.). Tylko - mówią działacze na rzecz równouprawnienia kobiet. A z liczbami polemizować jest trudno: nawet w "wiekach ciemnych" tureckiego feminizmu, czyli między pierwszą jego falą, która nadpłynęła pod koniec istnienia imperium osmańskiego i rozmyła się wraz z reformami Mustafy Kumala, a drugą, z lat 80. ubiegłego stulecia, udział kobiet na rynku pracy był większy: w 1955 roku wynosił 43 proc., w 1975 roku 35,7 proc.
Jeszcze trudniej małżonce szefa tureckiej dyplomacji (i całemu rządowi) byłoby wytłumaczyć się z wyników ostatniego raportu Światowego Forum Ekonomicznego na temat nierówności płciowych na świecie. W 2014 roku Turcja, na 142 analizowane kraje, uplasowała się na 125. miejscu (dla porównania: Polska znalazła się na 57. lokacie).
Ale dyskryminacja ekonomiczna to tylko wierzchołek tureckiej góry lodowej.
Przemoc
Według Tureckiego Międzynarodowego Centrum Badań Strategicznych cztery na dziesięć kobiet w Turcji choć raz w życiu na własnej skórze doświadczyło przemocy domowej.
W maju 2011 roku rząd w Ankarze jako pierwszy ratyfikował Konwencję Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, co odtrąbiły media światowej i krajowe. Dziś okazuje się, że kawałek papieru, choćby międzynarodowej rangi i z podpisami najważniejszych osób w państwie, to nie jest magiczne zaklęcie, które zmienia rzeczywistość. Do tego potrzeba całej armii wróżek: urzędników, funkcjonariuszy policji, sędziów, prokuratorów, nauczycieli. A ci niespecjalnie garną się do roboty - zwłaszcza takiej, której nie rozumieją, która stawia ich w opozycji do głęboko zakorzenionych tradycji, przekonań, przyzwyczajeń.
To powoduje, że aktywistki na rzecz praw kobiet kilka lat po wprowadzeniu przepisów, które mają chronić "słabszą płeć" przed opresją ze strony "płci silniejszej", nie zostawiają suchej nitki na rządzie. Rzeczywistość nakreślona na papierze nijak ma się do tej, w której żyją miliony kobiet - przekonują. W podawaniu kolejnych na to przykładów wyręczają je media.
Do najbardziej tragicznych w ostatnich kilkunastu miesięcy należą wyliczane przez Al-Dżazirę historie: Beyzal, dźgniętej przez męża na ulicy (konkretnie: 150 metrów od posterunku policji), bo chciała się z nim rozwieść; zmasakrowanej siekierą przez męża mieszkanki Ankary; dziewczyny z prowincji Batman, pochowanej przez rodzinę żywcem za słuchanie niestosownej muzyki; kobiety wypchniętej przez męża z balkonu, podpalonej, zrzuconej w wąwozie…
Hayrettin Bulan z Sefkat-Der, organizacji prowadzącej schroniska dla maltretowanych kobiet, uważa, że dochodzenie, jakie metody opresji są stosowane, mija się z celem. - Lepsze pytanie to: jakich metod się nie używa? - mówi Al-Dżazirze.
- Niestety, nie widzimy żadnej poprawy, a wręcz pogorszenie - podsumowuje w rozmowie z "Al-Monitor" Zelal Ayman ostatnie osiągnięcia rządu tureckiego (a właściwie ich brak) w kwestii poprawy sytuacji kobiet. - Ten problem uderza w połowę populacji kraju. To coś strasznego - dodaje.
Brak pomocy
Zgodnie z prawem w każdym mieście powyżej 50 tysięcy mieszkańców powinno być przynajmniej jedno miejsce, gdzie bite i poniżane kobiety będą mogły uciec od mężów-oprawców. Ale w całym kraju schronisk jest około 120 w całym kraju, w większości prowadzonych przez resort rodziny i polityki społecznej albo władze lokalne. Zgodnie ze standardami Unii Europejskiej, do członkostwa w której Turcja przecież już nie od lat, ale od dekad aspiruje, jedno schronisko powinno przypadać na 7,5 tysiąca mieszkańców.
Tymczasem na przykład w 900-tysięcznej prowincji Sakraya działa jedno i może pomieścić jednorazowo dziesięć kobiet. Ewidentnym problemem jest ich ilość, ale jakość udzielanej przez nie pomocy też pozostawia wiele do życzenia. - To są więzienia dla kobiet, kolejne pełne przemocy środowiska - mówi w rozmowie z "Huffington Post" Ilke Gokdemir.
A jednak te, którym udaje się jakimś cudem dostać do schroniska, mogą mówić o szczęściu - mimo iż ich prawa są tam notorycznie łamane, a niejednokrotnie, według Gokdemir, także prawa ich dzieci, które trafiają do opieki społecznej. Większość kobiet zostaje jednak przez biurokratów odesłana z kwitkiem. Jak przekonują aktywistki, nie tylko ze względu na brak miejsc, ale i wciąż mocne przekonanie, że miejsce kobiety jest w domu, bez względu na wszystko. Nawet to, że - jak oblicza niezależna agencja prasowa Bianet na podstawie danych Generalnego Dyrektoriatu Policji, a więc danych oficjalnych, uzyskanych ze zgłoszeń na policję - co 10 minut w którymś tureckim domu dochodzi do aktu przemocy: bicia, gwałtu, lżenia. Ani to, że każdego dnia od trzech do pięciu kobiet ginie z rąk mężów, chłopaków, byłych partnerów. A władze wciąż nie wiedzą, jak je ochronić.
Jednym z nietrafionych pomysłów okazał się "przycisk bezpieczeństwa", czyli urządzenie wielkości breloczka do kluczy z przyciskiem alarmującym policję o zagrożeniu. Do grupy testowej wybrano 103 osoby w Adanie i 112 w Bursie, w większości kobiety-ofiary przemocy domowej. - Jeśli rodzina wyceluje (w kobietę) pistolet, może nacisnąć przycisk, policja przyjedzie może po godzinie - ironizowała Hayrettin Bulan. Po dwóch latach od wprowadzenia systemu nawet Generalny Dyrektoriat Bezpieczeństwa i minister ds. rodziny i polityki społecznej Ayşenur İslam przyznają: śledzić, nadzorować i izolować trzeba oprawcę, nie ofiarę.
Tylko jak to zrobić, skoro same władze nie wiedzą, z jakim problemem mają do czynienia? Od 2009 roku rząd nie publikuje danych dotyczących przemocy domowej wobec kobiet, a dziennikarzy i aktywistów odsyła do lokalnych dyrektoriatów policji. W tych, jak się okazało, sytuacja jest jeszcze gorsza. Gdy Generalny Dyrektoriat Policyjny wziął się za zbieranie informacji na temat przemocy domowej z poszczególnych prowincji, okazało się, że tylko co 10 z ponad 78 tysięcy wypełnionych między lutym 2010 a sierpniem 2011 roku formularzy został wysłany do centrali w Ankarze.
Policja odsyła z kwitkiem
Nic dziwnego, że Turczynki nie mają zaufania do policji i, szerzej, instytucji państwowych. Z 42 proc. kobiet, które doświadczyły przemocy domowej, tylko 8 proc. z nich zdecydowało się na złożenie doniesienia na policję - mimo iż co trzecia ofiara to nie uboga mieszkanka wsi tylko wykształcona, wyzwolona ekonomicznie kobieta z dużego miasta. Co z tego, skoro sporo z tych, które zdecydowały się zawalczyć o swoje prawa, była odprawiana z kwitkiem - bo lepiej się pogodzić niż ciągać po sądach.
Nie wiadomo, jak dziś w badaniu opinii na temat seksualnego molestowania wypadliby stróże prawa, ale wyniki tych przeprowadzonych w 1999 roku przez Golge, Yavuza i Gunay’a były zatrważające: co trzeci ankietowany policjant stwierdził wtedy, że "niektóre kobiety zasługują, by je zgwałcić", 66 proc. - że swoim zachowaniem i wyglądem same się o to proszą (nawiasem mówiąc w innych grupach zawodowych - z wyjątkiem psychiatrów i psychologów - z drugim stwierdzeniem zgadzała się co najmniej połowa badanych).
Komentarze, jakie padały po gwałcie i zabójstwie Giuseppiny Pasqualino di Marineo nie napawają jednak nadzieją, że opinie te znacznie się zmieniły. Znana jako Pippa Bacca włoska artystka wraz z koleżanką wyruszyły wiosną 2008 roku w podróż autostopem z Mediolanu na Bliski Wschód, by promować pokój na świecie i zaufanie między ludźmi, czego symbolem miała być miała suknia ślubna, którą nosiła na sobie Pippa Bacca. Pod koniec marca kobiety rozstały się w Stambule i umówiły na spotkanie w Bejrucie. Jednak 31 marca Pippa zaginęła, a 11 kwietnia odnaleziono jej zwłoki, badania DNA wskazały na gwałt zbiorowy. Podczas gdy jedyny aresztowany Murat Karataş zasłaniał się alkoholem, narkotykami i niepamięcią, w komentarzu redakcyjnym turecki dziennik "Today's Zaman" stwierdzał wprost: "Gdyby Pippa była Turczynką, niektórzy ludzie nie mieliby oporów, by stwierdzić, że podróżująca autostopem kobieta prosi się o gwałt".
Sprawa Özgecan Aslan
W Turcji w końcu rozgorzała poważna dyskusja na temat praw kobiet, które w patriarchalnym społeczeństwie wciąż czują się obywatelkami drugiej kategorii. Jakby w przeklętej machinie czasu przeniosły się do czasów sprzed 1926 roku, kiedy pisany od nowa przez kemalistów kodeks cywilny przyznał im wreszcie prawa na równi z mężczyznami (wcześniej kobieta była traktowana jako "pół" mężczyzny, tyle na przykład znaczyło jej zeznanie przed sądem). Jednocześnie o prawa ekonomiczne czy polityczne (ale takie realne, nie na papierze) jest im wyjątkowo trudno dziś walczyć, bo nie mają zagwarantowanego nawet jednego z podstawowych: do bezpieczeństwa, zdrowia, życia.
Symbolem ich strachu i jednocześnie walki stała się w ostatnich dniach Özgecan Aslan, 20-letnia studentka psychologii, pobita na śmierć metalowym prętem przez kierowcę minibusa. Musiała zginąć, bo stawiła opór, gdy 26-latek usiłował ją zgwałcić. Nie sprzedała skóry tanio; broniła się gazem pieprzowym, podrapała twarz napastnika - to dlatego wraz z ojcem i przyjacielem zanim spalili jej zwłoki i zrzucili je z klifu, odcięli jej rękę.
Pogrzeb Özgecan ściągnął pięciotysięczny tłum. Choć przybyli też mężczyźni, to kobiety, wbrew tradycji i na przekór rozwścieczonemu imamowi, niosły trumnę dziewczyny. "Independent" podawał, że nie chciały, by "jakikolwiek mężczyzna choć raz ją jeszcze dotknął". Niektóre twierdzą, że jej śmierć nie pójdzie na marne, bo wciąż wrze ulica i internet: przez kolejne miasta przetaczają się fale protestów, na Twitterze w ciągu dwóch dni pojawiło się 440 tysięcy wiadomości z hashtagiem #sendeanlat (tur. ty też powiedz), w których kobiety dzielą się opowieściami o strachu, upokorzeniu i bólu. Jako jedna z pierwszych przyłączyła się aktorka Beren Saat. Na swoich profilach w mediach społecznościowych pisała o mężczyznach gwizdami odprowadzających ją po szkole do domu; o 15-latku, który wszedł za nią do bloku i pokazał penisa we wzwodzie; i o pijanym szefie kablówki, który "wziął ją" na imprezie służbowej.
Turczynki w internecie wymieniają się też "przepisami" na bezpieczny powrót do domu. "Mam dwa noże kieszonkowe i gaz pieprzowy w mojej torebce. Na 10-minutowy spacer wychodzę wyposażona jak Tomb Rider", pisze jedna z internautek. Inne dodają: "przesyłaj przyjaciółce numery rejestracyjne taksówki, do której wsiadasz", "wysiadaj z autobusu tak, by nie zostać sama z kierowcą, nawet jeśli masz bardzo daleko do celu" albo "jeśli jesteś sama w domu i zamawiasz jedzenie z dostawą, zamów porcję dla dwóch osób". Niektóre z tych rad brzmią absurdalnie, jakby wyciągnięte z czeskiej komedii. Ale lepsza taka komedia niż horror. Bo przecież taksówkarz, kierowca autobusu, dostawca pizzy, może pomyśleć, że to zaproszenie. I rząd w Ankarze wciąż niewiele robi, by wyprowadzić go z błędu.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.