Erytrea, czyli państwo-więzienie. Stamtąd pochodzą uchodźcy, których przyjmie Polska
Masowe łapanki, niewolnicza praca przez siedem dni w tygodniu i totalna kontrola nad obywatelami. Tak wygląda rzeczywistość w Erytrei, małym państwie w "Rogu Afryki" rządzonym przez jeden z najbardziej represyjnych reżimów świata. To właśnie z tego kraju pochodzą uchodźcy, których przyjmie Polska.
23.07.2015 | aktual.: 24.07.2015 09:41
- Znam człowieka - to wujek mojego przyjaciela - którego wcielili do wojska w wieku 84 lat. Taki jest ten reżim. Takie rzeczy nie dzieją się chyba nawet w Korei Pólnocnej - mówi WP Elsa Chyrum, uciekinierka z Erytrei i dyrektor Human Rights Concern - Eritrea, organizacji walczącej o prawa człowieka w tym kraju. Chyrum nie jest jedyną, która porównuje afrykański kraj do północnokoreańskiego reżimu. W niemal wszystkich rankingach dotyczących wolności i warunków życia, Erytrea dzieli z dyktaturą Kimów ostatnie miejsca. Pod względem wolności prasy kraj ten plasuje się nawet za KRLD, zajmując ostatnie, 179. miejsce. Słuchając opowieści o życiu i czytając oficjalne raporty na temat życia w Erytrei, nie trudno zrozumieć, skąd takie porównania. Nie trudno też zrozumieć, dlaczego już ponad 300 tysięcy Erytrejczyków - wbrew śmiertelnym niebezpieczeństwom - ryzykuje życiem, by wydostać się z kraju nad Morzem Czerwonym. W myśl unijnego programu rozmieszczenia uchodźców, około tysiąca z nich ma trafić także do Polski.
Krótka radość z niepodległości
Kiedy w 1993 roku, po wielu dekadach starań Erytrea zdobyła niepodległość, wielu Erytrejczyków miało nadzieję na zbudowanie samodzielnego i prężnie rozwijającego się państwa. Nadzieje dość szybko okazały się płonne. Zamiast tego, pierwszy - i jak dotąd jedyny - prezydent kraju, Isajas Afewerki, bohater walki o niepodległość, stopniowo zamieniał kraj w wielki wojskowy barak i totalitarny reżim, w którym całe życie mieszkańców kraju podporządkowane jest armii.
- Już podczas walki o niepodległość Isajas eliminował swoich przeciwników, ale ludzie przymykali na to oko, bo wierzyli, że po wojnie wszystko się zmieni, szczególnie kiedy uchwali się nową konstytucję - mówi Chyrum. Konstytucja została przyjęta w 1997 roku, ale rząd nigdy nie przejmował się jej przepisami.
- Reżim jest bezwzględny i zamyka wszystkich, którzy upominali się o poszanowanie konstytucji. Nawet tych, którzy walczyli wcześniej o niepodległość - mówi WP Ahmedin Mohamed, uchodźca z Erytrei, który przed ucieczką w 2007 roku pracował jako urzędnik w administracji państwowej. Mohamed uciekł po tym, jak "zaproponowano" mu przystąpienie do partii rządzącej. Ponieważ była to propozycja z gatunku tych "nie do odrzucenia", przyjął ją, lecz nie ukrywał przy tym niezadowolenia. To wystarczyło, by ściągnąć na siebie podejrzenia, a nawet groźby wobec jego rodziny. Dlatego uciekł i dziś żyje w Wielkiej Brytanii.
Partia w Erytrei jest tylko jedna - to Ludowy Front na rzecz Demokracji i Sprawiedliwości, (PFDJ). Parlament był, ale go rozwiązano, tak jak potem wszystkie prywatne media. Na końcu zamknięto jedyny w kraju uniwersytet. Kiedy w 2013 roku grupa wojskowych domagała się reform, została szybko wtrącona do więzienia, a ich dalszy los, choć nie jest znany, nie jest też trudny do odgadnięcia.
Wszechwładza armii
Jedyna instytucja, która pod rządami Afewerkiego się rozwinęła, to armia. Od czasu wojny z Etiopią w latach 1998-2000, erytrejski dyktator nieustannie utrzymuje ją - i cały kraj - w gotowości na odparcie etiopskiej inwazji.
To przed wcieleniem do armii ucieka większość Erytrejczyków. Pobór - czasem na zasadzie ulicznej łapanki - może spotkać każdego, od 12-letnich dzieci po 80-letnich starców. Nikt nie wie, ile może trwać obowiązkowa służba. Wielu z tych, których wzięto do wojska na początku lat 90., wciąż w nim pozostaje - wbrew swojej woli. Warunki odbywania służby znacząco różnią się od tych znanych z Europy.
- Pracują 6 i pół dnia w tygodniu, bez jakiegokolwiek kontaktu z rodziną i w najcięższych warunkach - nawet w pracy w kopalniach. A wszystko to za 10 dolarów miesięcznie. W barakach panuje żelazna dyscyplina, a drakońskie kary, tortury i wykorzystywanie seksualne nie są rzadkim zjawiskiem - opisuje Elsa Chyrum. - Ludzie pracują dla wojska po prostu jako niewolnicy, podczas gdy ich rodziny głodują - mówi Mohamed.
Ci, którzy odmawiają służby, mają przed sobą tylko jedną perspektywę - więzienie. Erytrea ma cały system więzień, których liczba - w kraju trzy razy mniejszym od Polski - według niektórych doniesień dochodzi nawet do 300. Świadectwa Erytrejczyków, którzy z nich uciekli - wiele z nich zostało zawartych w 500-stronicowym raporcie ONZ na temat sytuacji w kraju - pełne są wstrząsających opisów o torturach przeludnieniu i nieludzkich warunkach. Znaleźć się w nich nie jest trudno, bo reżim kontroluje prawie wszystkie aspekty życia, z religią i jedzeniem włącznie.
Państwo toleruje jedynie cztery dozwolone wyznania: wyznawane przez większość Erytrejczyków prawosławie, katolicyzm, luteranizm i islam w jego "standardowej", sunnickiej wersji. Członkowie pozostałych Kościołów protestanckich są często zamykani w więzieniach i prześladowani. Jednak nawet "dozwolone" religie nie są wolne od prześladowań. Doświadczył tego patriarcha Erytrejskiego Kościoła Prawosławnego Abune Antonios, który w 2005 roku został usunięty ze stanowiska i umieszczony w areszcie za to, że skrytykował wtrącanie się państwa w sprawy Kościoła. Także Kościół katolicki, który wcześniej prowadził w kraju sieć szpitali i sierocińców, został wypędzony z tych ośrodków.
Skalę represji ludności przez erytrejski reżim ujawnił opublikowany w tym roku raport ONZ. Według autorów raportu, choć represyjne reżimy i łamanie praw człowieka nie są w Afryce rzadkie, to przypadek Erytrei ze względu na stopień kontroli, jaki sprawuje państwo nad jego mieszkańcami. Widać to w świadectwach uciekinierów, którzy mówią o wszechobecnej atmosferze terroru i podejrzeń, życia w strachu przed policją i donosicielami.
- Mam w kraju rodzinę, ale właściwie nigdy do niej nie dzwonię. Jeśli już to robię, to tylko na zasadzie "cześć, jak się macie". Każdy wie, że telefony są na podsłuchu, szczególnie połączenia z zagranicy - mówi Chyrum.
Droga przez mękę
Jeśli do represji dodać skrajną biedę, w której pogrążony jest kraj, to nie dziwi fakt, że tysiące Erytrejczyków każdego miesiąca stara się uciec poza granice bezlitosnego państwa. Problem w tym, że ucieczka wiąże się z całym katalogiem śmiertelnych niebezpieczeństw. Nawet jeśli uda się im przekroczyć granicę - straż graniczna ma instrukcje strzelania do każdego, kto próbuje wydostać się z Erytrei - to za nią czekają nowe zagrożenia, albo ze strony dzikich zwierząt (zdarzały się przypadki pożarcia przez hieny), głodu na pustyni, lub polujących na uchodźców handlarzy ludźmi. Ci, którzy bezpiecznie docierają do Sudanu lub Etiopii, i tak narażeni są na repatriację do kraju, bo Sudan, podobnie jak wiele innych państw, nie uznaje Erytrejczyków za uchodźców. W Etiopii zaś, obozy dla uciekinierów z Erytrei pękają w szwach.
- Tylko niewielu z tych, którzy próbują, udaje się uciec i dotrzeć do bezpiecznych brzegów. To śmiertelnie niebezpieczna droga, ale wymuszona desperacją - mówi Chyrum. Zdaniem działaczki, kraje Europy powinny udzielać ochrony tym, którzy docierają do jej brzegu. Ale to według niej jedynie półśrodek, który nie rozwiązuje głównego problemu, czyli sytuacji w Erytrei. Tymczasem Unia Europejska nie tylko nie wywiera odpowiedniej presji na reżimie w Asmarze, lecz udziela krajowi pomocy rozwojowej w wysokości ponad 100 milionów euro rocznie.
- Ten kraj nie ma nawet budżetu, więc jest prawie pewne, że środki te są marnowane. Jedyne rozwiązanie to zmasowany nacisk na reżim, aby zaczął w końcu reformy i by honorował konstytucję - przekonuje Elsa. - Nikt z nas nie chciał wyjeżdżać z kraju, tym bardziej, że życie za granicą jest dla wielu uchodźców bardzo trudne. Jeśli stworzy się warunki do życia w kraju, to zatrzyma się ten odpływ uchodźców. Erytrejczycy są znani z ciężkiej pracy - dodaje.