Egzekucja Czumy
Kochany chłopcze, bardzo cenimy cię za to, że przekonałeś Polaków, iż nie ma żadnego układu. Musisz przyznać, że nie byliśmy skąpi i potrafiliśmy cię za to wynagrodzić. Ale to nie znaczy, że wolno ci uwierzyć we własną propagandę. Widzisz, tak naprawdę to my jak najbardziej jesteśmy i ty musisz nas słuchać. A żebyś sobie to uświadomił, jesteśmy zmuszeni dać ci dość bolesnego, ojcowskiego klapsa. A teraz nie maż się już, weź sobie chusteczkę. Bądź grzeczny, a wszystko da się jeszcze naprawić – taki monolog usłyszał w zeszłym tygodniu przerażony Donald Tusk.
17.02.2009 | aktual.: 18.02.2009 11:21
Pomysł, by Andrzej Czuma został ministrem sprawiedliwości, był bardzo w stylu PR-owców Tuska i pozornie wyglądał całkiem sensownie. Za czasów ministra Ćwiąkalskiego w prokuraturze i wymiarze sprawiedliwości panowała polityka miłości. Masowo wypuszczano i umarzano sprawy niemal wszystkich kolejnych wpływowych postaci ze świata biznesu i polityki. Minister wzmacniał korporacje prawnicze. Poza tym Ćwiąkalski skupiał się na walce z poprzednikiem, czego najbardziej absurdalnym przykładem była sprawa uszkodzonego laptopa Ziobry. Media wspierały Ćwiąkalskiego z całych sił, nawet w najbardziej kuriozalnej sprawie laptopa, która była całymi dniami głównym newsem.
Ale takiej polityki nie dało się prowadzić bez końca. Z sondaży wychodziło, że większość Polaków woli Ziobrę od Ćwiąkalskiego. Czarę goryczy przelała sprawa rzekomego samobójstwa trzeciego z zabójców Krzysztofa Olewnika. Być może dymisja Ćwiąkalskiego miała jeszcze inne przyczyny – pisano w tym kontekście o sprawach Stokłosy czy zatrzymanego właściciela firmy Bioferm.
Dlaczego wymyślono Czumę
Czuma jako minister sprawiedliwości był pomysłem mającym pomóc w skutecznej walce z PiS. Bohater antykomunistycznej opozycji z lat 70., będący w zaawansowanym wieku, nie powinien być podejrzewany przez opinię publiczną o nieuczciwość czy represjonowanie politycznych przeciwników – myśleli PR-owcy. W przeciwieństwie do Ćwiąkalskiego nie jest też człowiekiem nielubianych przez Polaków korporacji prawniczych – skończył prawo, ale nigdy nie pracował w zawodzie.
Skoro Polacy chcą twardej walki z przestępczością, to Czumę łatwiej obsadzić w tej roli niż wymienianych jako jego kontrkandydatów profesorów Andrzeja Zolla czy Marka Safjana. Z racji na opozycyjną legendę Czuma miał być też przydatny w walce z PiS – legenda ta miała osłaniać wspieranie przez PO postkomunistycznych biznesów, bo jak tu rząd z Czumą w składzie oskarżać o wspieranie postkomuny. Zapewne PR-owcy Tuska zamierzali też w ewentualnych starciach z Ziobrą wykorzystywać fakt, że to zastępca Ziobry, wiceminister Andrzej Kryże, skazywał niegdyś Czumę.
Uderzenie
Logiczne? Każdy klasyczny zachodni spec od PR przyznałby, że tak. Tyle że projekt „Czuma” miał jeden słaby punkt. Zakładał, że Polska jest normalnym demokratycznym państwem. PR-owcy Tuska zachowali się tak, jakby nie wiedzieli, kto naprawdę rządzi Polską. Kolejne zwycięstwa w starciu z PiS utwierdziły ich w samouwielbieniu. Zapomnieli, komu te zwycięstwa zawdzięczają. Woda sodowa uderzyła młodym chłopakom do głowy. Tygodnik „Polityka” odgrywa w polskim życiu politycznym rolę nieproporcjonalną ani do jego nakładu, ani poziomu publikowanych na swoich łamach tekstów. W PRL, kierowana przez Mieczysława Rakowskiego, była uważana za organ komunistycznych oświeconych reformatorów, wybijających się ponad poziom tępawych partyjnych aparatczyków. Po 1989 r. stała się ulubionym pismem właścicieli III RP, elit uniwersytecko-prawniczo-biznesowych. Ten elitarny charakter pisma podkreślał wydawany przez nie „Niezbędnik inteligenta”. W latach 90. „Polityka” odegrała ogromną rolę w „uczłowieczaniu” byłych aparatczyków z
komunistycznych organizacji młodzieżowych. Czytelnik tekstów Janiny Paradowskiej dowiadywał się, że aparat tych organizacji, także w stanie wojennym, nie był wcale zbieraniną najohydniejszych karierowiczów, lecz rozrywkowych, inteligentnych chłopaków, którzy w gruncie rzeczy trochę kontestowali siermiężną rzeczywistość PRL.
To „Polityka” dała sygnał do ataku na Czumę. Zresztą jej zarzuty jak najbardziej zasługiwały na upublicznienie. Ale kolejne „afery” (media wykryły ich kilkanaście) związane z nazwiskiem ministra wyolbrzymiane były do zupełnie nieproporcjonalnych rozmiarów. Na portalu Wirtualna Polska pierwszą informacją było odkrycie, że nowy rzecznik Czumy, dziennikarz Bogusław Mazur, jest znajomym jego córki, co drobiazgowo dowiedziono – on dodał ją do swoich znajomych na Naszej Klasie, a w odpowiedzi ona dodała jego. „Super Express” wykrył, że Czuma zajechał służbowym samochodem na zakupy. Kolejną wpadką miała być lista agentów umieszczona na stronie internetowej rodziny Czumów. Wykryto też (słusznie), że Czuma wbrew przepisom antykorupcyjnym zasiada w radzie nadzorczej spółki syna. Do wpadek zaliczono również jego wypowiedź o tym, co polskie służby wiedziały o porywaczach Polaka z Pakistanu.
Większość „wielkich” afer można było wykryć przy użyciu wyszukiwarki Google. Uwaga Stefana Niesiołowskiego, że następna afera wybuchnie wokół tego, że Czuma wyrwał grzyba razem z grzybnią, wydawała się tu sensowna.
Tusku musisz – nas słuchać
Jednym słowem, minister Czuma potraktowany został przez media jak Jarosław Kaczyński czy Zbigniew Ziobro. Gdyby media postanowiły w podobny sposób prześwietlić Grzegorza Schetynę czy Zbigniewa Ćwiąkalskiego, ich kariery polityczne byłyby skończone w ciągu kilku dni. Media nie musiałyby nawet szukać nowych afer z ich udziałem – wystarczyłoby rozbić na nowe newsy to, co o Schetynie i Ćwiąkalskim już pisano. Wypuszczenie w Wigilię 2008 Henryka Stokłosy, którego adwokatem był Ćwiąkalski, w normalnym państwie musiałoby się skończyć burzą polityczną. U nas mieliśmy najwyżej zefirek.
Dlaczego on? Czumy jako ministra nie życzyły sobie dokładnie te środowiska, o których pisałem wspominając o tygodniku „Polityka”, czyli uniwersytecko-prawniczo-biznesowy establishment.
Zainwestował on w Tuska. Ale choć środowisko dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego jest częścią postkomunistycznej oligarchii, to nie jest z pewnością z jej punktu widzenia jej najszlachetniejszym pędem, lecz tylko podrzędnym odrostem. Cóż, na bezrybiu i rak ryba, uznał układ i przed wyborami „Polityka” krzyczała na swej okładce „Tusku musisz!”. W kampanię antypisowską wiele zainwestowały konferencja rektorów i rady wydziałów prawa, podejmujące antylustracyjne uchwały. A potem – namawiające studentów do głosowania.
Teraz „Polityka” ogłosiła nowy komunikat: „Tusku, musisz – nas słuchać”. Establishment uniwersytecko-prawniczo-biznesowy nie po to popierał PO, żeby teraz być traktowany jak ubogi krewny. A tak odebrał to, że ktoś spoza jego grona wszedł z butami na jego teren – został ministrem sprawiedliwości.
Zbigniew Ćwiąkalski był klasycznym reprezentantem korporacji prawniczych i postkomunistycznego uniwersyteckiego establishmentu. Być może byłby on w stanie przeboleć jego dymisję, gdyby zastąpił go ktoś z jego grona. Nominację Czumy odebrał jako bezczelną prowokację. W postkomunistycznych mediach Czuma stał się nową Anną Fotygą. Minister Fotyga była obrazą dla posowieckiej dyplomacji i dlatego media zrobiły z niej idiotkę. O ile jednak Fotyga była zwalczana, bo poszkodziła trochę postsowieckim układom, o tyle Czuma oberwał mimo to, że ani odrobinę zaszkodzić im nie zdążył, a wiele wskazuje, że nawet nie zamierzał.
O ile jednak na Fotygę w rzeczywistości nic nie było, o tyle Czuma faktycznie miał na swoim koncie niemałe grzechy. Owszem, poniżej średniej w polskiej klasie politycznej, ale jednak.
Nie jesteś z naszej piaskownicy
Nie miało tu kompletnie żadnego znaczenia, że sam Czuma zaczął haniebne podlizywać się establishmentowi i demonstrować lojalność wobec niego. Deklaracją lojalności Czumy wobec oligarchów była jego skandaliczna wypowiedź w sprawie prezydenta Sopotu. „Mimo tego, że przeczytałem wszystkie osiem zarzutów, wiem, że bywa taka sytuacja, iż organy ścigania, działając w dobrej wierze, trafiają w próżnię” – stwierdził minister. Powiedział też, że skoro sąd postanowił zrezygnować z zastosowania środka zapobiegawczego w postaci aresztu tymczasowego i właściwie nie zastosował żadnych środków, widać, że „pana prezydenta Jacka Karnowskiego ma za człowieka honoru i odpowiedzialności”. Wyraził przy okazji solidarność z przedstawicielami establishmentu poręczającymi za prezydenta Sopotu, w tym Lechem Wałęsą, abp. Tadeuszem Gocłowskim czy prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem.
Czuma błagał w ten sposób: „Zaakceptujcie mnie, jestem takim samym gangsterem jak wy, a nawet jeszcze gorszym. Mylicie się, jeśli uważacie, że będę miał skrupuły. Jestem zły, bardzo zły”. „Spadaj na drzewo koleś, nie jesteś z naszej piaskownicy, przecież bywałeś niegdyś dobry” – usłyszał w odpowiedzi. A w mediach jego wiernopoddańczą obronę Karnowskiego zaliczono do jego... wpadek. Okazało się, że nawet popieranie Lecha Wałęsy i obrona Karnowskiego mogą być niewłaściwe – jeśli robi to osoba niemająca odpowiedniego upoważnienia. To salon wydaje licencję na zabijanie.
Piotr Lisiewicz