Dyskusja nt. polskich uczelni - rzeczywiście jest tak źle?
Trwają matury. Podczas gdy tysiące młodych ludzi zastanawiają się nad wyborem kierunku studiów, w tle toczy się dyskusja nt. szkolnictwa wyższego. Z ust doświadczonych profesorów i ludzi biznesu padają ostre słowa – że polskie uczelnie to fabryki bezrobotnych, że przypominają szambo, nad którym unosi się smród rozkładu. Czy rzeczywiście jest tak źle?
O tym, że na polskich uczelniach dzieje się źle, mówiło się od dawna. W ostatnich dniach dyskusja nad przyszłością szkolnictwa wyższego nabrała tempa. Kij w mrowisko wsadził prezes PZU Andrzej Klesyk, który pod koniec kwietnia na łamach „Gazety Wyborczej” oskarżył polskie uczelnie o to, że produkują pokolenie bezrobotnych. „Świat nam ucieka” – ostrzegał. Zgodzili się z nim inni pracodawcy. Na reakcję drugiej strony nie trzeba było długo czekać. Profesor Jan Stanek z Uniwersytetu Jagiellońskiego w liście otwartym do „młodych, wykształconych bezrobotnych” opublikowanym w tej samej gazecie napisał wprost: „Nie jesteście - większość z Was - dobrze wykształceni, a jedynie tak Wam się wydaje. Zostaliście oszukani najpierw przez nauczycieli, a potem przez wykładowców. To oni, a przynajmniej wielu z nich, bezpodstawnie wypisali Wam świadectwa, zaliczyli egzaminy i wydali dyplomy - czasami nawet po kilka. Następnie chcący Wam się przypodobać politycy wmówili Wam i Waszym rodzicom, że dyplom jest tożsamy z
posiadaniem wiedzy i umiejętności.”
Niby wszyscy wiemy, że przy wyrastających jak grzyby po deszczu kolejnych prywatnych uczelniach, dyplom traci na wartości, bo „papier” może zdobyć praktycznie każdy. Co innego jednak, gdy doświadczony profesor fizyki z najstarszej i jednej z najlepszych uczelni wyższych w kraju decyduje się ujawnić „smutną tajemnicę” (sam tak to nazywa) o polskich uczelniach – że pracownicy dydaktyczni są płaceni od liczby wydanych dyplomów, a nie od jakości przekazanej wiedzy. Mit o naukowcach – szafarzach wiedzy upadł.
Pani profesor łamie tabu
Na śmiałą i bolesną wypowiedź odważyła się profesor Ewa Nawrocka z Uniwersytetu Gdańskiego. - Czy tak głęboko zanurzyliśmy się w szambie, że pokochaliśmy smród rozkładu? – pytała podczas uczelnianej konferencji pod znaczącym tytułem "Wściekłość i oburzenie. Obrazy rewolty w kulturze współczesnej", zaskoczona i przerażona nikłym odzewem swoich kolegów na jej próby walki o poprawienie sytuacji na uniwersytecie. Na początku roku wraz z innymi pracownikami Katedry Teorii Literatury i Krytyki Artystycznej, której przewodzi, profesor chcąc poprawić sytuację na uczelni, wysłała listy do ponad osiemdziesięciu pracowników naukowych z prośbą, by opisali, co ich najbardziej boli i oburza. Odpowiedziało jej dziewięć osób. "Sprawiedliwych, naiwnych, frustratów, anarchistów?” – zastanawiała się na konferencji profesor Nawrocka, po czym spokojnym głosem stwierdziła: „Wszyscy mają poczucie, ba - pewność, że jest źle, bardzo źle (…) I że będzie jeszcze gorzej. Wszystko toczy się po równi pochyłej, nawet najostrzejsze słowa
nie są w stanie tego wyrazić. I co z tego wynika ? Nic, wielkie, piramidalne, obezwładniające nic.” Prawie półgodzinny film z przejmującym wystąpieniem profesor Nawrockiej trafił do sieci. Do tej pory obejrzało go ponad 21 tysięcy użytkowników.
Profesor mówiła wprost o upadku etyki wśród ludzi nauki i bezlitośnie wymieniała przyczyny – jej zdaniem - fatalnej kondycji nie tylko gdańskiej, ale większości polskich uczelni: obezwładniający konformizm, tchórzostwo, a także cynizm kadry naukowej skupionej przede wszystkim na pogoni za pieniędzmi. W jej opinii na rodzimych uniwersytetach zapanowała "rzeczpospolita urzędasów", a książki zastały zastąpione przez „weksle”. Suchej nitki nie pozostawia także na studentach - „intelektualnie leniwych i biernych, a do tego aroganckich, niezainteresowanych studiami poza zdobyciem papieru”. „Kompletna zapaść edukacyjna" jest zaś efektem "bezmyślnej i nieodpowiedzialnej reformy szkolnictwa podstawowego i średniego”. Winna jest również sama młodzież, której nie zależy na dobrym poziomie nauczania, a jedynie na tym, by łatwo i bez nadmiernego wysiłku prześlizgnąć się przez pięć lat studiów. Kończąc swoje wystąpienie pani profesor przywołała paryski maj 1968 roku i ogłosiła alarm dla uniwersyteckiej społeczności:
„Niech trwa!”.
Dlaczego tak późno?
Odzew przyszedł natychmiast z różnych ośrodków naukowych w całym kraju. Profesor otrzymała mnóstwo maili. Przeważają te z gratulacjami odwagi, ale piszą do niej również osoby urażone jej słowami. Niektórzy z przekąsem rzucają: „lepiej późno niż wcale”. Na forach internetowych pojawiają się też mocniejsze komentarze: „Rzeczywiście, będąc w wieku emerytalnym i przez lata patrząc na chore układy i machloje wewnątrzuczelniane trzeba mieć niezłego moralniaka. Nie mogę nawet współczuć Pani Profesor, bo przyłożyła swoje ręce choćby bierną postawą do obecnej sytuacji” – pisze użytkownik podpisujący się „salsa”. W podobnym tonie wypowiada się „oksymoron”: „Dziś droga pani profesor jest w sytuacji na tyle komfortowej, iż może sobie pozwolić na ów komentarz, ale gdzie była przez ostatnich 20 lat, kiedy produkowano dosadnie rzecz ujmując utytułowanych idiotów, których przykłady mogę wyliczać z zamkniętymi oczami w środku nocy?”.
Sama zainteresowana przyznała w jednym z wywiadów, że świetnie rozumie tych kolegów, którzy nie chcą się wychylać: - Moja odwaga jest tania, bo mam 70 lat i za trzy miesiące przechodzę na emeryturę – stwierdziła. Profesor Jan Stanek również jest w wieku przedemerytalnym. Można mówić, że profesorowie zdecydowali się wyłożyć kawę na ławę w bezpiecznym dla siebie momencie, kiedy nie mają już nic do stracenia. Nie zmienia to jednak faktu, że łamią tabu, ujawniając głęboko skrywane sekrety swojego środowiska. Pytanie, czy ich ponura diagnoza to obraz dominujący wśród ludzi nauki?
Nowa rola
Dr Dominik Antonowicz z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, badający system szkolnictwa wyższego, przypomina, że o kryzysie uniwersytetów mówiło się wielokrotnie od początku XX w. Powstały na ten temat dziesiątki publikacji. Już Ortega y Gasset pisał o pauperyzacji edukacji wyższej, Alan Bloom obwieścił, że amerykańskie szkolnictwo wyższe kompletnie zawiodło w okresie próby pod koniec lat 60., a Bill Readings zdążył już zapłakać nad ruinami uniwersytetu. Socjolog nie zgadza się z apokaliptyczną diagnozą profesor Nawrockiej. – Pani profesor mówi o bardzo skrajnych przypadkach. Jest przecież druga strona medalu - wybitni profesorowie, którzy w zasadzie tylko się przesiadają z samolotu na samolot, w drodze na kolejne zagraniczne wykłady czy konferencje. Wystarczy wejść na stronę internetową Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, żeby zobaczyć ludzi sukcesu w nauce. Ich głos w obecnej debacie jest nieobecny, a szkoda. Oczywiście są też tacy, którzy tkwią w marazmie. Jedni i drudzy funkcjonują w ramach tego
samego systemu, ale nie można ich wrzucać do jednego worka z napisem „ludzie nauki” - przekonuje. Przyznaje jednak, że dynamicznie zmieniający się świat wymusza na uczelniach wyższych zmiany.
- Uniwersytety jak wszystko inne podlegają przemianom, muszą się dostosować do zmieniającej się rzeczywistości, postindustrialnego społeczeństwa i gospodarki, a także do nowoczesnych technologii. Muszą odnaleźć swoją nową rolę w postnowoczesnym świecie. Trudno, żeby funkcjonowały według zasad sprzed ponad 50 lat, choć pewnie niektórzy wykładowcy z nostalgią wspominają czasy, gdy z grupą dziesięciu studentów można było prowadzić inspirujące dysputy o świecie przy lampce wina. Do tamtych złotych czasów uniwersytetu nie ma już niestety powrotu – tłumaczy socjolog. Przytacza tezę brytyjskiej profesor Rosemary Deem, że uniwersytet przestał być „świątynią mędrców”, a stał się ośrodkiem produkującym wiedzę na potrzeby gospodarki. W związku z tym zmieniła się rola uczonego i podejście studentów. Młodzi ludzie w zdecydowanej większości nie przychodzą dziś na zajęcia w poszukiwaniu intelektualnych przygód, ale głównie po to, by zdobyć wiedzę oraz umiejętności, które pozwolą im znaleźć w przyszłości satysfakcjonującą
pracę i dobrze zarabiać.
Tu pojawia się jednak problem, o którym mówił prezes PZU Andrzej Klesyk – polskie uczelnie nie przygotowują studentów do wyzwań, jakie będą przed nimi stawiać przyszli pracodawcy. Wciąż zamiast rozwijać umiejętność samodzielnego krytycznego myślenia i segregowania informacji młodzi ludzie wkuwają na pamięć wyuczone odpowiedzi na zadane pytania. Problem widzi również minister nauki Barbara Kudrycka. Zgadza się z zarzutami pracodawców, że mimo wprowadzonych w ostatnich latach zmian w szkolnictwie wyższym, uczelnie nadal nie dają absolwentom przygotowania praktycznego i kompetencji społecznych. W programach szkół nadal brakuje zajęć przygotowujących do pracy w zespole czy selekcjonowania danych. Minister na 17 maja zwołała okrągły stół pracodawców i rektorów. Obiecuje po milion złotych uczelniom, które znajdą sposób na zbliżenie edukacji z biznesem. Czy to wystarczy?
Nie każdy się nadaje
Internauci Wirtualnej Polski wskazują, że problem zaczyna się wcześniej. „Na studiach już trochę za późno na kształtowanie kompetencji społecznych. Zamyka się młodzież w szkołach, które nijak się mają do późniejszej sytuacji na rynku pracy. Wiedza teoretyczna to nie wszystko. Trzeba by pomyśleć o rozwinięciu doradztwa zawodowego na wcześniejszych etapach szkolnictwa, a nie zmieniać moim zdaniem całkiem nieźle działające w tym państwie szkoły wyższe” – pisze „Lizie”.
„Ada” zwraca uwagę, że już pierwszak w podstawówce ma „obowiązkowo pogadankę z psychologiem o prawach dziecka (ale już nie o obowiązkach). I wie - należy mu się, a niczego nie musi”. „Potem przepychany jest z klasy do klasy. W końcu kupuje sobie maturę i trafia na ‘studia’. Grupy 30-osobowe, na roku 300 osób, wykładowca nie kojarzy studentów, potem student zdaje testy, obniżone do jego poziomu - a właściwie braku jakiegokolwiek poziomu, bo jak 90% studentów by oblało, to wykładowca idzie na dywanik do dziekana. Jedna miesięczna "praktyka" polegająca np. na przystawianiu odpowiedniej liczby pieczątek i dumny absolwent poszukuje pracy w przekonaniu, że należy się, on nic nie musi, ale i tak jest najlepszy” - pisze z goryczą. Internauta podpisujący się inicjałami „bf” pisze krótko: „Program powinien ograniczać dostęp do nauki osobom, które się do tego nie nadają. To jest recepta. Studia nie są obowiązkowe i nie każdy się do nich nadaje”. Dziś, gdy studentem może zostać praktycznie każdy, nie wydaje się to takie
oczywiste.
Słaby magister, ale magister
Nie jest tajemnicą, że szkolnictwo wyższe na niewysokim poziomie to świetny biznes - można mieć dzięki niemu dużo studentów, dużo zajęć, a więc i dużo pieniędzy. Na pewno uniwersytety działałyby lepiej, gdyby były niedużą, zamkniętą społecznością, jednak w dobie masowego kształcenia jest to niemożliwe.
- Kształcenie w Polsce jest bardzo zróżnicowane. Dawny podział na szkoły publiczne i niepubliczne jest dużym uproszczeniem. Nawet w ramach jednej uczelni jedne kierunki mogą być prowadzone na bardzo wysokim poziomie, inne – na niskim. Jakość kształcenia w dużym stopniu zależy od wydziału czy instytutu, a nawet prowadzącego zajęcia – zaznacza dr Antonowicz. Dlatego kategoria „wyższe wykształcenie” jest dziś zupełnie nieaktualna. Zdobywają je bowiem zarówno świetnie przygotowani i wykształceni absolwenci renomowanych uczelni, jak i osoby, które ledwo zdały maturę, z trudem przychodzi im czytanie ze zrozumieniem, ale otrzymały dyplom od szkół wyższych, które nie stawiały im żadnych wymagań. Między tymi dwiema grupami jest intelektualna i kompetencyjna przepaść.
- Mimo że zadaniem Państwowej Komisji Akredytacyjnej jest eliminowanie tych, którzy jedynie udają, że kształcą, wciąż są w Polsce uczelnie i kierunki, po których studenci są koszmarnie słabi. Na pocieszenie mogę tylko dodać, że to nie tylko nasz problem. Taka sytuacja jest na całym świecie. Na szczęście rynek pracy zaczyna rozróżniać dyplomy – zaznacza dr Antonowicz.
Profesor Nawrocka zarzucała środowisku naukowemu, że bez sprzeciwu pogodziło się z likwidacją egzaminów wstępnych i regułami nowej, „ogłupiającej, testowej matury”. Dokonane w ostatnich latach obniżenie wymagań na egzaminie maturalnym w dużej mierze wpływa na kondycję szkolnictwa wyższego. Kiedyś na 100 osób z danego rocznika na studia szło 15 - dziś 40, a nawet więcej. Obniżenie progu zdawalności egzaminu maturalnego zwiększyło liczbę potencjalnych kandydatów do kształcenia na poziomie wyższym, ale nie przybyło od tego wybitnych studentów. Jest ich tyle samo co 10 czy 20 lat temu. Nauczyciele i wykładowcy przyznają, że mają zasadnicze wątpliwości, czy osoba, która dostała na maturze 30% możliwych do zdobycia punktów, powinna ją zdać. - To tak jakby przyznawać prawo jazdy wszystkim osobom, które podczas egzaminu nie spowodowały kolizji drogowej. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałyby nasze ulice! – łapie się za głowę dr Antonowicz.
Przy większości egzaminów do zaliczenia potrzeba co najmniej 50%, a najczęściej 60% punktów. 30% to próg wyznaczony w myśl zasady, żeby nikogo nie skrzywdzić. Bramka się rozszerzyła, matura nie jest już elementem rozsądnej selekcji. Tacy słabi maturzyści szukają później studiów i uczelni adekwatnych do własnego poziomu. Nie rzucą się na kierunki uchodzące za trudne, nie szturmują bram uczelni, które stawiają wysokie wymagania, bo wiadomo, że tam sobie nie poradzą. Wybierają więc studia łatwiejsze, które mają szansę ukończyć. I później mają taki słaby, ale jednak dyplom licencjata, a nawet magistra.
Oczy jak piłki do ping - ponga
Pracownicy akademiccy przyznają, że na państwowe uczelnie również trafia coraz więcej osób przeciętnych, a nawet słabych. Kiedyś mieli w grupie 20 studentów – pięciu wybitnych, dziesięciu dobrych i pięciu słabszych. Dzisiaj mają ich dwa razy więcej, ale nadal jest wśród nich pięciu wybitnych i dziesięciu dobrych, reszta to osoby zdecydowanie słabsze, które niestety zaczynają dominować. Do nich trzeba mówić zupełnie innym językiem. - Nie mogę zakładać, że skoro zdali maturę, to dysponują podstawową wiedzą, i gdy będę mówił o apartheidzie nie będą mieli oczu jak piłki od ping-ponga – tłumaczy dr Antonowicz. Cała sztuka polega na tym, żeby nie poddawać się presji bylejakości, nie dostosowywać się do przeciętności większości i nie poświęcać ambitnych studentów. Bo oni wciąż są, choć coraz trudniej ich wypatrzeć.
Podobnie jest z pracownikami akademickimi – są wśród nich leniwi maruderzy, ale też ludzie odnoszący sukcesy, prowadzący ciekawe badania, walczący o granty. Od naukowców wymaga się dziś innych umiejętności niż kiedyś – muszą zabiegać o finansowanie projektów, dobrze znać języki obce, dużo publikować także za granicą, podejmować ryzyko, ale też inspirować studentów. Nie każdy to potrafi. Na uczelnianych korytarzach wciąż krąży stary żart, że uniwersytet byłby świetnym miejscem do pracy, gdyby nie studenci. To dowód, że w świadomości niektórych wykładowców wciąż żywa jest melancholijna tęsknota za uniwersytetem - wieżą z kości słoniowej. Tymczasem idea profesora, który emanuje swoją "profesorskością", dawno odeszła do lamusa.
Na zakręcie
Polskie uczelnie są na zakręcie. Po latach cudu edukacyjnego, który upowszechnił wyższe wykształcenie, przyszedł gorzki rozrachunek w postaci tysięcy „młodych, wykształconych bezrobotnych”, a także sfrustrowanych „akademików”. Aby wyjść z tego impasu wysiłek potrzebny jest po obu stronach, o czym świadczy ważny i odważny głos profesor Nawrockiej. Na studia warto iść, ale ze świadomością, czego się od nich oczekuje. Byle jaki dyplom w najlepszym razie może dać byle jaką pracę. Wszyscy maturzyści powinni wziąć sobie głęboko do serca radę profesora Stanka: „Wymagajcie więcej od siebie, nawet jeśli inni od Was nie wymagają. Zapewniam - to się opłaci”.
Dr Dominik Antonowicz jest adiunktem w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz głównym analitykiem Instytutu Rozwoju Kapitału Intelektualnego im. Sokratesa. Pracował w Center of Higher Education Policy Studies (CHEPS) na Uniwersytecie Twente w Holandii. W latach 2008 - 2009 był doradcą minister nauki i szkolnictwa wyższego prof. Barbary Kudryckiej. Specjalizuje się m.in. w badaniu systemu szkolnictwa wyższego. Jest współautorem książki "Marka dyplomu", która ukaże się jesienią tego roku.