Dymisje w sprawie Odry utopione w bałaganie [OPINIA]
Przy walce z katastrofą wokół Odry zapanował taki - za przeproszeniem - burdel, że aż premier zdymisjonował niewłaściwego urzędnika – tego, który akurat jako jeden z nielicznych zareagował wcześnie. I byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie było straszne.
Poleciały pierwsze dwie głowy. Szef rządu Mateusz Morawiecki poinformował, że podjął decyzję o natychmiastowych dymisjach prezesa Wód Polskich Przemysława Dacy oraz Głównego Inspektora Ochrony Środowiska Michała Mistrzaka.
I tak jak dymisja tego pierwszego jest zrozumiała, tak odwołanie drugiego to działanie pod publiczkę, podyktowane zupełnie innymi przyczynami niż troska o odpowiednie zarządzanie państwem.
Rzeczywista odpowiedzialność
Ktoś, kto nie zna struktury służb odpowiedzialnych w Polsce za ochronę środowiska, może pokiwać z uznaniem głową i stwierdzić: "no tak, zdymisjonowano szefa inspekcji, słusznie".
Szkopuł w tym, że dymisja ta - z premierowskim uzasadnieniem, w którym wskazano, że reakcja służb mogła nastąpić szybciej - kłóci się z rzeczywistością.
Prawda jest bowiem taka, że za przeciwdziałanie i kontrolę zanieczyszczeń na Odrze w pierwszej kolejności odpowiadają wojewódzcy inspektorzy ochrony środowiska.
Ci zaś - zgodnie z ustawą o Inspekcji Ochrony Środowiska - podlegają w zasadzie wojewodom, a nie głównemu inspektorowi.
Ba, zgodnie z art. 5 wspomnianej ustawy wojewódzkich inspektorów nawet powołują i odwołują wojewodowie. Główny inspektor jedynie wyraża na to zgodę.
Oczywiście główny inspektor ma wpływ na swoich kolegów ulokowanych w województwach - może wytyczać im kierunki działań, dawać zalecenia, podpowiadać. Ale ostatecznie najważniejsze jest to, kto mianuje, dymisjonuje i kontroluje. A taką osobą jest wojewoda.
W tej konkretnej sprawie - katastrofie związanej z Odrą - zresztą Michał Mistrzak 3 sierpnia wysłał do wojewodów pismo ostrzegające przed sytuacją w Odrze. Tyle że pismo to nie wywołało niemal żadnej reakcji.
Mówiąc więc najprościej: Główny Inspektor Ochrony Środowiska został zdymisjonowany za to, że wojewódzcy inspektorzy ochrony środowiska, którzy podlegają wojewodom, a nie głównemu inspektorowi, źle pracowali.
Uderzenie w ziobrystów
Dlaczego więc Mateusz Morawiecki postanowił odwołać Głównego Inspektora Ochrony Środowiska, a nie wojewodów bądź co najmniej poprosić wojewodów o rozliczenie inspektorów wojewódzkich?
Powody są dwa.
Po pierwsze, przeciętny obywatel nie ma pojęcia o tym, kto odpowiada za ochronę środowiska w Polsce. Stwierdzenie o odwołaniu ważnego urzędnika państwowego robi więc większe wrażenie niżeli komunikat o rozliczeniach na poziomie województw. Wiele osób mogłoby to odebrać jako zamiatanie sprawy pod dywan.
Po drugie, wojewodowie są blisko związany z Prawem i Sprawiedliwością. A Michał Mistrzak uchodził za człowieka Jacka Ozdoby, wiceministra klimatu i środowiska, polityka Solidarnej Polski.
Z punktu widzenia premiera lepiej było więc obarczyć odpowiedzialnością za kryzys człowieka związanego z formacją Zbigniewa Ziobry niżeli szereg wpływowych działaczy Prawa i Sprawiedliwości.
Polityka prorodzinna
Kluczową kwestią jest dziś zniwelowanie strat, czas na rozliczenia personalne jeszcze przyjdzie.
Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że prorodzinna polityka Prawa i Sprawiedliwości, którą jak na dłoni widać w państwowych instytucjach, może co najmniej wywoływać niesmak.
W Wodach Polskich - czyli instytucji mocno związanej z obecnym kryzysem i, jak przyznał już nawet premier, wręcz współwinnej zbyt wolnej reakcji - pracują: teść wicepremiera Jacka Sasina oraz mąż Anny Moskwy, minister klimatu.
Prawda jest taka, że teść Sasina nie ma żadnego związku z tą sprawą i jest w nią przez niektórych mieszany wyłącznie w celu uzysku politycznego opozycji.
Co do odpowiedzialności męża minister klimatu - pewnie będziemy o tym dopiero dyskutować. Jest on wiceprezesem Wód Polskich, więc jego udział w całej sprawie jest do przeanalizowania.
Kłopot w tym, że ciężko sobie wyobrazić, by żona weryfikowała sprawność działalności zawodowej męża.
Szkopuł także w tym, że narracja, iż rodziny polityków muszą gdzieś pracować, jest nieprzekonująca. Kolejny raz można odnieść wrażenie, że w państwowych spółkach, ministerstwach i urzędach prowadzona jest polityka wybitnie prorodzinna - tyle że dla działaczy opcji rządzącej.
I ostatecznie jest trochę jak w starym dowcipie o zgubionych pieniądzach - niby się znalazły, ale niesmak pozostał.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski
Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl