Dwa psy, trzy kozy, dwadzieścia kur i ona, Dorota. Żyje bez pieniędzy w sercu Warszawy
Dorota: - Zwierzęta trzymają się swojego rozumu i instynktu. A ludzie ciągle za czymś gonią, najwięcej za pieniędzmi. Cały czas mi wszyscy mówią, że pieniądze są potrzebne. A ja żyję bez pieniędzy. I żyję.
Na początku będzie koniec.
Dorota odkłada wkrętarkę. Ostrożne odgarnia grzywkę z czoła, bo ręce ma czarne od ziemi, spękane, spracowane. Ale rusza się żwawo, jakby jej ciało zapomniało o całym dniu ciężkiej roboty. Szybko chodzi, szybko przykuca, szybko przebiera rękoma w ziemi – chce skończyć z robotą przed zmrokiem.
- Lecisz już? Szkoda. Fajnie tak sobie z człowiekiem pogadać, ile można samemu? (to pytanie, rzucone w powietrze, wybrzmiewa retorycznie). Fajnie, że wpadłaś, już się bałam, że tylko ja jedna jedyna jestem taka głupia w Warszawie. Dam ci ziemniaczków, tylko wykopię, chwila moment. O, i koperek, będzie jak znalazł do ziemniaczków. Tu jeszcze natka pietruszki, zaraz zapakuję jajeczka, mało mam, ludzie się na nie zapisują i czekają nieraz po dwa tygodnie, ale dam, na spróbowanie. A buraki? No, weź, dam chociaż kilka. O, razem z liśćmi, można zjeść spokojnie, botwinkę może sobie zrobisz. Sama natura, jakby była pryskana, to przecież bym nie dawała.
Teraz początek.
Jeden z rodzinnych ogródków działkowych w Warszawie, pełno takich w Polsce, na tę chwilę prawie 4700, łącznie to blisko milion działek. Całe rodziny wypoczywają tam w weekendy, wiosną i latem często też w tygodniu. Grillują, rozstawiają dmuchane baseniki dla dzieci, zbierają jabłka, gruszki, śliwki, podlewają kwiaty, koszą trawniki, doglądają pomidorów w małych szklarniach.
Są też tacy, którzy mieszkają na działkach cały rok. Według Polskiego Związku Działkowców większość z nich to cwaniacy - posprzedawali albo powynajmowali mieszkania, na działkach pobudowali dacze, płacą grosze, udając biedaków.
Są i prawdziwi biedacy, bezdomni. Zasiedlają opuszczone altany na dziko, grzeją się w nich przy kozach, farelkach, nieraz przy wódce.
I jest Dorota.
Ręce
Jeszcze raz: rodzinne ogródki działkowe w Warszawie, konkretnie w dzielnicy Mokotów. Tuż przy świeżo asfaltowanej drodze duża działka, może największa w całej okolicy. Jeszcze parę lat temu było tu śmietnisko, w rok zostało uprzątnięte przy pomocy jednej pary rąk i roweru.
- Codziennie robiłam po 10 worków. W dzień zbierałam śmieci i pakowałam. W nocy wywoziłam. Aż się sama zdziwiłam, że tak szybko mi się udało, bo na początku myślałam, że będę to ze trzy lata wywozić - opowie za chwilę Dorota.
Póki co jeszcze się rozejrzyjmy: od frontu altana, jak na działki dosyć spora, na pierwszy rzut oka przeciętna, wzrok rozprasza sterta gratów na podwórku, stare wanny pełne deszczówki, kilka drzew i wybiegające naprzeciw dwa psiaki. Trzeba się przyjrzeć altanie bliżej, żeby zobaczyć, że to robota własnoręczna. Z desek, starych drzwi i okien, dykt, ogółem – powstała z odrzutów.
I znów: niby rozgardiasz, chaos wręcz. W rzeczywistości w tym chaosie jest porządek: garnki i czajniki na jednej stercie, na kolejnej stosy drewna, gdzie indziej zwinięte pieczołowicie siatki druciane, jeszcze dalej stare drzwi i okna.
Tylko kury, sztuk dwadzieścia, chodzą gdzie popadnie, swobodnie, grzebią w ziemi, co chwilę któryś z kogutów pieje donośnie. I kozy w liczbie trzech - białe kozły i czarna kozica, Dorota trzyma je na sąsiedniej działce, przynosi im suchy chleb i warzywa. Raz dziennie wyprowadza na spacer, ale one akurat trzymają się jej tak, jak dobrze wytresowane psy.
Wreszcie sama Dorota, ma 56 lat i na tyle wygląda. Wszędzie jej pełno, ciągle się kręci, ciągle coś robi. Teraz akurat stawia kolejny mały budynek, znów ze starych drzwi, demontuje zamki i klamki, wyciąga gwoździe i śruby, ustawia jedne przy drugich, ciasno dopasowuje, jakby układała puzzle. Jeszcze nie wie konkretnie, na co go zagospodaruje.
- To jest mój recykling, cały rok te drzwi i okna znosiłam ze śmietników, sama, na rowerze. Wszystko by poszło na wysypisko, a ja sobie z tego coś zrobię. I to mi się podoba, że się nic nie marnuje, nie zatruwa środowiska. Jak się burmistrz zgodzi, to mnie by się tu marzył skup złomu. Albo centrum wsparcia rolnictwa ekologicznego. Albo chociaż kurnik, jakby mi się udało więcej kur kupić - myśli głośno Dorota i spogląda na swoje dłonie.
Mówi: - Mam dwóch braci, od pracy zawsze uciekali jak diabeł od święconej wody. A ja się roboty nie bałam, jak ojciec dom budował, to jak tylko przysiadł odpocząć, ja zaraz za niego murowałam. I sama sobie u babci na strychu z desek, tak samo jak tutaj, pokoik zrobiłam, ja wiem, z 10 lat miałam wtedy. Tylko te ręce… Jak jechałam do większego miasta, to się zawsze wstydziłam rąk, chowałam do kieszeni. Dziewczyny z miasta miały takie malutkie, delikatne, a ja wielkie, jak chłop. Ale do pracy się przydają.
Życie
Dorota pracy nie chce przerywać. - Ja sobie będę tutaj robić jednocześnie, dobrze? Bo szkoda czasu - tłumaczy. Dość szczegółowo (choć nie chronologicznie) relacjonuje swoją historię. Nie ma w niej jakichś strasznych dramatów, nie ma przemocy domowej (innej też nie bardzo), nie ma pijaństwa. Nie ma biedy tak wielkiej, że czyści garnki i brzuchy, odziera z ubrania i godności.
Jest dzieciństwo, może nie sielskie anielskie, ale spokojne, przyzwoite.
Dorota: - Ja miałam dobrą rodzinę, szczęśliwe dzieciństwo, tak myślę. Ojciec nie pił w ogóle, raz mu się zdarzyło, kolega go namówił, no, spił go po prostu, śmieszne to było. Matka się co prawda puszczała na lewo i prawo, ale ojciec nie chciał o tym wiedzieć. W środku chyba strasznie cierpiał, ale na tyle był mądry, że nie robił awantur, w domu był spokój.
Jest też ośmioro dzieci, rozjechały się po Polsce. Z każdym z nich Dorota utrzymuje stały kontakt. Ale do żadnego pod dach nie pójdzie.
- Ja nie chcę od dzieci żadnej pomocy, mają swoje życie, rodziny, swoje dzieci, gdzie ja im tam, jeszcze z kurami? Syn nawet ostatnio na mnie krzyczał, żebym przyszła mieszkać do niego. A mnie tu dobrze – mówi.
Niby jest nawet mąż, ale tak jakby go w ogóle nie było. Po eksmisji z gospodarstwa, które prowadzili w Wielkopolsce (Dorota mówi, że właściciel ich oszukał, obiecał sprzedać, zagospodarowali wszystko w ciemno, później się rozmyślił, przepędził gdzie pieprz rośnie) mąż załamał się, mieszka u jednego z synów.
- Można zadzwonić, ale jak proszę go do telefonu, to się nie odzywa, nie wiem, dlaczego. Myślę, że mężczyźni są słabsi psychicznie, jak się zaczęły problemy, to on nie był w stanie tego wszystkiego ogarnąć, nie wiem, jak inaczej to wytłumaczyć – zastanawia się.
Jest wreszcie w jej historii dużo pecha i ludzkiej zawiści, choć tej ostatniej Dorota uważa, że zaznała równie dużo, co dobroci.
- Ja tego co złe, staram się nie pamiętać. Nikomu nie wypominam, nikogo nie nienawidzę. Bo nienawiść to jest trucizna dla duszy - mówi.
A jednak trochę przez tę zawiść, a trochę z własnego wyboru, Dorota w dzisiejszych kategoriach dobrobytu czy chociażby podstawowego dla przetrwania dobytku, nie ma nic: mieszkania ani meldunku, samochodu, konta w banku, zatrudnienia ani stałego dochodu, nawet prądu i wody w swojej altanie.
Ziemia
Przez trzy lata Dorota mieszkała w Rosji, tej bliskiej Rosji, przez miedzę, w Kaliningradzie. Tam najpierw pracowała na skupie złomu w dzień, a w nocy "na stróżce".
- 2-3 godzinki mogłam się przespać i to mi wystarczało, jak ktoś jest zaradny, pilnuje pracy, nie chleje, to się tam może szybko dorobić. Rosjanie to są dobrzy ludzie i lubią Polaków, aż mnie to peszyło, jak bardzo - wyjaśnia. Sama Dorota dorobiła się sklepu z artykułami przemysłowymi, domu i samochodu, chciała się dorobić własnej ziemi po cenie państwowej, musiała się jednak zrzec obywatelstwa polskiego. - Napisałam do prezydenta. A w odpowiedzi mnie deportowano, tak jak stałam, za dupę wzięli i wyrzucili.
Po kilku miesiącach tułaczki, w 2013 roku dostała w dzierżawę tę ziemię (jako działkę pod uprawy, nie rekreacyjną), na której do dziś gospodarzy. - Zawsze mam zapłacone w terminie, nieraz pół roku zbieram pieniądze, żeby za tę działkę zapłacić. Skąd? Największy dochód mam ze złomu. Poza tym parę groszy z mleka od kózki, parę więcej z jajek od moich kurek, nie chciałam sprzedawać, ale ludzie prosili, tak im smakują. Teraz mam na dwa tygodnie naprzód zapisy w zeszycie, ile komu sprzedać - mówi. - Sama jem to, co mam: jajka, mleko, warzywa i owoce z ogródka. Mięso? Rzadko kupuję, dla piesków, przy okazji trochę sama zjem. A swojego nie mam, nie lubię swoich zwierząt zabijać, ciężko mi to przychodzi. Poza tym - wszystko ze śmietnika.
Mimo to odrzuca propozycję pomocy, która by choć trochę ułatwiła jej życie na działce.
- Powerbank? To jest to urządzenie, że się ładuje do pełna, a później można podłączyć komórkę i ze trzy razy naładować? Dziękuję, już miałam, włamali się na działkę, ukradli, więcej nie chcę, szkoda fatygi i pieniędzy. Dzbanek z filtrem do wody? A po co mi, ja sobie pojadę rowerem do biblioteki, nabiorę wody w baniaki, sześć butelek po pięć litrów, mam do picia. Ja wolę kranówkę niż taką wodę z butelek, taka z butelek mi strasznie nie smakuje. A poza tym mam tutaj beczki, zbiera się deszczówka, przez jakąś szmatkę sobie przeleję, żeby była czysta i się mogę wykąpać. Ja to nawet wolę się w tej deszczówce myć, zupełnie inna jest skóra, inne włosy są.
Każdą z tych grzecznych, acz stanowczych odmów Dorota kończy zawsze tak samo, jakby nuciła mantrę: - Mnie nic nie potrzeba. Tylko tę szkołę ekologicznego rolnictwa…
Trucizna
Dorota przysiada w końcu na chwilę, pozuje do zdjęcia, ogrzewa twarz w niemrawo przebijających się przez gęstwinę gałęzi promieniach słońca. Czule głaszcze Misia i Kondzia.
- Ja uwielbiam te kurki, to wszystko, takie wiejskie życie, mój ojciec na początku uprawiał ziemię bez środków chemicznych, pamiętam, jak szłam po łące i pełno wszystkiego było, żaby, robactwo, piskorze. Kaczki to jadły i takie były zdrowiutkie… - opowiada.
Gdy była nastolatką, ojciec przerzucił się na rolnictwo bardziej nowoczesne.
Dorota: - Miałam 12, może 13 lat, jak zaczął stosować środki chemiczne. I widziałam, jak to wszystko ginie. A później zobaczyłam, jak to wygląda w Rosji. Tam 80 procent ziemi to są nieużytki, chemia jeszcze do nich nie doszła, choć oni by chcieli. A ja im tłumaczyłam: po co leźć w to bagno, w tę truciznę? Po co to robić, jak na Zachodzie jest moda na ekologiczną żywność, mogli by Europę nią zalać. Bo tam wszystko żyje, pięknie jest, trawa jak rośnie, to taka wysoka, że człowieka nie widać, zboże to samo. Jak mnie deportowali z Rosji, to pamiętam, jak szłam przez granicę i widziałam te nasze pola, wszystko było takie małe, skarlałe, zatrute. Czułam się, jakby mnie Pan Bóg wypędził z raju.
W jej altanie na stole leży duży zeszyt w kratkę, kartek w nim mniej niż więcej, poszły na pisma oficjalne, urzędowe (choćby wniosek do ministerstwa środowiska, żeby zakazać spalania gumy z kabli miedzianych) i pisma nieoficjalne, ludzkie.
Na świeżo wyrwanej kartce odręczny apel: "Szanowni mieszkańcy interesujący się ekologią i zdrową naturalną żywnością, bardzo proszę o wkładanie do torby foliowej wszystkich resztek roślinnych i resztek jedzenia dla kurek i kózek. Można przynosić bezpośrednio i wrzucać przez płot, lecz nie może być żadnych papierów, nakrętek, można też pozostawiać przy śmietnikach. W imieniu zwierząt z góry bardzo dziękuję!".
W imieniu zwierząt, a przede wszystkim własnym, odpoczywając chwilę przy szklance kawy z kozim mlekiem, Dorota denerwuje się na sąsiadów, którzy palą na działkach, zdzierżyć nie może smrodu i marnotrawstwa.
- Tak mało jest tego świeżego powietrza, sąsiedzi palą, zamiast zrobić kompost do warzyw, to oni wszystko palą. Ja nie mogę na to patrzeć, jak oni wszystkie żyjątka zabijają, żywcem palą biedronki, chrząszcze, robaczki, różne owady pożyteczne. Ludzie chyba nie mają oczu, że tego nie widzą… Co mówisz? Że człowiek dzisiaj rzadko drugiego człowieka widzi, a co dopiero robaka? Ładne, tak napisz, może dotrze.
Ponadto nie może również patrzeć między innymi na to, jak: wycina się drzewa, pali gumę z kabli, wyrzuca butelki plastikowe, wreszcie "jak ludzie bezmyślnie robią z ziemi pustynię".
- Ale to dlatego, że wiedzy nie mają, nie wiedzą, że na niezatrutej ziemi można dużo więcej plonów zebrać. Tylko że w Polsce jest bardzo dużo fabryk, które produkują środki chemiczne dla rolnictwa, chodzi o pieniądze, żeby fabryki miały zbyt. Lobby? O, dokładnie. Jakby pani postawiła lekarza, który by kilkoma dotknięciami rąk leczył raka, to by firmy farmaceutyczne go udusiły gołymi rękami, tu jest podobnie. A przecież są tak olbrzymie siły przyrody, że wystarczy tylko te siły wykorzystywać, żadnej chemii nie potrzeba, można Polskę zawalić ekologiczną żywnością.
Lekarstwo
Dorota ma swoje rozwiązanie, swój pomysł, swoje marzenie. Tylko nie ma pieniędzy. Mówi: - Mnie burmistrz zaproponował działkę w dzierżawę, ale tam nie ma nic, jest kawałek pustej łąki, trzeba postawić ogrodzenie, najlepiej ekologiczne. Warszawa jest zalana śmieciami plastikowymi, ja mogę z butelek zrobić piękne ogrodzenie, żeby zwierzęta nie chodziły na cudzy teren, żeby lisy kur nie pokradły. Trzeba też postawić budynki gospodarcze i same zwierzęta pokupować, szacuję, że to z 200 tysięcy by potrzeba. Mają ludzie w Warszawie nieraz dużo pieniędzy, może by chcieli w zamian mieć dobrą żywność: jajka, mleko, warzywa i owoce, wszystko naturalne.
To pierwsza część planu. Teraz druga: - Ja bym chciała, żeby na tym gospodarstwie wziąć fotografa, człowieka z kamerą, zrobić materiał do szkoły. Takiej internetowej, żeby ludzie w całej Polsce mogli się nauczyć, jak przekształcić gospodarstwo w ekologiczne.
Tuż po naszym pierwszym spotkaniu Dorota przesyła SMS: "mam tu butelki przedwojenne i inne stare rzeczy, chciałabym aukcję, wyprzedaż zrobić, aby zbierać na szkołę ekologicznego rolnictwa". Za chwilę drugi: "Mogę też przyjąć bezdomną osobę, która by chciała też działać na rzecz ekologicznego rolnictwa, stworzenia i utworzenia centrum ekologicznego rolnictwa".
Następnego dnia, za trzy dni, w następnym tygodniu - znów mantra: - Ja nic nie potrzebuję, nie chcę żadnego mieszkania, żadnego domu, żadnej pomocy. Ja tylko potrzebuję tę szkołę zrobić, nie chcę żadnych dochodów z tego, bo ja uważam, że taką szkołą to ja daję życie moim wnukom, prawnukom, rozumiesz to? Jeżeli by mi tylko się udało tę szkołę ekologicznego rolnictwa stworzyć, to ja mogę spokojnie sobie odejść. Widocznie pan Bóg sobie założył, żeby mnie tą drogą poprowadzić, żebym zrobiła tę szkołę, żeby to rolnictwo konwencjonalne tak potwornie nie truło tej ziemi, ja na to patrzeć nie mogę (to jedyny raz, kiedy Dorocie stają w oczach łzy).