Dojenie Dojlidów
Komisje sejmowe, afery i awanturnictwo w Sejmie nie są nowym wynalazkiem. Przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego używano określenia „dojlidy” lub „dojlidziarze” jako synonimu korupcji, afery i degrengolady parlamentaryzmu. Dlaczego właśnie Dojlidy?
24.01.2007 07:03
Kiedy po zaborach Polacy zachłysnęli się wolnością, młode państwo stało się łakomym kąskiem dla rodzimych hochsztaplerów. Sprokurowali oni już w 1920 r., dzisiaj nieco zapomnianą, największą aferę gospodarczą międzywojnia, tak zwaną aferę dojlidzką, która była przedmiotem awanturniczych, z bijatykami włącznie, debat Sejmu Ustawodawczego w 1922 r.
Wiele lat wcześniej, w roku 1886, baron Aleksander Krusenstern, właściciel podbiałostockich latyfundiów, zwanych kluczem zabłudowskim, wydzielił dobra Dojlidy wraz z browarem oraz pałacem i przekazał je na własność córce, hrabinie Zofii Rüdiger. Po wybuchu I wojny światowej wyjechała ona do Niemiec, mianując zarządcą dóbr barona Rudolfa von Brandensteina. Gdy Polska wróciła na mapy Europy, jednym z pierwszych zadań utworzonych w Białymstoku władz było zabezpieczenie majątków i posiadłości ziemskich tych właścicieli, którzy nie przyjęli obywatelstwa polskiego lub pozostali poza granicami nowo utworzonego państwa. Komisariat Rządu w Białymstoku wystąpił więc w sierpniu 1919 r., za pośrednictwem Głównego Urzędu Ziemskiego, z wnioskiem do Ministerstwa Rolnictwa i Dóbr Państwowych o wprowadzenie w majątku Dojlidy przymusowego zarządu. Minister, poseł PSL Piast Franciszek Bardel, zlecił to zadanie w końcu grudnia Okręgowemu Zarządowi Dóbr Państwowych w Siedlcach.
I tu zaczyna się dziwny splot okoliczności, które zapoczątkowały aferę. Otóż rozporządzenie ministra nigdy nie zostało opublikowane w Dzienniku Urzędowym, a więc z prawnego punku widzenia nie istniało. Urzędnicy ministerstwa mimo to ponaglali. Okręgowy Zarząd był przerażony sytuacją, ponieważ nie mógł wykonać czegoś, co nie miało mocy prawnej.
Kolejnym wydarzeniem, które oddalało przejęcie podbiałostockich dóbr hrabiny Rüdiger, była nadciągająca wojna. Armia Czerwona sformowała nad Berezyną 700-tysięczne zgrupowanie wojska, które szykowała do uderzenia na Polskę. 9 czerwca 1920 r. upadł rząd Leopolda Skulskiego. Premierem został Władysław Grabski, ale rządził tylko do 24 czerwca, kiedy to jego miejsce zajął Wincenty Witos. (Tekę premiera dzierżył do 13 września 1921 r.). Do Białegostoku oddziały bolszewików wkroczyły 28 lipca i powołano Tymczasowy Komitet Rewolucyjnej Polski z Julianem Marchlewskim na czele. Uruchomiono nacjonalizację przemysłu, ziemia i lasy miały być zarządzane przez komitety parobczańskie, powstały trybunały rewolucyjne i Milicja Obywatelska. Wkrótce Kozacy Gaj Chana przekroczyli Wisłę, a Tuchaczewski uderzył na stolicę. Potem mieliśmy Bitwę Warszawską. I wreszcie 22 września zaczęła się polska ofensywa. Taka była sytuacja polityczna – nie bez znaczenia dla dalszych wydarzeń.
Kiedy 18 października podpisano rozejm, minister rolnictwa Juliusz Poniatowski z PSL Wyzwolenie natychmiast przypomniał sobie sprawę przymusowego zarządu nad Dojlidami. Ale ministerstwo dalej brnęło w ślepy zaułek. Tym razem za pośrednictwem księcia Eustachego Sapiehy, szefa MSZ, prosiło, aby powiadomić przebywającego w Niemczech barona von Brandensteina o ustanowieniu przymusowego zarządu nad Dojlidami. I znów coś dziwnego. Otóż baron nigdy żadnego zawiadomienia nie otrzymał! Hrabina Rüdiger nadal dysponowała nieskrępowanym prawem rozporządzania Dojlidami. Do pierwszej transakcji doszło w październiku 1920 r. Kupiec drzewny Naum Cuker zakupił część lasów oraz uzyskał prawo pierwokupu pozostałych obwodów leśnych. Z wyrębem i wywózką miał się uporać do 1 listopada 1924 r. Hrabina, widząc duże zainteresowanie swoim polskim majątkiem, postanowiła pozbyć się go w całości. Znalazło się dwóch chętnych. Pierwszym był prowincjonalny, ale dystyngowanie nazywający się Polsko-Amerykański Bank Ludowy z siedzibą w
Krakowie, drugim świeżo utworzone Towarzystwo Przemysłowo-Leśne Dojlidy, także z Krakowa. Smaczku całemu przedsięwzięciu dodaje fakt, że w Towarzystwie swoje udziały miał Polsko-Amerykański Bank Ludowy, Warszawski Bank Dyskontowy oraz dwaj kupcy drzewni Izydor Goldberger i Wiktor Gold, którzy występowali jako grupa kupiecka Gold-Goldberger. Ale jeszcze zanim uprawomocniło się powstanie Towarzystwa Dojlidy, grupa ta uzyskała od właścicielki opcję na zakup całego majątku. Celem doprowadzenia do szczęśliwego finału Gold i Goldberger porozumieli się z Bankiem Ludowym i Bankiem Dyskontowym. Towarzystwo Dojlidy miało kupić lasy, zaś Bank Ludowy nieruchomości.
Namotania i zapętlenia, które wkrótce nastąpią, były szyte bardzo cienką nitką, co nasuwa przekonanie, że robili to fachowcy. Otóż 12 sierpnia 1921 r. do Władysława Kiernika, szefa Głównego Urzędu Ziemskiego i członka władz naczelnych PSL Piast, zgłosił się delegat z Banku Ludowego z inicjatywą, aby transakcję przeprowadzić przez GUZ, z pominięciem Okręgowego Urzędu Ziemskiego. Uzasadniał takie rozstrzygnięcie koniecznością dotrzymania terminu kontraktu, który upływał za osiem dni. W odpowiedzi usłyszał, że adresatem jego prośby jest OUZ w Białymstoku. Ale bank nie dawał za wygraną. Cztery dni później na biurko Władysława Kiernika trafiło podanie podpisane przez dyrektora banku Rogera Battaglię i udziałowca Jerzego Miklaszewskiego, który był jednocześnie członkiem zarządu Towarzystwa Przemysłowo-Leśnego Dojlidy, zawierające prośbę o pozwolenie na zakup podbiałostockich dóbr za cenę 75 mln marek polskich. I znowu powtórzyła się motywacja, że pośpiech jest wskazany, gdyż baron von Brandenstein nie będzie
czekał dłużej niż do 20 sierpnia.
Temperatura wokół transakcji rosła, a tempo jej załatwiania wyraźnie przyspieszyło. GUZ, chcąc działać przynajmniej na pograniczu prawa, przesłał owo podanie do Białegostoku, jednakże z odręcznym dopiskiem, że przesłane jest celem „bezzwłocznego rozpatrzenia i wydania decyzji”, albowiem cele banku są znane i odpowiadają „duchowi uchwały i ustawy o wykonaniu reformy rolnej”. Jednakże autorem tej adnotacji nie był prezes GUZ Władysław Kiernik, lecz wiceprezes Józef Makulski. Czy zrobił to bez wiedzy szefa?
Dokumenty przepływały z biura do biura, z biurka na biurko i wszystko zostało załatwione jednego dnia, 17 sierpnia! W dodatku na biurku prezesa OUZ w Białymstoku znalazło się pismo pełnomocnika banku stwierdzające, że dobra hrabiny zostały sprzedane… 19 lipca! Tak więc zamiast umowy, na którą musiały się zgodzić wszystkie uprawnione urzędy, Okręgowy Urząd Ziemski w Białymstoku otrzymał notatkę informującą o treści umowy! Prezes, udzielając zgody na sprzedaż, podparł się sugestią zawartą w odręcznej notatce wiceprezesa GUZ. Teraz trzeba było tylko dopilnować, aby wszystkie cieniutkie nitki, którymi szyto całą sprawę, nie popękały. Okazało się bowiem, że nie dotrzymano terminu 20 sierpnia, gdyż hrabina była twardym negocjatorem. Umowę podpisano dopiero jedenaście dni później, ale nabywcą było Towarzystwo Przemysłowo-Leśne Dojlidy, które weszło w posiadanie wszystkich lasów, bo to o nie głównie chodziło. Towarzystwo reprezentował adwokat Stanisław Zapoth, członek jego zarządu, ale także udziałowiec
Polsko-Amerykańskiego Banku Ludowego. Cienkie nitki afery zaczynały jednak trzeszczeć, bo w grze pozostał jeszcze Naum Cuker. To on przecież miał prawo pierwokupu gwarantowane umową z 1920 r. Oczywiście o sprzedaży lasów dojlidzkich dowiedział się po fakcie. Pozew był tylko kwestią czasu. Ale skoro Towarzystwo nabyło już lasy, Polsko-Amerykański Bank Ludowy zawarł z baronem von Brandensteinem umowę o kupnie pozostałej części majątku hrabiny. Następnego dnia po kupieniu Dojlid bank zawarł umowę dzierżawy dóbr z Towarzystwem Przemysłowo-Leśnym reprezentowanym przez Henryka Aschkenazego, dyrektora Warszawskiego Banku Dyskontowego, i Wiktora Golda. Nici powiązań stawały się bardziej widoczne.
Pod przykrywką szlachetnych intencji kryły się zakulisowe powiązania, zarówno finansowe jak i personalne. Jeden bank pożyczał drugiemu, wzajemnie udzielano sobie pierwszeństwa hipotecznego. Kapitał zakładowy Polsko-Amerykańskiego Banku Ludowego w chwili rozpoczęcia działalności wynosił 100 mln marek polskich. Towarzystwo Przemysłowo-Leśne Dojlidy tuż przed kupnem lasów dojlidzkich miało w sejfie zaledwie 5 mln marek polskich. Tymczasem potrzebowało 100 mln. Polsko-Amerykański Bank za nieruchomości musiał wyłożyć 75 mln. Hrabina za cały majątek otrzymała więc 175 mln. Tak zwane opłaty stemplowe opiewały na sumę 5,5 mln, a trzeba było jeszcze zapłacić notariuszowi i adwokatom. Należy domniemywać, że suma wszystkich kosztów sięgnęła 200 mln marek polskich, gdyż na taką kwotę opiewało udzielone przez Polsko-Amerykański Bank zabezpieczenie hipoteczne majątku Dojlidy Warszawskiemu Bankowi Dyskontowemu. Czyżby Dojlidy kupiono w znacznej części za pieniądze warszawskiego banku? Cena zapłacona hrabinie była
oficjalna. Reszta została zatajona?
Pomijając liczne dalsze zawiłości prawne i finansowe, zaczęto przygotowywać sprzedaż majątku po kawałku okolicznym gospodarzom. Ale prawo zabraniało prywatnej instytucji osiągania spekulacyjnego zysku, zezwalało jedynie na odzyskanie nakładów i umiarkowaną korzyść z włożonego kapitału. Pazerność Polsko-Amerykańskiego Banku Ludowego była jednak niesłychana. Zapłacił on hrabinie 6 tys. marek za mórg, a od lokalnych rolników zażądał 120 tys. Prasa zaczęła śledzić krok po kroku przebieg przekształceń, także władze Białegostoku poczęły rościć pretensje do ogromnych połaci ziemi leżących kilka kilometrów od centrum, doskonale nadających się na rozbudowę miasta. Sprawa zmierzała do unieważnienia wszelkich decyzji wydanych Polsko-Amerykańskiemu Bankowi Ludowemu i do wykupu majątku na rzecz Skarbu Państwa. Prasa biła na alarm, echa sposobu przekształcenia majątku hrabiny docierały coraz wyżej, także do Najwyższej Izby Kontroli Państwa. Posłowie różnych frakcji wietrzyli swoje pięć minut. Dyrektorzy banku postanowili
więc obniżyć o połowę cenę za mórg, ale zainteresowani rolnicy i tak pukali się w głowę. I nagle 14 stycznia 1922 r. do Okręgowego Urzędu Ziemskiego w Białymstoku wpłynęło podanie banku oraz księcia Jerzego Rafała Lubomirskiego, w którym zawarta była prośba o pozwolenie kupna-sprzedaży Dojlid! W przeddzień strony podpisały przyrzeczenie sprzedaży-kupna. W tle stali książęta: Andrzej Lubomirski, Eustachy Sapieha. Prezes OUZ, znowu najprawdopodobniej w wyniku niezwykłego splotu okoliczności, dowolnie zinterpretował zalecenie Władysława Kiernika, aby kierować się literą prawa, i postanowił pozbyć się Polsko-Amerykańskiego Banku. Nie zasięgnął jednak, do czego był zobligowany, opinii zwierzchników i w ciągu trzech dni zezwolił na przewłaszczenie Dojlid na rzecz księcia Lubomirskiego. Operacje finansowe były tak skomplikowane, że chyba tylko przedstawiciele Warszawskiego Banku Dyskontowego, Towarzystwa Przemysłowo-Leśnego Dojlidy i Polsko-Amerykańskiego Banku Ludowego wiedzieli o kierunku i szybkości przepływu
kapitałów. Pewne jest natomiast, że bank zapłacił za dobra 75 mln, zaś sprzedał za 160 mln. Uwzględniając inflację, skoki cen walut i płodów rolnych, zysk globalny zapewne był niższy, ale i tak spekulacyjny!
Gazety rozpętały prawdziwą burzę. Uaktywnił się Naum Cuker, który zaskarżył transakcję do sądu, a ten zabezpieczył jego powództwo i zabronił nie tylko ewentualnej dalszej sprzedaży, ale również eksploatacji lasów.
Parlament zarządził debatę 4 kwietnia 1922 r. Czy sprawa przekształceń majątku Dojlidy była pretekstem do walki politycznej? Należy tak sądzić. (Rząd premiera Artura Ponikowskiego upadł 6 czerwca, zaledwie po trzech miesiącach istnienia, potem było jeszcze gorzej, bo premier Artur Śliwiński rządził dziewięć dni, potem Julian Nowak premierował do połowy grudnia, Władysław Sikorski dotrwał do 26 maja 1923 r., aby po raz drugi oddać władzę Wincentemu Witosowi). Była doskonałą bronią w permanentnej kampanii wyborczej, służącą do dyskredytacji władz PSL Piast, gdyż za głównego winowajcę uważano Władysława Kiernika, bliskiego współpracownika Wincentego Witosa. Nie był on udziałowcem Polsko-Amerykańskiego Banku Ludowego, lecz uczestniczył w jego zorganizowaniu, sygnował swoim nazwiskiem oficjalne pisma, negocjował możliwości przyspieszenia formalności związanych z przejęciem Dojlid.
Sprawa przekształceń dóbr dojlidzkich była doskonałym pretekstem do zdyskredytowania liderów Piasta i wyłączenia partii z wyścigu do władzy. Odium spadało przecież także na Wincentego Witosa. „Z informacji, iż czołowi przedstawiciele PSL Piast znaleźli się wśród założycieli i akcjonariuszy krakowskiego banku – pisze w swojej książce „Przewłaszczenia dóbr dojlidzkich na tle kampanii politycznej przełomu 1921/1922 r.” dr Adam Miodowski z Uniwersytetu w Białymstoku – wysnuty został wniosek o instytucjonalnym zaangażowaniu się tej partii w całe przedsięwzięcie. – Prawda zaś była taka, że wszyscy ci ludowcy, którzy znaleźli się w strukturach Polsko-Amerykańskiego Banku Ludowego, uczynili to niejako na własną odpowiedzialność i rachunek. Działali więc jako osoby fizyczne, a nie (…) jako reprezentanci ugrupowania, którego byli członkami. W podobny sposób skonstruowany został zarzut o posiadaniu przez Piastowców, w rozumieniu partii politycznej, 15 proc. udziałów w tymże banku”. Niektórzy historycy sądzą, iż można
domniemywać, że w tle mogło chodzić o pieniądze dla partii, o przekazanie zysków na fundusz PSL Piast. Ale nie ma to dowodów.
Cała ta rozgrywka – zarówno finansowa, w przypadku dóbr Dojlidy, jak i polityczna, łącznie z fizycznym opluwaniem się posłów, obrzucaniem wyzwiskami, rękoczynami – zakończyła się jedynie wyrokami sejmowego sądu honorowego. Dlaczego, mimo wielu zapętleń i niejasności, sprawą nie zajął się sąd powszechny?
– No cóż, wtedy PSL Piast oddał wprawdzie na jakiś czas władzę – mówi profesor Adam Dobroński z Uniwersytetu w Białymstoku – ale zaraz ją ponownie wziął. A poza tym państwo było wówczas bardzo słabe. A słabe państwo to słabe prawo.
Janusz Niczyporowicz