PolskaDodatni bilans Jana Kaczmarka

Dodatni bilans Jana Kaczmarka

„Pero, pero, bilans musi wyjść na zero” – śpiewał Jan Kaczmarek, a wraz z nim tysiące ludzi. Jego dorobek satyryczny zapewnia mu miejsce w historii polskiego kabaretu. Postać współtwórcy Elity wspomina Jerzy Skoczylas, przyjaciel zmarłego

Dodatni bilans Jana Kaczmarka
Źródło zdjęć: © fot. PAP / Adam Hawałej

Pamięta pan swoje pierwsze spotkanie z Janem Kaczmarkiem?

– Spotkaliśmy się na studiach na Politechnice Wrocławskiej, w połowie lat 60. Janek był starszy ode mnie o trzy lata. Gdy trafiłem na uczelnię, usłyszałem, że jest taki śmieszny facet z gitarą, który śpiewa piosenki w „turystycznym” stylu. Rajdy w Karkonosze były bardzo popularne wśród studentów i przy ognisku zawsze pojawiał się Janek. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem balladę o Wandzie, która nie chciała Niemca.

Jak studenci politechniki trafili do kabaretu?

– Być może to była nasza odtrutka od technicznych studiów, potrzebowaliśmy trochę kultury. A wtedy życie studenckie kwitło, na każdym wydziale coś musiało się dziać.

Mówi pan „odtrutka od technicznych studiów”, ale czy także odtrutka od PRL-owskiej rzeczywistości?

– Jak najbardziej. Wtedy ani telewizja, ani radio nie były w stanie dostarczyć studentom jakiejkolwiek rozrywki. Czysta propaganda. Ludzie z braku laku musieli, że tak powiem, obsłużyć się sami. Robili kabarety, teatr, lepsze lub gorsze zespoły muzyczne. Prawdziwa wylęgarnia talentów i odskocznia od oficjalnego nurtu kulturalnego i studenckiego życia.

Jan Kaczmarek był w centrum tego życia?

– Tego bym nie powiedział. Był człowiekiem niezwykle skromnym, nieśmiałym, bardzo cichym. Trzeba go było „uruchomić”. toś, kto chciał z nim pogadać, musiał go najpierw otworzyć, czymś zdobyć, żeby chciało mu się rozmawiać.

Czym można go było zdobyć?

– Interesującą rozmową. Był bardzo mądrym człowiekiem. I szalenie- prostym. Przypomina mi się taka zabawna historia z naszej podróży do Stanów. Janek pochodził z chłopskiej rodziny i jego dziadek pracował na roli w majątku hrabiego Tyszkiewicza. A w Los Angeles spotkaliśmy wnuka hrabiego – Adama. Napisaliśmy specjalną petycję, by Janka zwolnił już z obowiązku pańszczyzny.

Zwolnił?

– Oczywiście zwolnił.

Co w tamtych latach kabaretu śmieszyło Jana Kaczmarka, a co go drażniło, bo domyślam się, że satyra powstaje w odruchu sprzeciwu wobec drażniącej rzeczywistości?

– No tak, jeśli ktoś chce śpiewać, musi śpiewać o czymś, coś popierać, przeciwko czemuś protestować, a nie przypominam sobie, aby istniał jakiś kabaret w Komitecie Centralnym PZPR. W PRL każda dziedzina życia dostarczała paliwa dla satyryków i w warstwie politycznej, i obyczajowej. A Janek był świetnym obserwatorem. Także ludzkich wad. I to człowiek go najbardziej interesował. Nie był rewolucjonistą, który idzie na czele manifestacji z czołgami na KC.

Ale trudno nie doceniać wpływu, jaki wasze teksty i piosenki miały na rzeczywistość. Dla ludzi, którzy odczytywali wasz język aluzji, to była odtrutka.

Między nami a widzami istniało coś na kształt milczącego porozumienia. Widz miał ogromną satysfakcję, gdy rozszyfrował nasze aluzje, a my mieliśmy satysfakcję, że nie trafiamy w próżnię.

Pio-senki Kaczmarka – „A mnie się marzy kurna chata”, „Czego się boisz głupia”, „Pero, pero” – cała Polska nuci do dziś. Jak pan myśli, na czym polega ich fenomen?

– Świat show-biznesu jest bezwzględny, a jego piosenki dotyczące zwykłych ludzkich spraw przetrwają, bo są uniwersalne. W każdym społeczeństwie i w każdym ustroju są ludzie zawistni, nienawistnicy, mają podobne wady i problemy. A Janek śpiewał o nich i dla nich.

Na czym jeszcze polegała jego siła? Mimo nie najlepszej dykcji i mało gwiazdorskiego wyglądu zyskał ogromną popularność.

– No tak, Marlonem Brando to nie był.

„Proszę nie regulować odbiorników” – tak zapo-wiadał go Zenon Laskowik.

– Tylko że to nie miało żadnego znaczenia, jak on wygląda. Zresztą ludzie w kabarecie nie lubią pięknisiów. Szukają autentyczności, a nie blichtru. Janek był szczery i autentyczny, nikogo nie udawał, nikogo nie naśladował. Tworzył własny styl, ale nie była to świadoma autokreacja. On po prostu taki był. Taki sam na scenie i w życiu. Swój człowiek, z którym tysiące mogły się identyfikować. Oni byli tacy jak on. Niezbyt piękni, niezbyt dobrze uczesani – w nim widzieli odbicie samych siebie.

Gdy odszedł, po-czuł się pan samotny?

– Bardzo. Były takie lata, w których więcej czasu spędzaliśmy w gronie Elity niż z własnymi rodzinami. Janka znałem ponad 40 lat. Nie będę udawał, że jego odejście było dla mnie zaskoczeniem. Chorował i cierpiał od dawna. Mógłbym powiedzieć, że śmierć była dla niego wybawieniem. A on tę chorobę znosił z niezwykłą pokorą, nigdy nie słyszałem, aby się skarżył. Odchodził z godnością i za to należy mu się wielki szacunek. Katarzyna Kolenda-Zaleska, „Fakty”, TVN

* Jan Kaczmarek* (1945–2007) to jeden z najważniejszych twórców złotej epoki polskiego kabaretu i piosenki literackiej. Jego radiowe kreacje ze „Studia 202” i „60 minut na godzinę” – zwłaszcza Kmicica w „Rycerzach trzech”, czyli odbrązowionej wersji „Trylogii”, tudzież Pacjenta dzielnie poddającego się terapii Młodej Lekarki Ewy Szumańskiej – długo jeszcze będą pamiętane. W swoich świetnych piosenkach, których był niezrównanym wykonawcą, Kaczmarek potrafił łączyć dosadność z liryczną subtelnością, okraszając taki nieprosty stop wpadającym w ucho szlagwortem, dzięki czemu jego najlepsze utwory śmieszą i wzruszają dziś tak jak przed 30 laty. Jeśli uznamy, że największym wyzwaniem dla artysty jest wzniesienie się ponad łatwą doraźność, to Jan Kaczmarek trafił wprost do Walhalli kabareciarzy, gdzie spotykają się najwięksi, a celny dowcip nigdy nie wychodzi z mody.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
kaczmarekelitasatyryk
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)