Polska"Do rzeczy": Węgierska lekcja

"Do rzeczy": Węgierska lekcja

Grożenie sankcjami i utratą prawa głosu w unijnych organach, gromy ciskane przez niemieckich dziennikarzy i światowych polityków. To, co dziś spotyka rząd Jarosława Kaczyńskiego, przerabiali już politycy z Budapesztu - pisze Maciej Szymanowski w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".

"Do rzeczy": Węgierska lekcja
Źródło zdjęć: © Kuba Atys / Agencja Gazeta

Wiosna 2010 r. Po ośmiu latach tkwienia w ławach opozycji Fidesz triumfuje w wyborach prezydenckich, a następnie parlamentarnych. Otumaniona porażką lewica wkrótce przechodzi do kontrataku, wyśmiewając zasadność podatków bankowego i od sklepów wielkopowierzchniowych, a następnie umiędzynaradawiając - via Berlin i Bruksela - polityczny spór w kraju. Bezpośrednim sygnałem do działania stało się wystąpienie premiera na konferencji prasowej na tle tylko narodowych, a nie także unijnych flag. Brzmi znajomo? To niejedyne podobieństwo i niejedyna sytuacja, z którą - chcąc nie chcąc - zapewne przyjdzie zmierzyć się w najbliższym czasie nowemu polskiemu rządowi na arenie UE.

Runda pierwsza

Telewizja publiczna MTV, symbol liberalno-lewicowej propagandy, której siedziba została podpalona przez manifestantów w 2006 r., nigdy nie znalazła się w polu zainteresowania międzynarodowych organizacji dziennikarskich w rodzaju Stowarzyszenia Dziennikarzy Europejskich. Sytuacja ta uległa zmianie po dojściu Fideszu do władzy, kiedy przyjęto nową ustawę medialną, której zapisy wprowadzały m.in. obowiązek przedstawiania "zrównoważonych informacji" oraz zakazywały naruszania „ludzkiej godności, obrażania wiary lub przekonań światopoglądowych”.

Histeryczne protesty opozycji interpretującej powyższe zapisy jako "nową cenzurę" szybko spotkały się ze wsparciem Martina Schulza, ówczesnego szefa frakcji socjalistycznej w Parlamencie Europejskim, który zarzucił ustawie „dążenie do demontażu demokracji poprzez podporządkowanie sobie mediów”. W liście otwartym do węgierskich władz zaprotestowało „70 obrońców praw człowieka i byłych opozycjonistów” (z Polski Adam Michnik), a co niektóre niemieckie tytuły przy tej okazji zaczęły tytułować premiera Viktora Orbána per „Führer” i rozpisywały się o „dusznej atmosferze antysemityzmu, przypominającej lata trzydzieste na Węgrzech” („Die Welt”). Aby spotęgować presję na władze w Budapeszcie, w mediach zaroiło się od wypowiedzi anonimowych brukselskich urzędników. Na przykład na temat odebrania Węgrom prezydencji w Radzie UE czy nałożenia na kraj sankcji.

Runda druga

Wszystko to było jednak jedynie przygrywką do tego, co wybuchło wiosną 2011 r., kiedy węgierski parlament zamiast konstytucji zredagowanej osobiście jeszcze przez Stalina, choć po 1989 r. wielokrotnie nowelizowanej, przyjął nową ustawę zasadniczą. Preambuła rozpoczynająca się od pierwszych słów hymnu narodowego "Boże, błogosław Węgrom", zdefiniowanie małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety oraz przypomnienie, że Węgrzy mieszkają także poza granicami Węgier, wystarczyło, aby ustawę zasadniczą potraktować jako przejaw, odpowiednio: klerykalizmu, homofobii i nacjonalizmu.

Szef frakcji liberałów w PE Guy Verhofstadt zarzucił premierowi Orbánowi, że „nie skorzystał z okazji, aby uczynić Węgry bardziej nowoczesnymi i demokratycznymi”. Minister spraw zagranicznych Francji Alain Juppé zwrócił się do Komisji Europejskiej, aby sprawdziła, czy nowa konstytucja „nie narusza fundamentów Unii Europejskiej, jakimi są państwo prawa i wartości demokratyczne”. Węgierską konstytucję za „krok wstecz” uznał też sekretarz stanu w niemieckim MSZ – Werner Hoyer. Krytyczny głos w dyskusji zabrały Amnesty International, Human Rights Watch, a nawet sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon, który stwierdził: „Nawet jeśli wolny kraj tworzy konstytucję, musi być ona zgodna z międzynarodowymi zasadami”.

Kto wie, jak długo trwałyby te ataki, gdyby węgierski rząd nie przesłał Komisji Europejskiej całego tekstu węgierskiej konstytucji przetłumaczonego na język angielski, wraz z obszernymi objaśnieniami, a zarazem z uprzejmym zapytaniem, który konkretnie z jej zapisów jest sprzeczny z unijnym prawodawstwem. W odpowiedzi brukselscy eksperci byli w stanie prawnie uzasadnić zarzuty tylko w odniesieniu do dwóch regulacji, zawartych w okołokonstytucyjnych aktach prawnych: chodziło o skrócenie wieku emerytalnego sędziów z 70 do 62 lat oraz niektóre uprawnienia prezesa Urzędu Ochrony Danych Osobowych. Budapeszt przyjął te zastrzeżenia, dokonując oczekiwanych poprawek. W konsekwencji dociskany przez węgierskie media Guy Verhofstadt zaczął kluczyć. „Rzeczywisty problem nie leży w jednym czy drugim paragrafie, lecz w całej filozofii tego, co się za tym kryje” – odpowiadał pokrętnie. Z kolei ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso bronił się, używając argumentów z pogranicza psychiatrii. „Odczuwam
niepokój, kiedy czytam węgierską konstytucję” – stwierdził.

Runda trzecia

Sukces węgierskiego rządu płynący ze sprowadzenia toczonych polemik na płaszczyznę faktów i paragrafów nie zapobiegł kolejnemu starciu z Komisją Europejską oraz Parlamentem Europejskim. Tym razem przedmiotem sporu stały się zabiegi rządu o usunięcie z fotela prezesa Węgierskiego Banku Narodowego Andrása Simora. Zostało to uznane za pogwałcenie niezależności tej instytucji oraz ograniczenie kompetencji Trybunału Konstytucyjnego. I w tym przypadku węgierskie władze postarały się sprowadzić dyskusję do konkretnych prawnych argumentów, nie wykluczając jednocześnie możliwych ustępstw. Ostatecznie András Simor – jeden z najgorzej ocenianych w corocznych rankingach Global Finance szefów banków centralnych na świecie – został pozostawiony na stanowisku aż do 2013 r., kiedy to zastąpił go minister gospodarki w rządzie Orbána. Za ważniejsze nad Dunajem uznano wówczas utrzymanie ograniczeń nałożonych na trybunał, który od 2012 r. może badać jedynie kwestie proceduralne, i to do tego przy braku możliwości odwołania się
do wcześniejszego swojego orzecznictwa, które zostało an block przez parlament unieważnione.

W reakcji Parlament Europejski przygotował w lipcu 2013 r. w formie tzw. raportu Taversa zestaw kilkudziesięciu rekomendacji, grożąc Węgrom – w przypadku ich nieprzyjęcia – utratą prawa głosu w unijnych organach. Nic takiego oczywiście się nie stało. Także z powodu ogólnikowości sformułowanych w rezolucji postulatów.

ABC sukcesu

Dzisiaj w UE nikt już raczej nie straszy cenzurą ani „konstytucyjnym zamachem stanu” nad Dunajem. Chociaż wielostronicowa lista polityków z tzw. pierwszych stron europejskich gazet mających na swoim koncie nieprzemyślane – delikatnie mówiąc – wypowiedzi na temat Węgier, doprawdy robi wrażenie. A jednak Węgry wyszły z opresji obronną ręką. Jak to zrobiły? Chciałoby się powiedzieć: kłamstwo ma krótkie nogi. Chociaż od razu należałoby dodać słowa innej mądrości ludowej: szczęściu trzeba pomóc.

Silnym graczem w konfrontacjach z Brukselą okazał się sam Orbán – polityk obecny na najwyższych piętrach krajowej polityki od 1989 r., przez dekadę wiceprzewodniczący Międzynarodówki Liberalnej, do 2012 r. wiceprzewodniczący Europejskiej Partii Ludowej. Swobodnie (i często dowcipnie) posługuje się on angielskim. Jest zaprzyjaźniony z Helmutem Kohlem, Davidem Cameronem, przewodniczącym Europejskiej Partii Ludowej Josephem Daulem i innymi europejskimi politykami. Od lat są oni systematycznie zapraszani na kongresy Fideszu. W razie potrzeby Węgry zawsze mogą też liczyć na mocną wypowiedź Rogera Scrutona, Władimira Bukowskiego i kilku innych intelektualistów o nośnych medialnie nazwiskach.

Demonstracje poparcia

Węgierski rząd dużo wysiłku w ostatnich latach wkładał jednak nie tylko w to, co dzieje się „na zewnątrz”. Długo i cierpliwie tłumaczył swoje plany i zamierzenia także w kraju. Bez społecznego zrozumienia dla polityki rządu nie byłoby milionowych demonstracji poparcia na ulicy ani tych milionów kliknięć na „tak” w elektronicznych referendach, kiedy kością niezgody z Brukselą stały się obniżki cen energii dla ludności (ale już nie dla firm) w 2013 r. czy o rok późniejsze wprowadzenie podatku od reklam, który uderzył głównie w niemiecki kapitał w mediach.

Węgierski rząd w potyczkach z Brukselą praktycznie nigdy też nie szedł na zderzenie. Kluczył, grał na czas, nawet częściowo wycofywał się z pierwotnego zamiaru, szukając sposobności do jego realizacji. Dlatego warto zapoznać się z węgierskimi doświadczeniami w relacjach z Brukselą. Tym bardziej że niektórzy już korzystają z węgierskich przykładów. W końcu KOD jest wzorowany na inicjatywie (skutecznej) węgierskich postkomunistów i antykomunistycznych liberałów jeszcze z lat 90. Z kolei pierwsza zagraniczna delegacja, którą po ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce przyjął prezes Andrzej Rzepliński, składała się z sędziów węgierskiego Trybunału Konstytucyjnego.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (557)