Świat"Do Rzeczy": W Waszyngtonie nikt nie lobbuje za Polską

"Do Rzeczy": W Waszyngtonie nikt nie lobbuje za Polską

Amerykański historyk polskiego pochodzenia wskazuje też, jakie błędy popełnia PiS w kontaktach z Zachodem. - Nawet życzliwi Polsce w USA powtarzają zasłyszane opinie. Tylko nieliczni rozumieją intuicyjnie, że gdy Polska ma złą prasę, to jest to komplement. Nie mają źródeł anglojęzycznych, z których mogliby wyłowić prawdę. Kłania się brak komunikacji strategicznej rządu - ocenia w rozmowie z tygodnikiem "Do Rzeczy" prof. Marek Jan Chodakiewicz. .

"Do Rzeczy": W Waszyngtonie nikt nie lobbuje za Polską
Źródło zdjęć: © Paweł Piotrowski / AG

Maciej Pieczyński: Dlaczego rząd PiS przegrywa propagandowe starcie o dobry PR w USA?

Prof. Marek Jan Chodakiewicz: PiS albo nie rozumie, na czym polega świat ponowoczesny i jak należy się w nim poruszać, albo stwierdził, że w tym starciu nie ma szans, i postanowił skoncentrować swoje środki na froncie domowym. A z tym też nie jest dobrze. Mamy do czynienia ze słabym przygotowaniem merytorycznym. Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że rząd przede wszystkim przegrywa w całym świecie anglojęzycznym. Angielski to lingua franca – tak jak łacina do XVIII w. A USA to imperium potężniejsze od Rzymu. Elity całego świata zwracają uwagę na narrację dominującą w imperium. I nie ma znaczenia, czy została wypracowana w USA, czy tylko podchwycona ze źródeł zagranicznych. Tak długo jak jest nagłaśniana przez Amerykanów, staje się narracją obowiązującą w większości krajów świata. Poza tym na Zachodzie rządzi kontrkultura, która wywodzi się z rewolucji obyczajowej lat 60.

Czy – jak próbują to przedstawić lewicowe media w Polsce – amerykańska opinia publiczna jest oburzona sprawą Trybunału Konstytucyjnego?

- Przeciętni Amerykanie mają swoje sprawy. To elity zatroskały się o polski Trybunał. Jest on wygodnym symbolem. Amerykanie bardzo dbają o niezawisłość sądów, a więc narracja o zamachu na te wartości została potraktowana poważnie, szczególnie że obsesyjnie powtarzały ją czołowe amerykańskie media. Właściwie nikt tego nie kontrował. Gdy w Wenezueli rzeczywiście miał miejsce zamach na niezawisłość sądów, „The New York Times” i „The Washington Post” nie histeryzowały tak bardzo. Reżimy czerwone zwykle szybko znajdują swych postępowych, anglojęzycznych apologetów. PiS nie może na to liczyć. W lutym trzej senatorowie wystosowali do Beaty Szydło list, w którym wyrazili zaniepokojenie sytuacją w Polsce. Wśród nich był republikanin John McCain.

Czy także członkowie Partii Republikańskiej niechętnie patrzą na reformy PiS?

- Nie ma co się tym przejmować. John McCain to indywidualista. Ktoś mu powiedział – w reakcji na zalew antypolskich i antyrządowych artykułów – że tak będzie dobrze, i podpisał. Naturalnie był to zły znak dla Polski, porażka propagandowa. Staraliśmy się temu zapobiec. Nic mi nie wiadomo, żeby coś podobnego robiła tzw. polska dyplomacja. Brak lobby polskiego w stolicy imperium jest rażący.

Czy z powodu działań rządu PiS szczyt NATO w Warszawie może być zagrożony?

- Niby z jakiej racji? Polska pozostaje pełnoprawnym członkiem NATO. Co więcej, czyści wojsko i struktury bezpieczeństwa z agentury. W Polsce nie ma ani ludobójstwa, ani prześladowania mniejszości, ani żadnych ekscesów.

Czyje zwycięstwo w wyborach prezydenckich w USA byłoby najlepsze dla Polski?

- W tej chwili nie ma takiego kandydata. Trump stawia wyraźnie na Putina. Clinton postawi na kogokolwiek. Ona nie ma poglądów. W cyniczny sposób prze do władzy. Polska powinna nauczyć się współpracować z kimkolwiek. To podstawa instynktu samozachowawczego u słabych. W tym celu też warto opanować komunikację strategiczną.

Czy Amerykanom opłaca się strofowanie rządu PiS?

- Na razie Waszyngton tylko grozi palcem. Trzeba to uprzejmie zignorować i robić swoje. Jednak uprzejmie zignorować oznacza stworzyć komórki komunikacji strategicznej, które potrafiłyby odpowiednio wytłumaczyć w USA i na świecie, o co chodzi. A w tej chwili nie ma takich kadr. Nie ma kontrnarracji.

Jaki jest obraz PiS i polskiej prawicy wśród Amerykanów?

- Przeciętny Amerykanin nawet nie wie, co to jest polska prawica. Dopiero ludzie na pewnym poziomie zaczynają rozróżniać niuanse polskiej polityki. I większość z nich słyszy o „nacjonalistach”, „populistach” czy „antysemitach”. Ludzie o poglądach liberalnych i lewicowych wierzą w to bez zastrzeżeń. Tak zwani prawicowcy raczej też. Nawet życzliwi Polsce powtarzają zasłyszane opinie. Tylko nieliczni rozumieją intuicyjnie, że gdy Polska ma złą prasę, to jest to komplement. Nie mają źródeł anglojęzycznych, z których mogliby wyłowić prawdę o Polsce, o rządzie RP, o PiS. I znów kłania się brak komunikacji strategicznej. Beata Szydło zapraszała amerykańskich senatorów do Polski, jednocześnie sugerując, że nie powinni byli się wtrącać w polskie sprawy. Kto jej doradził? Oburzenie powinni byli wyrazić parlamentarzyści PiS. Premier powinna była powiedzieć: „Dziękuję za troskę, ale panowie się mylą”. I wtedy zaprosić ich do Polski i posłać emisariuszy, aby zabrali senatorów na obiad i wytłumaczyli, o co chodzi. Należy
też oddziaływać na współpracowników senatorów. Można by zacząć od pokazania artykułów z alternatywną narracją. Tylko kto takowe napisałby tak, aby trafiły Amerykanom do przekonania?

Czy warto w dyplomacji odwoływać się do historii i grać na emocjach, tak jak to robi rząd PiS?

- Emocje mogą być na pewno potężną bronią propagandową. Należy jednak je dozować, bowiem stają się szybko przewidywalne, nudne i nie odgrywają potem odpowiedniej roli. Trzeba nauczyć się sztuki komunikacji strategicznej. A to oparte jest na rozmaitych narzędziach, takich jak emocje, humor, odwołanie do intelektu, do symbolu etc. Najlepsza propaganda to prawda. I to jest najlepiej postrzegane na Zachodzie. Skargi na II wojnę światową są odbierane jako non sequitur albo jako próby odebrania prymatu narracji Holokaustu przez wprowadzanie narracji polskiej. Stąd, notabene, wściekłość na polską politykę historyczną, a w tym na próby odebrania odznaczenia państwowego Janowi Tomaszowi Grossowi.

Witold Waszczykowski poprosił o ekspertyzę Komisji Weneckiej. Dzisiaj już wiemy, że ten dokument jest dla PiS nieprzychylny. Może nie warto radzić się zachodnich instytucji?

- Trzeba do współpracy zapraszać rozmaite instytucje międzynarodowe, tylko trzeba wiedzieć, które, jak, kiedy i w jakim celu. Nigdy nie należy zwracać się do międzynarodowych organizacji, aby podejmowały kluczowe decyzje za Polaków czy też by wypowiadały się o ważnych sprawach na prośbę polskiego rządu. Można się zwracać o opinie lub porady, ale do instytucji Polsce życzliwych, takich jak The Institute of World Politics. Można też albo utworzyć własne nowe instytucje, albo odbić z rąk ludzi poprzedniego reżimu placówki fundowane na Zachodzie przez polskiego podatnika. Ponadto są najemnicy: firma z Madison Avenue czy z K Street będzie służyć profesjonalnie za odpowiednim wynagrodzeniem. Można też spróbować kupić lojalność instytucji polonijnych, które do tej pory czerpały zyski ze stosunków z rządem PO. Takie gesty obecny szef MSZ wykonywał podczas ostatniego pobytu w USA. Ludzie związani z takimi instytucjami nie zmienili magicznie poglądów ideowych i politycznych. Pozostają wrodzy albo sceptyczni wobec
programu rządu PiS. Dopóki będą dostawać pieniądze, dopóty będą pozornie neutralni, bo trudno się spodziewać entuzjastycznego poparcia. Można też ich od nich odciąć – wtedy dołączą do wrogiego chóru. Rząd będzie musiał zdecydować, co jest mniejszym złem.

Nowy numer "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (504)