"Do Rzeczy": Imigrancki klin
To "nowe Monachium" - jak twierdzą Czesi - czy "europejska solidarność" - jak mówią Niemcy? Dlaczego w sprawie imigrantów doszło do podziału między Austrią i Niemcami a Słowacją, Rumunią i Węgrami? Odpowiedzi w tygodniku "Do Rzeczy" szuka Maciej Szymanowski.
Największa fala muzułmanów zalewająca Europę od czasów XVI-wiecznego Sulejmana Wspaniałego, której właśnie jesteśmy świadkami, to bez wątpienia najważniejsze wydarzenie w dziejach Europy Środkowej po 1989 r., które bardzo ją podzieliło. Niemcy, czyli twórcy pojęcia Mitteleuropa (Europa Środkowa), oraz przez stulecia stojący na czele środkowoeuropejskiego imperium Habsburgów Austriacy nie tylko szeroko otworzyli swoje granice dla muzułmańskich imigrantów i uchodźców z Bałkanów, Bliskiego Wschodu i Afryki, lecz także nie zawahali się przy tej okazji obwinić innych krajów o ksenofobię, a nawet „faszystowskie praktyki”. Takie oskarżenia padły pod adresem Węgier i Bułgarii, które zdecydowały się na budowę stalowych płotów i zasieków z drutu kolczastego wzdłuż swoich granic, masowo przekraczanych przez nielegalnych imigrantów.
Postawa większości austriackich polityków i mediów dość łatwo daje się wytłumaczyć odbywającymi się tam właśnie „kroczącymi” wyborami samorządowymi. Bez głosów zamieszkałych licznie w tym kraju imigrantów idący łeb w łeb ze skrajnie prawicową Wolnościową Partią Austrii (FPÖ) socjaldemokraci kanclerza Wernera Faymana nie mieliby większych szans chociażby w ubiegłoweekendowej bitwie o Wiedeń (11 października). Za zachowaniem Berlina kryją się jednak głębsze pobudki niż tylko partyjne kalkulacje.
Wciąż lepsi od innych
Zdaje się, że Niemcy – a przynajmniej ich polityczni przywódcy – faktycznie zapragnęli być otwartym narodem. Narodem jakby mniej niemieckim w sensie Sturm und Drang lub znanych chociażby z filmów Woody’ego Allena określeń: „Gdy słyszę Wagnera, od razu czuję potrzebę wkroczenia do Polski”. Paradoksalnie jednak ci sami Niemcy pozostają wierni typowo niemieckiemu przekonaniu, że ich model państwa i polityki jest lepszy od innych. Nie tylko godny naśladowania, lecz także konieczny. Jak inaczej wytłumaczyć bowiem treść wywiadu udzielonego przez prezydenta Joachima Gaucka bońskiemu dziennikowi „General Anzeiger”, w którym wyjaśnia, że imigrancki kryzys stwarza niepowtarzalną szansę, aby „jeszcze więcej ludzi porzuciło wyobrażenie narodu, który jest czymś homogenicznym, gdzie dla nieomal wszystkich językiem ojczystym jest niemiecki i gdzie przeważają chrześcijaństwo i biały kolor skóry”? Albo bezceremonialne przeforsowanie przez kanclerz Angelę Merkel zasady przymusowego przyjmowania imigrantów w ramach narzuconego
w UE systemu kwotowego? Czy właśnie tak pojęcie humanitaryzmu i międzynarodowej solidarności pojmują Niemcy?
Według czołowego czeskiego publicysty Zbyňka Petračka po okresie prawicowego („naród ponad wszystko”), a następnie lewicowego populizmu skoncentrowanego wokół ekologii obecnie Niemcy weszły w epokę liberalnego populizmu. Jednocześnie jednak wciąż pozostając wierne „Leitkultur”, czyli przekonaniu, że niemiecka kultura jest dominująca, a państwo niemieckie jest dostatecznie silne, aby w sposób bezpośredni lub za pośrednictwem innych państw stawić czoło każdemu wyzwaniu. Innymi słowy – choć wielu Niemców czuje potrzebę stania się „mniej niemieckimi”, tradycyjnie niejako pozostają głusi na jakiekolwiek rady z zewnątrz. Zachowują się bardzo podobnie jak w przypadku kryzysu greckiego. Z tego punktu widzenia inne argumenty tłumaczące politykę Niemiec w sprawie kryzysu imigracyjnego wydają się drugorzędne. Chociaż dzisiaj w RFN faktycznie pozostaje nieobsadzonych aż 600 tys. miejsc pracy i wcale nie jest wykluczone, że bez urodzenia się dodatkowych 42 mln dzieci w ciągu najbliższego ćwierćwiecza – jak udowadnia
Leonid Bershidsky w ostatnim wydaniu amerykańskiego „Bloomberga” – nawet w najbogatszych krajach UE system zabezpieczenia emerytalnego do 2050 r. ulegnie całkowitej dezintegracji.
Bycza krew
Z odsetkiem emerytów na poziomie zaledwie 13,9 proc. ogółu społeczeństwa Słowacy takimi pochmurnymi prognozami na razie nie zaprzątają sobie głowy. Premier Robert Fico nie dlatego jednak tak mocno przeciwstawił się systemowi kwotowemu, otwarcie zapowiadając jego zignorowanie oraz oficjalną skargę do unijnego Trybunału Sprawiedliwości. Słowacja, podobnie zresztą jak Rumunia, od lat sama boryka się z problemami integracyjnymi. Każdy, kto widział zamieszkałe przez Romów slumsy na wschodniej Słowacji (bloki z powyrywanymi z futryn oknami i drzwiami, które posłużyły na opał; z wymontowanymi kaloryferami i innymi metalowymi częściami wyposażenia mieszkań), wie, o czym mowa. Fico zna też Słowaków. Włączenie się Słowacji w finansową pomoc dla Grecji w 2012 r. wywołało kryzys rządowy, który nie tylko otworzył socjaldemokratom drogę do władzy, lecz także zepchnął na sam margines życia politycznego prawicowe ugrupowania, które na to przystały.
W swojej postawie twardego „nie” wobec systemu kwotowego dla imigrantów Fico może liczyć na Pragę. Obie stolice od lat ściśle koordynują swoją politykę wobec Brukseli, wspierając się wzajemnie. Zgodnie ze swoim narodowym charakterem Czesi mniej głośno zaprotestowali przeciwko podjętym na ostatnim szczycie Unii rozstrzygnięciom niż obdarzeni góralskim temperamentem Słowacy, ale kto wie, czy tą jedną decyzją UE nie wykreowała sobie na przyszłość w Czechach najbardziej zaciętego wroga. Z uwagi na: poczucie bycia obywatelami drugiej kategorii w Monarchii Austro-Węgierskiej, uzgodniony przez mocarstwa w Monachium (1938) rozbiór Czechosłowacji – dumy Czechów (siódme najbardziej uprzemysłowione wówczas państwo świata) oraz interwencję wojsk Układu Warszawskiego w 1968 r., naprawdę silny mianownik konstytuujący współczesny naród czeski to – oprócz języka – bez wątpienia zwierzęca wręcz niechęć do dyktatu silniejszych. Tak jak przeprowadzona pod batutą Sowietów inwazja z 1968 r. położyła kres jakże silnym przecież
tradycjom panslawistycznym w Czechach, tak podjęta w Brukseli w sprawie imigrantów decyzja została przyjęta jako antyczeska. Nie jako głupia lub irracjonalna, ale antyczeska właśnie.
Kiedy wieczorem 22 września, w dzień przegłosowania kwot przez ministrów spraw wewnętrznych, w pokoju hotelowym w Brnie śledziłem program telewizyjny publicznej ČTV24, wszyscy od prawa do lewa, politycy obecni i byli, ba, nawet dziennikarze, wypowiadali się o tej decyzji nie tylko negatywnie, lecz także przez ściśnięte gardła i zaciśnięte zęby.
Spokój Węgier i polski strach
Podjęta w Brukseli decyzja o niebo spokojniej została za to przyjęta na Węgrzech. Zapewne dlatego, że to nie pierwsze kontrowersyjne rozstrzygnięcie, z którym w ostatnich latach przyszło się zmierzyć Budapesztowi. Nawet wyłamanie się Polski z wyszehradzkiej solidarności nie wzbudziło nad Dunajem jakiejś szczególnej sensacji. Uwagę komentatorów przykuła raczej wyrażona ustami ministra Rafała Trzaskowskiego gotowość Polski do przyjęcia statusu państwa granicznego, gdzie zostaną zlokalizowane tzw. hotspoty – obozy przejściowe dla imigrantów, w których oczekiwać będą na możliwość udania się do innych krajów, czyli zgoda Warszawy na to, co było bezpośrednim powodem wyrażonego przez Węgrów w Brukseli sprzeciwu. Decyzja ta, wsparta zresztą przez (nieomal) wszystkich posłów parlamentu narodowego, była oczywiście motywowana także innymi powodami, dobrze znanymi z licznych – cytowanych obficie także w Polsce – wypowiedzi premiera Viktora Orbana.
Mniej natomiast znany, choć szalenie istotny, pozostał jednak inny element węgierskiego podejścia do imigracyjnego problemu. To wielowiekowa tradycja walki ze światem islamu, której ślady są widoczne do dziś. Nie byłoby takich win jak czerwone Egri Bikavér czy Tokaj Aszú, gdyby nie bohaterska obrona twierdzy Eger, podczas której żołnierzom podawano „byczą krew” dla zwiększenia bojowego zapału, a opóźnione oblężeniem Turków zbiory spowodowały konieczność przygotowania wina nie z moszczu z winogron, ale ze ściętych już pierwszymi mrozami zeschniętych na krzewach rodzynek, co zaowocowało ciężkim i słodkim winem tokaj. Kiedy w południe odzywają się w Polsce dzwony, dzieje się tak na chwałę równie dramatycznej co odsiecz Wiednia Jana III Sobieskiego bitwy o Belgrad (1456), dla której uczczenia papież Kalikst III nakazał odtąd bić w południe w dzwony, jak świat chrześcijański długi i szeroki.
Islamscy imigranci ożywili pamięć historyczną nie tylko na Węgrzech, lecz także w wielu innych krajach. Serbia, która tak ostro zaprotestowała przeciwko zasiekom budowanym przez Węgrów, dzisiaj doskonale współpracuje z Budapesztem i sama w ekspresowym tempie wzmacnia ochronę własnych granic. Szczególnym przypadkiem jest oczywiście stanowisko Polski. Na zdrowy rozum powinno być ono bliższe Czechom i Węgrom, a nie Niemcom i Austrii. Jednak nie do końca. Rację mają ci, którzy twierdzą, że obcięcie unijnych funduszy strukturalnych „nieposłusznym” w sprawie imigrantów krajom nie jest takie proste, jak to sobie wyobrażają niemieccy (głównie) politycy. Prawdą jest jednak także to, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby zakwestionować rzetelność wydatków inwestycji już dokonanych w ramach poprzedniej perspektywy budżetowej, o czym Komisja Europejska będzie decydować dopiero w tym roku, po zapoznaniu się ze zleconym Trybunałowi Obrachunkowemu w Luksemburgu audycie. A ponieważ cena kilometra budowanego ze środków
unijnych polskiej autostrady jest, jaka jest, budowa gazoportu nie została zakończona na czas, Stadion Narodowy w Warszawie powstał na działkach o nieuregulowanej do końca prawnie własności, w przypadku Polski doprawdy jest się czego obawiać. Strach przed koniecznością zwrotu miliardów euro był bez wątpienia jednym z głównych powodów przyzwolenia Warszawy na imigranckie kwoty. Mając w perspektywie przyjazd do kraju tysięcy imigrantów oraz skandal, który wybuchłby już wkrótce, gdyby się okazało, że Polsce od przyszłych dotacji odejmuje się okrągłe miliardy euro, wybór dla walczącej o przywództwo w PO premier Ewy Kopacz okazał się jasny.
W niczym nie umniejsza to oczywiście fatalnego błędu, jaki został przez nas popełniony w sprawie imigrantów. I nawet nie chodzi tutaj o wypisanie się Polski z Grupy Wyszehradzkiej. Jak przekonują politolodzy, każdy błąd popełniony przez rząd daje się - prędzej czy później - naprawić. Z jednym wyjątkiem: demografii i polityki imigracyjnej, gdzie każda podjęta decyzja rodzi skutki trwające przez pokolenia, czyli nieodwracalne z punktu widzenia jednego ludzkiego życia.