"Do Rzeczy": Gry z cenzurą
Nie jest tajemnicą, że popularne media społecznościowe - chociaż oficjalnie ogłaszają bezstronność - bezstronne nie są. Na celowniku mają głównie treści konserwatywne - pisze Marcin Makowski w nowym numerze tygodnika "Do Rzeczy".
Problem cenzury mediów społecznościowych jest niemal tak stary jak Facebook. Przez wiele lat prawda o selektywnym doborze treści, blokowaniu konserwatywnych i religijnych stron spychana była jednak na margines. Nieoficjalnie powtarzano często historie o tym, jak bez żadnej wyraźnej przyczyny oraz ostrzeżenia można było stracić dostęp do budowanej z mozołem społeczności. Dziwnym trafem selektywne moderowanie treści dotyczyło głównie mediów identyfikowanych jako prawicowe. Przynajmniej od maja 2016 r. wiemy już, że część tych przypuszczeń ma potwierdzenie w metodologii funkcjonowania Facebooka, którą w rozmowie z portalem Gizmodo obnażyli byli pracownicy Marka Zuckerberga. Jak wynikało z przekazanych przez nich informacji, dziennikarze zatrudnieni w sekcji newsowej giganta z Menlo Park ignorowali nieprzystające do ich światopoglądu, ale cieszące się popularnością informacje. Do tematów „niewygodnych” zaliczono m.in. wzmianki o wystąpieniach republikanów Mitta Romneya i Teda Cruza, natomiast celowo promowano –
nawet gdy nie było ku temu podstaw w autentycznej popularności wątku – wiadomości dotyczące uchodźców lub organizacji Black Lives Matter. Jakby tego było mało, gdy ten sam wątek miał coraz większy globalny zasięg, prawie zawsze wybierano relację pochodzącą z mediów lewicowo-liberalnych, takich jak CNN, „The Washington Post” i „The New York Times”, na drugi plan spychając prawicowego „Breitbarta”, „Washington Examinera” oraz „Newsmaxa”.
Ban z przypadku?
W USA na czołówki portali w 2013 r. przebiła się sprawa blokowania całych stron, które znikały z Facebooka bez wyraźnych powodów. Właśnie taka sytuacja dotknęła zrzeszający ponad 6,5 mln fanów profil popularnonaukowy „Interesting Engineering”. Ze względu na rzekome naruszenia praw autorskich administratorzy utracili na długi czas dostęp do fanpage’a. Od decyzji właściwie nie można się było odwołać, a Facebook nabierał wody w usta, odsyłając do regulaminu, który odpowiedzialność zrzucał na działanie algorytmu. O działaniu tego mechanizmu na własnej skórze podczas amerykańskiej kampanii wyborczej przekonała się również dziennikarka Lauren Southern, która otrzymała 30-dniowego bana za komentarz mówiący o tym, że Trump nie jest wrogiem islamu, lecz wrogiem Państwa Islamskiego. Po nagłośnieniu sprawy w mediach Facebook stwierdził, że to wynik „pomyłki”.
Podobne problemy miało również wiele prawicowych polskich społeczności. „Z przyczyn bezpieczeństwa Twoje konto zostało zablokowane” – taki komunikat na ekranach swoich komputerów przeczytali niedawno moderatorzy profilu portalu „Polonia Christiana”. Jak się okazało, powodem do czasowego zablokowania strony było udostępnienie artykułu pt. „Homoaktywiści przyznali, że upodobania seksualne są zmienne”, napisanego na podstawie depeszy TVP Info. Co ciekawe, tekst, który był przyczyną reakcji Facebooka, opublikowany został pół roku wcześniej. Podobnie postąpiono również z profilem organizatorów Marszu Niepodległości liczącym 250 tys. użytkowników. Został on zawieszony z dnia na dzień bez podania konkretnych przyczyn.
Proceder banowania za materiały nawet sprzed kilku lat potwierdza część popularnych na prawicy blogerów, w tym „Żelazna Logika”. Również tę stronę spotkał rodzaj selektywnego karania, tym razem za… cudze treści. – Dostaliśmy 24-godzinnego bana za udostępnienie zdjęcia z „Newsweeka”, gdzie w komentarzu oskarżamy tygodnik o manipulowanie wizerunkiem prezydenta, ponieważ w tle doklejono flagi ONR. Fotografia na profilu „Newsweeka” nadal widnieje, natomiast nas zawieszono za „naruszanie zasad społeczności”. Jak widać, neutralność polityczna Facebooka kończy się tam, gdzie ktoś im za reklamy płaci. Cóż, my nie płaciliśmy i nie zamierzamy – twierdzą redaktorzy profilu. Na analogiczne absurdy wskazuje również Rafał Otoka-Frąckiewicz, twórca wielokrotnie zawieszanego (i trzeba to otwarcie przyznać – kontrowersyjnego) profilu "Pitu-Pitu".
- Mój profil został usunięty za publikację Dawida Michała Anioła, który w oficjalnym regulaminie wskazywany jest jako przykład treści, za które nie grożą restrykcje – mówi, dodając przy tym, że Facebook Polska w przypadku chęci odwołania się od decyzji chowa się za centralą w Dublinie, na którą rzekomo nie ma wpływu. – To o tyle zabawne, że owa „centrala” to czterech polskich moderatorów wywodzących się ze środowisk lewicowych. Systematycznie bywają w Warszawie i uczestniczą w tzw. Okrągłym Stole Social Mediów. W jego skład wchodzą polscy działacze lewicowi, w tym członkowie partii Razem i organizacji Miasto Jest Nasze – tłumaczy dziennikarz.
Jawne sympatie
Chociaż część zjawisk, które mogą być zakwalifikowane jako cenzura, wynika z wadliwych algorytmów Facebooka, a portalowi zdarza się usuwać słynne dzieła sztuki i fotografie, to nie zmienia to jednak faktu, że istnieją uzasadnione przesłanki przemawiające za świadomą niechęcią do społeczności konserwatywnych i prawicowych również wśród menedżerów firmy. Nie jest tajemnicą, że lewicowo-liberalne poglądy Marka Zuckerberga, znanego m.in. z otwartego wspierania społeczności LGBT, mogą wpływać na dobór podwładnych. Jedną z nich jest Sylwia de Weydenthal – Client Partner regionu Europy Środkowo- Wschodniej. Na swoim prywatnym profilu w warszawskiej siedzibie Facebooka pozuje przytulona z Ryszardem Petru, wkleja zdjęcia z manifestacji Komitetu Obrony Demokracji oraz udostępnia memy z wielokrotnie przyłapanego na kłamstwach i manipulacji profilu „Sok z Buraka”. Podwójne standardy w tej kwestii wytykają moderatorzy popularnej strony „Kamieni Kupa”, którzy również spotkali się z cenzurą za podawanie treści z innych
profili, w tym okładki „Newsweeka”. – Skoro obrywamy za wykorzystanie funkcji „udostępnij” jako jedyni z kilkuset udostępniających, a oryginalne treści trzyma się nieruszone do dziś u źródła, to mamy do czynienia z umyślnym i trochę desperackim poszukiwaniem pretekstu do zbanowania. Jak dodają, podobna sytuacja nigdy nie zdarzyła się u ich konkurencji – „Sok z Buraka” funkcjonuje tak, jakby Facebook powiedział jego administratorom: róbta, co chceta.
- Cenzura na Facebooku nie jest mitem – opowiada moderator strony „Krótka Lanca”, znanej wcześniej jako „G*o Prawda”. Pierwszy fanpage został całkowicie wykasowany, pomimo 60 tys. obserwujących go osób. – Nie jest jednak tak, że tylko prawicowe profile są „prześladowane”. Tym o lewicowej proweniencji też zdarza się zarobić bana, jednak w ich przypadku chodzi zazwyczaj o autentyczne naruszenie dobrego imienia konkretnych osób. Nie słyszałem o przypadkach ukarania profilu za wyrażanie pogardy dla symboli religijnych i narodowych. Tajemnicą poliszynela jest właśnie ten brak równowagi, a właściwie przewrażliwienie Facebooka w przypadku jakiegokolwiek negatywnego odniesienia do homoseksualizmu, rasy i religii innych niż chrześcijańskie.
Oczywistą sprawą jest konieczność moderowania stron wyraźnie ksenofobicznych i faszystowskich, jednak pod tę kategorię często podciągane są również wpisy, które w neutralnym kontekście używają słów uznawanych przez moderatorów Facebooka za obraźliwe. Obraźliwa nie jest za to strona „Jan Paweł II gwałci małe dzieci”. Na pytanie „Dziennika Gazety Prawnej” o podobne społeczności jedna z moderatorek polskiego oddziału odpowiedziała: „Rozumiem całkowicie, że taka treść może być dla katolików nieprzyjemna, to jednak Facebook nie ma wiedzy, czy ta opinia jest prawdą, czy nie”. Jej zdaniem „Facebook ocenia tylko fakty”. Gdy podirytowani tym tłumaczeniem użytkownicy portalu Wykop zorganizowali kontrowersyjną akcję, zamiast Jana Pawła II używając nazwiska Sylwii de Weydenthal, strona została błyskawicznie zawieszona.
Nie tylko Facebook
Problem niejasnych reguł stojących za zawieszaniem konkretnych profili lub kasowaniem kontrowersyjnych treści nie dotyczy tylko Facebooka. Chociaż w zdecydowanie mniejszej skali, występuje on również na Twitterze, co mogliśmy obserwować w przypadku czasowego zawieszenia niezwykle popularnego użytkownika ukrywającego się pod pseudonimem Pikuś. Zamieszczał on na portalu społecznościowym wyrywki nagrań wideo z programów informacyjnych obnażających często pomijane wpadki polityków. – Po roku normalnego działania zostałem zablokowany przez zgłoszenie jednego z pracowników stacji TVN, która to stacja rościła sobie pretensje do praw autorskich. To, co robiłem, to prawo cytatu i polemiki, do każdego fragmentu filmu zamieszczałem opis źródła i link do całości wywiadu – mówi w rozmowie z „Do Rzeczy” internauta. Jak sam dodaje, czuje się ofiarą cenzury, a na pytanie, dlaczego tak aktywnie upubliczniał treści, odpowiada: – Ludzie słuchają często bez zrozumienia, nie słyszą tego, co mówią politycy. Bywa, że dwa–trzy
zdania wypowiedziane przez polityka są niezauważane, celowo marginalizowane przez stacje, a później okazują się niezmiernie ważne. Większość „wpadek” Ryszarda Petru zyskała taką popularność właśnie dzięki moim wpisom.
Niestety, pomimo oficjalnych regulaminów, które zapewniają o braku jakichkolwiek preferencji politycznych i szanowaniu wszystkich poglądów, największe media społecznościowe w praktyce charakteryzują się wybiórczą i nietransparentną oceną cenzurowanych bądź kasowanych treści. Chociaż trudno nazwać politykę Facebooka oraz Twittera w jednoznaczny sposób „antyprawicową”, to trzeba mieć na uwadze, że większość podobnych do przytoczonych powyżej historii dziwnym zbiegiem okoliczności dotyczy właśnie treści możliwych do określenia jako konserwatywne. Co robić w podobnych sytuacjach? – Konstruować posty mądrze, unikać prowokacji i działać tak, żeby nigdzie nie było pretekstu do interwencji – twierdzą moderatorzy „Nagrody Złotego Goebbelsa”, którzy w swoich publikowanych regularnie grafikach wskazują na nieścisłości w wypowiedziach polityków i działaniach mediów. Ich przykład pokazuje, że to możliwe. To również lekcja do odrobienia dla tej części prawicy, która celowo balansując na granicy dobrego smaku, zrzuca
wszystko na karb wszechwładnej cenzury.
Nowy numer tygodnika "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach