Do Rzeczy: Arabska przyszłość

Europa wybrała złą receptę na kryzys demograficzny. Już niebawem zaczną się tworzyć islamskie minipaństewka w krajach Starego Kontynentu - pisze Rafał A. Ziemkiewicz w najnowszym "Do Rzeczy".

Do Rzeczy: Arabska przyszłość
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | NIKOLAS GIAKOUMIDIS

Bez wątpienia jednym z czynników decydujących o przyszłości Europy jest napływ ludności muzułmańskiej. Mówiąc ściśle, chodzi nie tylko o imigrantów, uporczywie zwanych przez zachodnie media "uchodźcami" (choć w świetle konwencji ONZ prawdziwych uchodźców prawie wśród nich nie ma), na których skupiła się uwaga opinii publicznej. W parze z ich napływem idzie dynamika demograficzna: osiadający w Europie muzułmanie mają z reguły znacznie więcej dzieci niż autochtoni, a muzułmanki rodzą pierwsze dziecko znacznie wcześniej - w efekcie na dwa pokolenia białych mieszkańców Francji lub Anglii przypadają trzy pokolenia imigrantów. Dowodem na dysproporcję w tej kwestii jest to, że państwa najbardziej dotknięte imigracją już wiele lat temu postanowiły "stłuc termometr", zakazując (jako "szerzenia nienawiści rasowej") odnotowywania w statystykach danych o pochodzeniu etnicznym i wyznaniu. Istniejące szacunki oparte są na częstotliwości nadawania dzieciom imion Mohammad, Fatima i temu podobnych, używanych tylko przez
wyznawców islamu. Kolejnym ważnym zjawiskiem jest "odwrócenie" procesu laicyzacji i asymilacji, trudniejsze do udokumentowania wskutek wspomnianej "poprawnościowej" cenzury danych statystycznych, ale zauważane w licznych publikacjach dziennikarskich i blogowych. Przedstawiciele drugiego, trzeciego pokolenia imigrantów z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, w przeciwieństwie do swoich rodziców i dziadków, którzy starali się wtopić w miejscową społeczność, powracają do religii, obyczaju, a niekiedy nawet do języka przodków.

Obcy zostają obcy

Jest to o tyle zrozumiałe, że ani nowi przybysze, ani już zasiedziali w Europie muzułmanie nie muszą żyć w społeczności białych chrześcijan lub postchrześcijan - tu warto zauważyć, że z punktu widzenia islamu, a zwłaszcza islamistów, takie rozróżnienie nie istnieje. Nie tylko dla fundamentalistów Janusz Palikot jest takim samym chrześcijaninem i "krzyżowcem" jak Tomasz P. Terlikowski, lecz także w dyskursie "umiarkowanego islamu" (cudzysłów wynika z wątpliwości, czy umiarkowanie w ogóle daje się z Koranem pogodzić) chrześcijaństwo krytykowane jest za wszystko to, co europejska cywilizacja postoświeceniowa stworzyła właśnie z nienawiści do niego: za pornografię, za gender, promowanie homoseksualizmu, przeprowadzanie eutanazji chorych etc. Zarówno nowi przybysze, jak i muzułmanie osiadli od dłuższego już czasu nie są poddani presji i nie muszą integrować się z zastanymi w Europie społecznościami, albowiem coraz częściej żyją oni w swoich dzielnicach lub miasteczkach, gdzie można swobodnie funkcjonować, nie
znając nawet miejscowego języka państwowego. Oczywiście skupianie się imigrantów w "swoich" dzielnicach lub na konkretnych przedmieściach jest zjawiskiem naturalnym, ale to, że ogromne kwoty wykładane przez wiele lat na programy "integracyjne" nie przyniosły żadnego rezultatu, mówi samo za siebie. Wbrew ideologii multikulturalizmu imigrantów, którzy trwale wtopili się w rzeczywistość zastanego kraju, jest stosunkowo niewielu. Nie wynika to zresztą tylko z ich niechęci do przejmowania miejscowych obyczajów. Także z odrzucenia - miejscowe społeczności, pod lukrem "political correctness" i przykrywką medialnej propagandy, bynajmniej nie powitały konkurentów do lepiej płatnej pracy z otwartymi ramionami. Projekt multikulturalizmu załamał się praktycznie we wszystkich punktach. W warstwie ideologicznej miał on wygenerować mechanizm podobny do sławnego amerykańskiego "melting pot" napływ przybyszów z innych kultur i religii miał pomóc w skruszeniu "patriarchalnych", opartych na tradycyjnej rodzinie i moralności
chrześcijańskiej struktur społecznych, potem zaś ludność napływowa, na równi z miejscową, miała wyrosnąć z religijnych i obyczajowych "przesądów" i zmieszać się w zglajchszaltowane "nowe społeczeństwo", oparte na postulowanych przez ideologów wartościach takich jak "tolerancja", a nie na tożsamościach narodowych lub religijnych.

Amerykański sen

Zapatrzenie się przez Europę we wzorzec amerykański było jednak złudne. USA prowadziły bardzo restrykcyjną politykę imigracyjną, której symbolem stała się nowojorska wyspa Ellis: przyjmowano tylko tych, którzy dysponowali potrzebnymi gospodarce umiejętnościami i których oceniono jako chętnych do wtopienia się w „american way of life”. A poza tym wolnorynkowa gospodarka USA dawała rzeczywiste możliwości kariery „od pucybuta do milionera”, podczas gdy w Europie napływ imigrantów zderzył się z tendencją do aktywnej polityki socjalnej. A jaki jest skutek połączenia odrębności etnicznej z zasiłkami, Ameryka przećwiczyła w swych kolorowych gettach – niestety, tych jej doświadczeń Europa już nie wzięła pod uwagę. Projekt multikulti miał być także odpowiedzią na problemy ekonomiczne Starego Kontynentu, związane z jego słabnącą demografią. Z jednej strony – stale rozbudowywana sfera socjalna, z drugiej – odchodzenie od tradycyjnych wartości i triumf konsumpcjonizmu, szukania przyjemności i życia wyłącznie tym, co „tu
i teraz”, doprowadziły do tego, że perspektywa wyludnienia Zachodu i załamania opartych na „umowie pokoleń” systemów emerytalnych zaczęła być niepokojąco realna. Tylko że – jak pokazują statystyki – imigranci z biednych krajów muzułmańskich (w przeciwieństwie do np. tych z Europy Środkowej) bardzo chętnie zadowalają się statusem bezrobotnych przez długie lata, niekiedy z pokolenia na pokolenie. Podobnie zresztą jest we wspomnianych już kolorowych gettach w USA. Okazało się, że poziom opieki socjalnej, który w przypadku ludzi ukształtowanych w „białym” etosie pracy wydaje się zaledwie godziwym wsparciem, dla mających mniejsze aspiracje materialne lub bardziej skłonnych do ich ograniczenia muzułmanów zaspokaja wszystkie materialne potrzeby. Tym bardziej że pomoc wzrasta z reguły znacząco w przypadku rodzin wielodzietnych, a obyczaj muzułmański każe traktować dzieci jak dobro i mieć ich dużo. Jakiekolwiek zaś różnicowanie pomocy dla różnych grup etnicznych nie wchodzi oczywiście w grę ze względu choćby na
zasady konstytucyjne. Na tę sytuację, narastającą od lat, nakładają się efekty tego, co Marek Cichocki nazwał „synergią kryzysów”. Europa w oczywisty sposób słabnie, a to sprawia – bez wdawania się w szczegóły – że przestaje imponować. To nie jest – jak dla przybyszów, którzy w wieku XIX z Galicji lub kresów dawnej Rzeczypospolitej docierali do USA – kraj nieograniczonych możliwości, raj na ziemi, miejsce w oczywisty sposób górujące pod każdym względem nad opuszczoną ojczyzną. To jest tylko kraj, gdzie jest znacznie bardziej bogato. Przy czym te bogactwa z jednej strony uzyskać jest stosunkowo łatwo (dają utrzymanie, jeśli się ktoś już zdoła wkręcić, za samo istnienie), z drugiej zaś – większość z niego pozostaje w rękach ludzi zupełnie na to, żeby być bogatymi, niezasługujących. Ludzi, którzy prowadzą się obrzydliwie, nie chcą mieć dzieci, oddają starych rodziców do państwowych umieralni albo zostawiają ich w domach w czas upałów, żeby tam konali, kiedy oni sami bawią się na Lazurowym Wybrzeżu. W efekcie
dla coraz większej części muzułmanów perspektywa wtopienia się w świat Zachodu i dostosowania do niego – dla eurokratów i salonów oczywista – wydaje się zupełnie chybiona. Dlaczegóż by ci, którzy żyją szczęśliwie, rodzinnie, w zgodzie z prawami boskimi, mieli naśladować upadającą cywilizację, tonącą w dekadencji, przestępczości, chaosie i różnorakim zepsuciu?

Oblicza islamu

Europa, która na wiele sposobów fałszuje rzeczywistość zbyt trudną do przyjęcia i znalezienia odpowiedzi na jej wyzwania, wmawia sobie, że takie odrzucenie dotyczy tylko ograniczonej grupy islamskich fundamentalistów. To zaś prowadzi do wniosku – w najlepszym wypadku, bo są i tacy, którzy na tej podstawie w ogóle odrzucają problem – że można w walce z fundamentalizmem i terroryzmem liczyć na współpracę muzułmańskiej „normalnej” większości, na podział między nią a fanatykami. W istocie wszystko wskazuje na to, że podział między islamem „umiarkowanym” a „radykalnym” dotyczy jedynie metod działania, a nie generalnego podejścia do postoświeceniowej, „chrześcijańskiej” Europy. Radykałowie, którzy rzeczywiście w większości są do Europy „importowani” z Bliskiego Wschodu, rzadziej Afryki, uważają, że niewiernych trzeba zabijać, żeby ich zastraszyć. „Umiarkowani” wyznawcy Allaha sądzą, że to niepotrzebne – oni i tak się boją, i tak wymierają, i tak będą się krok po kroku cofać, aż ziemia zasiedlona przez wiernych
stanie się w całości ziemią oddaną Allahowi i jego Prorokowi. Działania fundamentalistów odbierają jako grzech, i to grzech popełniany niepotrzebnie, gdyż wszystko i tak idzie we właściwą stronę. Jednak potępienie tego grzechu nie wykracza poza niezbyt stanowcze w tonie napomnienia. Europejscy przywódcy i intelektualiści oszukują się z zapałem, że taka czy inna muzułmańska rada lub, rzadziej, jakiś imam potępili zamachy terrorystyczne. Czy jednak ktoś kiedyś słyszał, by takie potępienie mówiło stanowczo o zbrodni, a nie tylko o błądzeniu i złym rozumieniu Proroka? Czy kiedykolwiek słyszano o rzuceniu na najbardziej nawet obrzydliwego terrorystę fatwy? Stosunek przywódców umiarkowanego islamu do Al-Kaidy lub ISIS przypomina stosunek europejskich lewicowych salonów lat 70. do terrorystów z RAF bądź Czerwonych Brygad: narwańcy, zapaleńcy, przesadzają, no, ale trudno ich potępić, bo „przecież kapitalizm to pułapka bez wyjścia”. I to jest najgorsza wieść dla Europy. Europa liczy bowiem – było to mocno
artykułowane zwłaszcza po zamachach w Paryżu – że skoro celem ISIS jest skłócenie całego islamu z cywilizacją europejską, to większość muzułmanów prędzej czy później zechce podjąć współpracę w walce z fundamentalistami. Tym bardziej że europejscy, zasiedziali muzułmanie, przywykłszy do lepszej jakości życia, powinni być przerażeni perspektywą narzucenia im skrajnej, szariackiej surowości przez przybyszów z Pakistanu i Afganistanu.

Czekając na to, co nieuniknione

To jednak nie działa. Nie działa, bo przeciętny muzułmanin nie boi się ani skłócenia z autochtonami (Co niby zrobią? Odważą się w odwecie za zamachy jakkolwiek muzułmanów sekować?), ani nie traktuje poważnie groźby talibskich rządów. Natomiast nawet jeśli fundamentalistów uważa za szaleńców i grzeszników, rzucany przez nich postrach ma powody uważać za obiektywnie sprzyjający zbliżającej się dominacji islamu. Zresztą w miarę jak Zachodowi kończą się pieniądze, którymi dotąd kupował sobie spokój, radykalizm narasta i będzie narastał coraz szybciej, szczególnie w młodym pokoleniu muzułmanów, żyjących na „socjalnych” osiedlach. To tam już teraz na ulicach nieskrywanie manifestowano radość po zamachach terrorystycznych i tam jest najpodatniejszy grunt dla żądań, by okup płacony przez niemuzułmańskie państwo wiernym za pokój był coraz wyższy. Fakt, że muzułmanie żyją w skupiskach terytorialnych, narzuca im dalsze działania. Tam, gdzie stanowią większość, będą przejmować władzę – demokratycznie, bez działań
gwałtownych – i sankcjonować to, co i tak już de facto się dzieje, czyli odrzucenie prawa państwowego na rzecz muzułmańskiego. Sądzę, że już w tym roku będziemy widzieć początki tego procesu: formalizowanie się istniejących enklaw. Żyjący w nich jeszcze niemuzułmanie będą zmuszani do przeprowadzki, a nadrzędność prawa państwowego nad miejscowym, w chwili, gdy któryś rząd odważy się na próbę jego wyegzekwowania (jest tylko kwestią czasu, kiedy muzułmanie odmówią ponoszenia pewnych danin publicznych na rzecz białej większości, motywując to religią), okaże się fikcją. Inna sprawa, że takich prób raczej trudno się spodziewać. Ponieważ politykom zależy tylko na spokoju, raczej uwierzą, że walka z fundamentalizmem wymaga ustępstw wobec islamu „umiarkowanego”. To wprawdzie prowadzi do tych samych skutków, ale odwleczonych w czasie – a właśnie odwleczenie islamskiej dominacji w czasie jest jedynym, co Zachód jeszcze może wygrać. Proces bowiem, który prowadzi do wyrywania z zachodnioeuropejskich krajów coraz
większych i coraz bardziej dominujących państewek islamskich, zaszedł już zbyt daleko, aby można go było powstrzymać.

Rafał A. Ziemkiewicz

Polecamy najnowszy numer Do rzeczy, który jest już w kioskach.

Źródło artykułu:Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (320)