Dlatego śmigłowiec TOPR to nie taksówka dla zmęczonych. Piekielny dyżur u ratowników

200 osób w kolejce do wejścia na Giewont. Pod Wrotami Chałubińskiego taki tłum, że turysta zrzuca kamień prosto na głowę innego górołaza. Szaleństwo w schroniskach. Napierający po piwo, kiełbaskę i szarlotkę tłum, miażdży drzwiami palec 1,5 rocznego dziecka.

Dlatego śmigłowiec TOPR to nie taksówka dla zmęczonych. Piekielny dyżur u ratowników
Źródło zdjęć: © WP.PL | WP.PL
Tomasz Molga

15.08.2018 | aktual.: 15.08.2018 07:50

W takich dniach ratownicy zabierają do pracy więcej kanapek. Do plecaka pakują podwójną ilość batonów energetycznych i napojów. Jak się zacznie, to wypadek idzie za wypadkiem. Przez wiele godzin nie wracają do bazy. - Pchać się w taki tłum? Jaka to przyjemność? Może pan, jako człowiek z miasta mi to wyjaśni. Bo ja tego nie rozumiem - mówi Krzysztof Długopolski, dyżurny ratownik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Siadam w kącie dyżurki TOPR, by śledzić najgorętszy dyżur długiego sierpniowego weekendu w Tatrach. Do centrali przychodzi wiadomość, że w kolejce do wejścia na Giewont stoi już ze 200 osób. Będzie się działo, jak zaczną schodzić. Osłabieni słońcem, będą się przewracać. Skręcenia kostek, stłuczone kolana i zwichnięcia nadgarstków niemal pewne.

Obraz
© WP.PL | WP.PL

12 sierpnia - piekielna niedziela

Zaczęło się od dwóch zawałów o poranku. Przed 10 dzwoni telefon alarmowy. 67-letni turysta leży na szlaku z Małołączniaka na Wielką Turnię. Szedł z synem. Ma zawał, wziął leki i czekają na pomoc. "Śmigło" idzie w ruch i po 20 minutach chory jest już w szpitalu. Ledwo maszyna przysiada na lądowisku pod szpitalem, kolejny alarm. Na szlaku pod Szpiglasową Przełęczą poważnie zasłabła 62-letnia turystka.

Około 12 telefon rozgrzewa się do czerwoności. Na Mnichu taternik odpada od skały. Doznaje urazu nogi, otarć pleców i potłuczeń. Ratownicy już szykują się do akcji, ale... najpierw śmigłowiec leci do turystki, która wychodząc z jaskini Smocza Jama upada łamiąc nogę. Jak ona to zrobiła? Przecież "jaskinia" to łatwy 30-metrowy tunel ze skalnymi schodami, łańcuchem i klamrami. Nie ma czasu na rozważania. Turystka ma pierwszeństwo, bo złamanie okazuje się paskudne. Z nogi wystaje strzaskana kość. Poszkodowana leci do szpitala.

Obraz
© WP.PL | WP.PL

Na Mnichu koledzy wspinacze pomagają pozbierać się po wypadku taternikowi. Całe szczęście, że są dobrze wyszkoleni i samodzielnie, na linach, opuszczają rannego do skalnej półki. Bo kolejka do śmigłowca się wydłuża. Pilot musi najpierw lecieć do Doliny Pięciu Stawów, gdzie zasłabł turysta. Desantuje tam jednego ratownika, który udziela choremu pierwszej pomocy. Stamtąd leci pod Mnicha, gdzie kontuzjowany taternik czeka na pomoc. Dwóch ratowników zjeżdża z maszyny do wspinacza. Pilot zostawia ich, aby zapakowali rannego w nosze. Nie czeka. Gazem leci po turystę z Pięciu Stawów gotowego już do transportu.

Siada pod szpitalem, zostawia turystę i wraca na Mnicha po wspinacza oraz ratowników. Zawisa pod szczytem i wciąga wszystkich do kabiny. Znowu zgłoszenie. W Dolinie Gąsienicowej inny taternik spada ze ściany Wierchu Pod Fajki. "Poleciał 15 metrów, wisi na linie, głową w dół" - melduje ratownik, który wspinając się na sąsiedniej drodze, widział zdarzenie.

Pilot obiera kurs na Gąsienicową. Zostawia przy rannym dwójkę ratowników, a ze wspinaczem z Mnicha pędzi do szpitala. Tam zostawia pacjenta, zabiera dodatkowe nosze i wraca do Gąsienicowej. Zawisa nad ścianą Wierchu, wciąga ratownika i jak się okazuje poważnie rannego wspinacza. Trzeba go odstawić do szpitala w Nowym Targu.

Dlatego śmigłowiec TOPR to nie taksówka dla zmęczonych

Tego dnia alarmy kończą się dopiero o 19. O dziwo, nikt nie doznał kontuzji na zatłoczonym Giewoncie. To znaczy była jedna pani ze zwichniętym nadgarstkiem, ale zeszła o własnych siłach. Twardzielka - komentują ratownicy. Zeszyt interwencji z dwiema nowo zapisanymi maczkiem stronami ląduje na parapecie dyżurki.

To po takich gorących dniach ratownicy wyjaśniają, że muszą rozsądnie gospodarować śmigłem. Stale kalkulować komu należy się pomoc w pierwszej kolejności. - Zdarza się, że turysta żąda śmigłowca, bo wszedł na szczyt i dalej nogi odmawiają posłuszeństwa. Wiem, że to alarm na wyrost. Tyle, że doświadczenie podpowiada, że jak w takim stanie zacznie schodzić, to faktycznie sprowokuje nieszczęście. Dlatego latamy - mówi Krzysztof Długopolski, dyżurny ratownik TOPR.

Wspomina akcję na Kozim Wierchu. Dzwonił chłopak, którego kolega dostał ataku paniki i lęku wysokości. Uczepił się kamienia i nie można go było ruszyć. "Zabierzcie go stąd śmigłowcem", padło w zgłoszeniu. Długopolski poradził aby poczekać, rozmawiać, aż atak strachu minie. Gdy okazało się, że śmigłowiec jest w akcji i przyleci za dwie godziny, "uraz" minął jak za dotknięciem magicznej różdżki. Poszkodowany wstał i na własnych nogach zszedł do schroniska.

Najgorszy typ turysty. Prosto zza biurka na Orlą Perć

W centrali TOPR przy ul. Piłsudskiego w Zakopanem obsada dyżuru to minimum trzech zawodowych ratowników oraz kilku ochotników. Pod szpitalem na lądowisku dyżuruje ekipa śmigłowca: pilot i dwóch "dołowych". Dołowi, czyli ci, którzy desantują się na linie ze śmigłowca. W najbardziej zatłoczone weekendy na dyżur przychodzi jednak więcej osób. Tak z obowiązku, bo nie wiadomo, co się wydarzy. Tymczasem po gorącej niedzieli, w poniedziałek 13 sierpnia telefon milczy jak zaklęty. Ratownicy mają czas na pogaduchy.

- A jak ten nasz wczorajszy? - pyta ratownik o ofiarę wypadku z Wierchu pod Fajkami.
- Dzwonił doktor, że stan jest poważny, ale chłopak ma z tego wyjść - pada odpowiedź. - Podobno był po kursie. Wyszedł z dziewczynami, pokazać czego się nauczył. Pechowa sprawa.

Krzysztof Długopolski: - Nie mam złej opinii o polskich turystach. Większość wypadków to nieszczęśliwy splot okoliczności. Media i portale żyją tymi najbardziej kuriozalnymi zdarzeniami, jednak to margines - ocenia. - Oczywiście wciąż zdarzają się akcje nieprawdopodobne.

Czy turyści chodzą jeszcze w klapkach na Giewont? - pytam. Żeby tylko! Grupa miłośników "skrajnie naturalnego wspinania" weszła na Świnicę boso. I to idąc aż od samych Kuźnic. Turysta z Łotwy wchodząc na Giewont stwierdził, że jest ślisko, dlatego pokonał szczytowe skałki w skarpetkach.

Od znajomych Długopolskiego słyszę, że ten doświadczony ratownik ma najbardziej przydatną cechę w zawodzie. Żadna głupota nie robi na nim wrażenia. To on odmówił wysłania ekipy na ratunek kilkudziesięciu turystów, którzy rzekomo "zostali uwięzieni na polanie pod Morskim Okiem". Żądali pomocy ponieważ zapadły ciemności, a góralskie bryczki odjechały. Jednak TOPR to nie usługi przewozowe. Biedaczyska zostali uratowani przez policyjny radiowóz, który oświetlił im drogę powrotną reflektorami i konwojował zejście.

Obraz
© WP.PL | WP.PL

Typowy telefon do TOPR. Czy ja dam radę wejść na Giewont?

Na co dzień ma jednak anielską cierpliwość do turystów. "Czy ja dam radę wejść na Giewont?" - dzwoni kobieta na alarmowy numer. Uprzejma odpowiedź ratownika: - Nie chciałbym improwizować. Przecież ja pani nie widzę.
Turyści zamęczają pytaniami, jaka pogoda będzie jutro o godzinie 12 nad Czarnym Stawem. - W sumie to dobrze, że pytają. Świadczy o planowaniu wycieczki - tłumaczy Długopolski.

Jego zdaniem najgorszy typ turysty, to taki, co wpada w Tatry na 3-5 dni i ma ambitny plan. Prosto zza biurka gotowy jest rzucić się na Orlą Perć, wejść na Rysy i jeszcze Giewont.

- Kiedyś zabieraliśmy z Murowańca strasznie poobijanego faceta. Razem z żoną i dzieckiem pokonał odcinek od Kasprowego na Świnicę, potem przez całą Orlą Perć. Z wycieńczenia i w zapadających ciemnościach mężczyzna poślizgnął się na płacie śniegu pod przełęczą Krzyżne - opowiada TOPR-owiec. Na pytanie, czy wie, że cudem przeżył, uratowany odparł, że wszystko było w porządku. On tylko szedł za innymi turystami.

Szli po piwo, zmiażdżyli dziecku palec

W sierpniu kronikę wpadków wypełniają zdarzenia spowodowane przez turystów tłumnie szturmujących szlaki. - Rachunek prawdopodobieństwa nie ma rady - wzrusza ramionami ratownik. - Jeden wystający kamień ominie 15 tys. osób, a jeden pechowiec potknie się i skręci nogę - dodaje. Czytam w zeszycie. Pod Wrotami Chałubińskiego turysta zrzucił leżący na ścieżce luźny kamień prosto na głowę innego górołaza. Pech.

Szturm przeżywają schroniska, gdzie też zdarzają się wypadki. 31 lipca w Dolinie Pięciu Stawów tłum tak napierał po piwo, kiełbaskę i szarlotkę, że ranne zostało dziecko. Ktoś z impetem otworzył drzwi miażdżąc palec 1,5 rocznego malucha wetknięty w zawiasy. Poszkodowany wraz z opiekunami musiał być ewakuowany śmigłowcem.

Tymczasem w dyżurce dzwoni telefon alarmowy. Ratownik z Hali Gąsienicowej informuje, że wyjdzie poprawić poluzowany łańcuch na Orlej Perci. Zrobi to nocą, bo za dnia nie dało rady przedrzeć się przez turystów.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (370)