Dla Kremla liczy się "sztuka". Kto dostarczy więcej rekrutów, ten jest bohaterem
Rosyjskie media kreują nowy wzór do naśladowania. To przodownik pracy, pobijający kolejne rekordy w liczbie żołnierzy zrekrutowanych na wojnę. Jakość wysyłanych na front jest przy tym nieważna.
Rosja wraca do wzorców z czasów ZSRR, w których państwo chwaliło się osiągnięciami przodowników pracy, a propaganda wypełniała każdy możliwy kanał informacyjny, by wykazać przewagę socjalistycznego modelu. Dziś - w kontekście mobilizacji wojskowej i problemów kadrowych armii - Kreml w podobny sposób podkreśla sukcesy wypełniania miesięcznych planów rekrutacyjnych. Posługuje się przy tym wskaźnikami znanymi z propagandy przemysłowej lat 70. i 80.
Obecnie oficjalnie osiągnięto 105–110 proc. miesięcznych celów w pozyskiwaniu nowych żołnierzy, co przekłada się na około 35 tys. nowych poborowych miesięcznie. W 2025 r. Rosja planuje zrekrutować 343 tys. nowych żołnierzy, a według niektórych źródeł, liczba ta może zostać zwiększona o 15–17 proc. w miarę postępującej mobilizacji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Putin ogrywa Trumpa? Ekspert: Ma do niego instrukcję obsługi
Ośrodki rekrutacyjne od dawna prowadzą wyścig o palmę pierwszeństwa, bo wyrobienie normy i jej przekroczenie wiąże się z gratyfikacjami finansowymi. Stąd komendy uzupełnień działają często na granicy prawa lub wprost je przekraczają, aby tylko pochwalić się osiągnięciami przed przełożonymi.
Niska jakość poboru
Dlatego, choć skala powołań w porównaniu do współczesnych armii europejskich wydaje się imponująca, to jej struktura już taka nie jest.
Według danych analityków zachodnich i rosyjskich źródeł nieoficjalnych, około 25 proc. poborowych to osoby z wyrokami, które decydują się na zaciągnięcie do wojska w zamian za zatarcie skazania.
Ta praktyka nie jest niczym nowym. W ZSRR funkcjonowały podobne rozwiązania, choć na mniejszą skalę, a państwo traktowało takie kadry jako rezerwę dyscyplinarną, którą można było wykorzystać w operacjach wymagających słabszego wyszkolenia. Współcześnie jednak, przy zwiększonym tempie mobilizacji i rosnących potrzebach personalnych armii, konsekwencje tej polityki mogą być poważniejsze, wpływając zarówno na jakość szkoleń, jak i morale jednostek.
Do tego, aby wyrobić normy, Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej wprowadziło zmiany w regulacjach dotyczących badań lekarskich poborowych, które skutkują łagodniejszym podejściem do osób z problemami zdrowotnymi. Dotychczasowe kategorie zdrowotne zostały zmodyfikowane, umożliwiając powoływanie tych, których wcześniej dyskwalifikowały schorzenia, niektóre choroby psychiczne czy kiła. Wcześniej tacy poborowi klasyfikowani byli w kategorii "D", czyli niezdolni do służby. Teraz mogą być uznani za zdolnych do służby z ograniczeniami. W praktyce ograniczeń nie bierze się jednak pod uwagę i tacy żołnierze trafiają na pierwszą linię.
Doniesienia wskazują na przypadki mobilizacji osób z przewlekłymi chorobami, niepełnosprawnościami czy - co trudno pojąć - po amputacjach. Nawet tacy rekruci są wysyłani na front bez odpowiedniego leczenia czy rehabilitacji. Niektóre z tych osób są wykorzystywane w tzw. jednostkach inwalidów, które pełnią rolę mięsa armatniego w atakach szturmowych.
Wysokie koszty
Rekordowe tempo rekrutacji ma też swoją cenę finansową. Wydatki Rosji na modernizację i utrzymanie armii, wraz z pokryciem kosztów poboru, szkoleń i wyposażenia, rosną do poziomów porównywalnych z latami największej ekspansji ZSRR.
W 2025 roku - według oficjalnych dokumentów budżetowych - Rosja planuje przeznaczyć na wydatki wojskowe około 6,3 proc. PKB. Z kolei analizy SIPRI (Stockholm International Peace Research Institutelub) czy Financial Times szacują tę wartość nieco wyżej – nawet do 7–7,7 proc.
Codziennie państwo przeznacza około 2 miliardów rubli, czyli ok. 90 mln zł tylko na same bonusy rekrutacyjne. W skali miesiąca daje to ponad 2,7 mld zł. Tym samym miesięczne koszty samego poboru i przygotowania nowych żołnierzy są zbliżone do rekordowych budżetów obronnych ery Breżniewa. Wtedy wydatki pogrążyły gospodarkę ZSRR, teraz może być podobnie.
Z drugiej strony pokazuje to, że rosyjskie władze są gotowe na znacznie większe nakłady finansowe, by wypełnić ambitne plany personalne, niezależnie od tego, że gospodarka zmaga się z recesją i ograniczoną zdolnością produkcji jakichkolwiek dóbr.
Historyczne nawiązania propagandy
Porównania historyczne są w tym kontekście szczególnie pouczające. W czasach ZSRR przodownicy pracy byli pokazywani jako wzór obywatelskiego poświęcenia, a propaganda podkreślała przekraczanie norm produkcyjnych w fabrykach czy kopalniach.
Dziś rosyjskie ministerstwo obrony w podobny sposób przedstawia dane rekrutacyjne, wskazując na "wykonywanie i przekraczanie norm" jako dowód skuteczności państwa i lojalności obywateli wobec Kremla. Ci stają się nowymi przodownikami pracy, pokazywanymi w państwowych mediach.
Ta analogia jest nie tylko propagandowa, ale też praktyczna, bo państwo w obu przypadkach używa pozytywnych statystyk do maskowania problemów, z jakimi na co dzień zmaga się armia - braku wyszkolonych kadr i słabej jakości poborowych, przestarzałej infrastruktury i rozdmuchanych kosztów, które uderzają w zwykłego obywatela.
W sumie rosyjska praktyka "przekraczania norm" rekrutacyjnych jest kombinacją elementów propagandy, historycznych analogii i realnych wyzwań. Państwo wydaje gigantyczne środki, by osiągnąć cele liczebne, jednocześnie akceptując ryzyko spadku jakości kadr i zwiększonej liczby rekrutów o przeszłości kryminalnej lub zwyczajnie niezdolnych do służby wojskowej.
To zjawisko jest fascynującym przykładem powrotu do dawnych metod mobilizacji w nowoczesnej wojnie, pokazującym, że rosyjska armia wciąż balansuje między zabetonowanymi metodami czasów komunizmu, a potrzebami nowoczesnego pola walki. Łączy je jednak to, że tak, jak w czasach ZSRR, liczby i procenty mają tutaj wartość symboliczną i nie zastąpią jakości oraz profesjonalizmu. To z kolei przekłada się na duże straty, które trzeba załatać jeszcze większym poborem. I w ten sposób koło się zamyka.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski