Dla kogo była bomba z paczkomatu? Ścigany Ukrainiec ma swoją wersję
Ścigany listem gończym Jurij Kowalenko powiedział Wirtualnej Polsce, że bomba, którą w lipcu 2024 r. nadano paczkomatem w Krakowie, miała docelowo trafić do Rosji. Deklaruje chęć zeznawania, ale tylko u siebie w Ukrainie. Była funkcjonariusz kontrwywiadu zastrzega, że do takiej wersji należy podchodzić z ostrożnością. Pytamy prokuraturę i ABW, czy będą dogłębnie drążyć tę sprawę.
Po publikacjach WP dotyczących śledztwa Prokuratury Krajowej i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w sprawie domniemanej siatki rosyjskich agentów planujących sabotaże w Polsce, z redakcją skontaktował się poszukiwany listem gończym Jurij Kowalenko. Według prokuratury to on jest brakującym ogniwem w postępowaniu dotyczącym przesyłki z częściami bomby ujawnionej w lipcu 2024 roku.
Do tej pory skazano ukraińską modelkę Kristinę, która – nie wiedząc, co przewozi – przeniosła elementy ładunku przez granicę, a następnie nadała je paczkomatem w Krakowie. Z kolei mieszkający w Sosnowcu 29-letni Igor R., student z Rosji, który miał odebrać przesyłkę, oczekuje na rozpoczęcie procesu. Jest oskarżony m.in. o udział w działalności rosyjskiego wywiadu.
Śledczy chcą postawić Kowalence oraz jeszcze jednemu Rosjaninowi zarzuty sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa eksplozji materiałów wybuchowych. Jak poinformował prok. Przemysław Nowak, rzecznik Prokuratury Krajowej, materiały dotyczące ich wątków zostały wyłączone do odrębnego postępowania.
- Dotychczas nie udało się przeprowadzić z ich udziałem czynności procesowych, w tym ogłosić im zarzutów, gdyż ich miejsce pobytu jest nieznane. W celu ustalenia miejsca pobytu i zatrzymania obaj są poszukiwani listem gończym oraz czerwoną notą Interpolu - przekazał Wirtualnej Polsce prok. Nowak.
Mur dronowy na polskiej granicy. Gen. Kraszewski o obronie kraju
Ścigany Ukrainiec ujawnia swoją wersję wydarzeń
Kowalenko, mimo że formalnie ścigany, mieszka i pracuje w rodzinnej Odessie. Twierdzi nawet, że jego wizerunek zmienił się na tyle, iż nie zostałby rozpoznany na podstawie zdjęcia paszportowego, którym dysponują polskie służby. Jak mówi "zaniepokojony doniesieniami z Polski", postanowił przedstawić redakcji WP swoją wersję wydarzeń. Utrzymuje, że został wplątany w sprawę i że nie miał świadomości, iż przekazywane przez niego przedmioty mogły być częścią konstrukcji wybuchowej.
- Zostałem wykorzystany przez osobę z naszego wojska. Do czasu zatrzymania osób w Polsce nie wiedziałem o materiałach wybuchowych. Jestem gotowy złożyć zeznania przed osobami upoważnionymi, które przyjadą do mnie do Odessy. Zgadzam się, aby wiarygodność moich słów potwierdzono badaniem na wariografie - powiedział WP. Połączyliśmy się na łączu wideo, a rozmówca wylegitymował się dowodem tożsamości.
Kowalenko twierdzi, że przedmioty przesłał na prośbę znajomego wojskowego, który w rzeczywistości "podstawił" kilka nieznanych mu osób biorących udział w łańcuchu przekazywania paczki. Utrzymuje, że polska prokuratura wyciągnęła pospieszne wnioski, a dowody, które chce przedstawić, "całkowicie zmienią obraz sprawy".
Pytany przez WP o miejsce, do którego miał trafić ładunek wybuchowy, Kowalenko zapewnił, że Polska nie była celem. - Federacja Rosyjska. Kaliningrad, rozumiesz? - odparł. Nie chciał jednak odpowiedzieć na pytanie, czy w takim razie służby specjalne Polski lub Ukrainy wiedziały o przerzucie podejrzanych przedmiotów lub go uzgadniały.
Przypomnijmy, że przesyłka zawierała nieco ponad litr płynnego materiału wybuchowego, dwa wojskowe zapalniki, źródło zasilania oraz przerobiony termos turystyczny jako pojemnik na zmontowaną bombę. W opinii ekspertów ładunek mógł być wykorzystany do zniszczenia infrastruktury krytycznej, takiej jak rurociąg, ewentualnie byłby w stanie przebić strop budynku lub ścianę zbiornika. Ekspert stwierdził, że już samo przewożenie materiału wybuchowego, wstrząsy czy nieostrożne obchodzenie się z przesyłką, stwarzało zagrożenie przypadkowego spowodowania eksplozji.
Bezskuteczne poszukiwania Kowalenki. Jak zareaguje Polska?
W aktach zakończonej sprawy znajduje się notatka urzędowa wskazująca, że nie należy się spodziewać, by Jurij Kowalenko został wydany Polsce w wyniku dotychczasowych poszukiwań. Zaznaczono w niej, że Ukraina nie przekazuje własnych obywateli innym państwom. Nie wiadomo natomiast, czy służby podejmują inne działania zmierzające do sprowadzenia Kowalenki do kraju. Rzecznik Prokuratury Krajowej odciął się od tego wątku, przekazując jedynie, że "czynności poszukiwawcze realizuje policja, nie prokuratura".
Gdyby relacja Kowalenki znalazła potwierdzenie, mogłoby to rzucić nowe światło na sprawę przesyłki z materiałami wybuchowymi. Mogłoby się okazać, że ABW przypadkiem odkryła kanał przerzutowy ukraińskich służb wysyłających materiały wybuchowe do Rosji, potrzebne tam do działań sabotażowych.
Mjr dr Anna Grabowska-Siwiec, była funkcjonariusz kontrwywiadu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, podkreśla jednak, że do hipotezy o kanale przerzutowym ukraińskich służb należy podchodzić z ostrożnością. - W tej chwili taka wersja nie jest potwierdzona żadnymi dowodami - ocenia w rozmowie z WP.
Dodaje, że istnieje ryzyko wykorzystywania podobnych spraw do wywierania na Polskę nacisków. - Mam obawę, że może dochodzić do różnych operacji na naszym terenie, a mających na celu zastraszenie polskiego społeczeństwa, aby nasze władze nie wycofały się ze wsparcia dla Ukrainy. W Polsce ten temat staje się społecznie coraz bardziej wrażliwy - zaznacza.
Dopuszcza też prostszą możliwość: że w postępowaniu podejrzanych o motyw finansowy, niekoniecznie o ideologię. - Czyli możliwe, że nie ma znaczenie Rosjanin, Ukrainiec itd., ponieważ osoby zaangażowane robiły to dla pieniędzy, dla łatwiejszego życia. W takim modelu mówimy o działaniach typowych dla agentury proxy - tłumaczy różnicę.
Odnosząc się do kwestii poszukiwań Kowalenki, mjr dr Grabowska-Siwiec ocenia, że w takiej sprawie "nie może być taryfy ulgowej".
Jej zdaniem, jeśli władze Ukrainy odmówią przekazania Polsce poszukiwanego, to taka postawa podważy wiarygodność Ukrainy. - W ostateczności musimy czekać, aż ten mężczyzna opuści Ukrainę. Zrobiłabym jednak zastrzeżenie na granicy, by sprawdzać, czy nie próbuje jej przekroczyć - komentuje.
Redakcja Wirtualnej Polski próbowała przekazać Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nowe informacje dotyczące Jurija Kowalenki - konkretnie majorowi z katowickiej delegatury, który prowadził śledztwo w sprawie przesyłki z materiałami wybuchowymi. Początkowo połączono nas z jednym z oficerów. Ten jednak gdy usłyszał, że dzwoni dziennikarz, stwierdził: "To nie jest właściwa forma kontaktu, bo ja nie wiem kim pan jest" i tak zakończył rozmowę, odsyłając do rzecznika prasowego lub centrali w Warszawie.
14 listopada Wirtualna Polska zwróciła się do Prokuratury Krajowej oraz ABW z pytaniem, czy – w związku z deklaracją Jurija Kowalenki o gotowości do złożenia zeznań – rozważą wysłanie funkcjonariuszy na Ukrainę lub zwrócenie się do tamtejszych służb o pomoc prawną. Do momentu publikacji nie otrzymaliśmy odpowiedzi, ale poinformujemy o niej.
Tomasz Molga, dziennikarz Wirtualnej Polski