Desmond Doss - bohaterski sanitariusz, który odmówił noszenia broni
Desmond Doss chciał iść na wojnę. Ale odmawiał jednej rzeczy - noszenia broni, ponieważ kłóciło się to z jego religijnymi przekonaniami. Stał się jednak jednym z największych bohaterów II wojny światowej.
30.12.2016 13:44
Urodził się rok po zakończeniu pierwszej z wielkich wojen. Przyszedł na świat w rodzinie, jakich wiele było w Lynchburgu w Wirginii: prostej, wielodzietnej i bardzo ubogiej. Wyróżniało ich właściwie tylko jedno - religijność. William i Bertha Doss należeli do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, a Biblia stanowiła ich jedyne credo. Nic nie wskazywało na to, że ich najmłodszy syn zostanie bohaterem drugiej z wielkich wojen.
Oporny ochotnik
Na początku lat 40. Desmond Doss zaczął pracę w stoczni w wirginijskim Newport News. Zajmował się tam głównie budową umocnień obronnych. Chociaż Stany Zjednoczone nie brały jeszcze udziału w wojnie, cały kraj szykował się na najgorsze. Świat płonął, więc Ameryka wolała być gotowa.
Jako pracownik strategicznej gałęzi przemysłu, 23-latek miał spore szanse na odroczenie służby nawet w przypadku nagłej mobilizacji. Nie zamierzał z niej jednak korzystać. Po japońskim ataku na Pearl Harbor tysiące młodych Amerykanów ruszyło do punktów rekrutacyjnych, by zaciągnąć się do armii i bić się z wrogiem. Doss niemal od razu znalazł się wśród nich. Z jedną, istotną różnicą: chciał iść na wojnę, ale bynajmniej nie to po, by krzywdzić.
Po piąte...
Desmond od najmłodszych lat nie rozstawał się z Biblią. Wyznawcy jego Kościoła przyjmowali Pismo Święte takim, jakie było: słowa zapisane w księdze interpretowali dosłownie, nie doszukiwali się w nich odcieni szarości, nie próbowali interpretować ich przez pryzmat zmieniających się czasów. Zasady, jakimi mieli kierować się w życiu, były określone tak jasno, jak dziesięć przykazań, które mały Desmond czytał każdego dnia na obrazie zawieszonym przez matkę na ścianie dużego pokoju.
Chłopak znał każdy jego detal, ale jeden fragment intrygował go zawsze mocniej od innych: Kain stojący z zakrwawioną maczugą nad zwłokami Abla. Brutalny rysunek był ilustracją piątego przykazania - Patrzyłem na to w dzieciństwie i nie potrafiłem pojąć. Jak brat może zabić brata? - wspominał. Ale biblijna scena miała dopiero nabrać w jego życiu realnych kształtów.
Pewnego wieczoru Doss senior - prześladowany koszmarami I wojny światowej stolarz - poróżnił się nad kieliszkiem ze swoim szwagrem. Niewinna sprzeczka szybko zamieniła się w szarpaninę. Po chwili ojciec Desmonda wyciągnął z szuflady pistolet. Przerażona Bertha wyrwała pijanemu mężowi broń z dłoni i zawiadomiła policję. Kazała też ukryć synowi rewolwer daleko poza domem. Gdy wrócił, funkcjonariusze prowadzili właśnie Williama Dossa do furgonetki.
- Obiecałem sobie wtedy, że już nigdy nie wezmę do ręki broni - opowiadał.
Tylko jak pogodzić taką obietnicę z wojną?
Rekrut
Z braku lepszego odpowiednika, w języku polskim określa się ich mianem obdżektorów, od angielskiego ''conscientious objector''. To osoby, które odmawiają służby wojskowej ze względu na przekonania lub religię. Amerykańska armia spotykała się z nimi już w XIX w. Z reguły karała ich grzywnami lub robotami przymusowymi, choć niekiedy stawiała też przed trybunałami - albo od razu więziła.
Desmond Doss fot. Wikimedia Commons
W 1942 r. podejście do obdżektorów, przynajmniej pod względem prawnym, było w USA znacznie łagodniejsze. Odrzucający werbunek mężczyźni trafiali do jednego ze 152 obozów tzw. cywilnej służby publicznej. Wykonywali tam ''społecznie użyteczne'' prace: sadzili drzewa, użyźniali gleby lub walczyli z pożarami.
Gdy Desmond powiedział rekruterom, że nie dotknie broni, dowództwo automatycznie skierowało go ośrodka dla obdżektorów. Sęk w tym, że Doss nie odmawiał służby. Nie odmawiał nawet udziału w wojnie, i to na pierwszej linii frontu. Jedyne z czym się nie zgadzał, to odbieranie życia. Chciał zostać sanitariuszem polowym. Zamiast zabijać, miał zamiar ratować.
Dowódcy nie znali podobnego przypadku. W końcu machnęli ręką, oficjalnie zezwolili mu na służbę bez broni i przypisali go do 307. Pułku przy 77. Dywizji Piechoty. Nie oznaczało to jednak, że inni mieli zamiar tolerować jego ''fanaberie''.
Ostracyzm
Czy to w Forcie Jackson, gdzie zaczynał trening, czy też w trakcie późniejszego szkolenia w Forcie Pickett, Doss stykał się z nieustannymi szykami. Wielu oficerów uważało, że bezbronny żołnierz jest nie tylko bezużyteczny, ale i szkodliwy. Niektórzy pisali podania, by wydalić go z jednostki ze względu na rzekomą chorobę psychiczną. Inni próbowali postawić przed trybunałem wojskowym za niesubordynację. Pacyfista w mundurze nie pasował do wizerunku armii i zakłócał tradycyjny wojskowy porządek. Jego bezkompromisowość tylko rozjuszała próbujących złamać go poruczników i kapitanów. Nie lepiej układało mu się z żołnierzami równymi stopniem.
Większość szeregowców traktowała Dossa z nieskrywaną pogardą. Żołnierze wyzywali go od dziwaków i ''klechów'', kpili z jego religijności i odmawiali siadania z nim do stołu - tym bardziej, że Desmond, jako adwentysta, był wegetarianinem. Kiedy wieczorami klękał do pacierza, współlokatorzy celowo hałasowali, a często dla rozrywki rzucali w niego butami. Wielu nie mogło darować mu, że ze względu na wiarę nie musi pracować w soboty - mimo że w niedzielę dostawał za to najgorsze z możliwych zadań, głównie w latrynach. Nie mając żadnych przyjaciół w jednostce, medyk szukał ukojenia w dwóch źródłach: modlitwie oraz listach od pięknej Dorothy, którą poślubił na przepustce w sierpniu 1942 r. Wszystko zmieniło się jednak po morderczych ćwiczeniach w Arizonie.
307. Pułk trafił na tamtejszą pustynię pod koniec 1943 r. W trakcie katorżniczych marszów w pełnym słońcu Doss bez wytchnienia usuwał pęcherze, opatrywał odparzenia, podtrzymywał na duchu i dzielił się resztkami wody z omdlewającymi towarzyszami - wliczając tych, którzy nieco wcześniej otwarcie go znieważali. W trakcie kilku tygodni pustynnych męczarni szczupły sanitariusz zdobył szacunek prawie wszystkich kompanów. Choć niektórzy oficerowie nadal patrzyli na niego z wrogością, szeregowcy nie mieli już wątpliwości: Desmond jest jednym z nim. Było to tym ważniejsze, że 77. Dywizja wkrótce ruszała do walki.
Pacyfik
Doss i jego towarzysze trafili do amerykańskiej bazy na Hawajach w kwietniu 1944 r. Praktycznie każdego dnia docierały do nich pokrzepiające wiadomości: w Europie państwa Osi musiały przejść do głębokiej defensywy, a Japończycy powoli tracili kontrolę nad Pacyfikiem. Było coraz lepiej. Ale nawet optymiści wiedzieli, że do końca konfliktu upłynie jeszcze wiele krwi.
Pierwszy Batalion, do którego należał Doss, wkroczył do walki w lipcu 1944 r. Jednostka dołączyła do desantu na mikronezyjską wyspę Guam. Trwająca blisko trzy tygodnie bitwa pochłonęła ponad 20 tys. ofiar, głównie japońskich żołnierzy. Dwa miesiące później 307. Pułk bił się na filipińskiej Leyte. Dyrygowane przez słynnego gen. MacArthura natarcie przyniosło wielkie zwycięstwo USA. Przy blisko 50 tys. zabitych Japończykach, Amerykanie stracili 3,5 tys. ludzi.
Za odwagę wykazaną w niesieniu pomocy rannym w czasie obu bitew - w tym i Japończykom - Doss otrzymał dwie Brązowe Gwiazdy. Gdy na Filipinach przebiegł ponad sto metrów pod ciężkim ostrzałem, a następnie, zatapiając się po kostki w błocie, przeniósł w bezpieczne miejsce trafionego przez snajpera kolegę, w całej jednostce znowu zaczęto opowiadać o ''walniętym'' sanitariuszu z Biblią. Tym razem mówiono to z podziwem. Ale wszystkie wyczyny Dossa miały i tak zblednąć przy tym, czego dokonał na Okinawie.
Ostatnia bitwa
Archipelag Riukiu był bramą do Japonii - wiedziano o tym i w Tokio, i w Waszyngtonie. Żołnierze Hirohito zamienili więc wyspę w prawdziwą twierdzę. Okinawa stała się ogromnym kompleksem wydrążonych w skałach tuneli, bunkrów i pułapek ukrytych w górzystym terenie.
Szykując się do Operacji ''Iceberg'' - desantu większego niż D-Day - Amerykanie spodziewali się jednej z najtrudniejszych przepraw całej wojny. Już pierwsze dni potwierdziły ich najgorsze obawy.
Pod koniec kwietnia 1945 r. batalion Dossa otrzymał rozkaz zdobycia przyczółku powyżej Skarpy Maeda - pionowej ściany znajdującej się na grzbiecie 120-metrowego wzniesienia w centralnej części wyspy. Pomimo ciężkich strat, których uniknęła tylko kompania Desmonda, kilkadziesiąt godzin później Amerykanie zdołali podwiesić drabinki linowe na szczycie stoku i wydrzeć go z rąk spanikowanego wroga. Nieco wcześniej Doss, jak wspominali po wojnie jego towarzysze, wyciągnął czterech rannych spod ostrzału japońskiego cekaemu.
Desmond Doss na szczycie Skarpy Meada na Okinawie, 1945 r. fot. Wikimedia Commons
Zdobycie Skarpy Meada wprawiło żołnierzy 1. Batalionu w doskonały nastrój. Poczuli się pewniej, a zwycięstwo dodało im sił. Mimo zmęczenia zaczęli wciągać sprzęt na stromy stok i powoli zabezpieczali okolicę. Nie zdawali sobie sprawy jednak z jednego: Japończycy wcale nie uciekli. Wycofali się w głąb lasu, poprawili kamuflaż, podzieli i po cichu zakradli się w pobliże krawędzi. Gdy 5 maja otworzyli ogień, Amerykanie nie mieli szans.
W ciągu parunastu minut kule dosięgły kilkuset piechurów. Część zginęła na miejscu, inni padali brocząc krwią. Zaledwie kilkudziesięciu zdołało zejść lub desperacko skoczyć w dół osuwiska. Na szczycie wzniesienia okopała się zaledwie garstka amerykańskich żołnierzy, którzy próbowali utrzymać Japończyków na dystans.
Choć dowódca nakazał mu odwrót, na górze został też Desmond Doss. - Leżeli tam. Moi koledzy, moja rodzina. Nie czułem, że mam prawo cenić swoje życie bardziej od ich życia. Postanowiłem, że pomogę tak wielu, jak zdołam - opowiadał lata później dokumentalistom.
Według relacji weteranów 1. Batalionu, przez kolejne pięć godzin Doss - mimo ciągłego zagrożenia - prowizorycznie opatrzył i zaciągnął na skraj skarpy co najmniej kilkudziesięciu rannych, których opuszczał na wymyślnie związanej linie. - Za każdym razem modliłem się: Boże, pozwól mi uratować jeszcze jednego - opisywał. Według oficjalnych danych, sanitariusz ocalił w ten sposób 75 osób. - Wydaje mi się, że to było raczej 50 - powtarzał po wojnie w wywiadach. Jego kompani opowiadali o setce. Walki o Skarpę Maeda - przedstawione niedawno w hollywoodzkiej ''Przełęczy ocalonych'' Mela Gibsona - przeżyło zaledwie 200 z 700 żołnierzy 1. Batalionu.
Medal Honoru
Chociaż Doss w niewytłumaczalny wręcz sposób uniknął obrażeń w trakcie tamtego starcia, szczęście w końcu go opuściło. 21 maja jego pluton natknął się na spory oddział Japończyków. Gdy młody medyk zajmował się jednym z towarzyszy, tuż obok nich przeturlał się odbezpieczony granat. Doss instynktownie próbował go kopnąć. Nie zdążył.
Eksplozja wyrzuciła go w powietrze, ale nie pozbawiła przytomności. Czekając na pomoc sam opatrzył swoje rany, a gdy po zelżeniu ostrzału pojawili się przy nim medycy, ustąpił miejsca na noszach bardziej rannemu żołnierzowi. Chwilę potem snajperski pocisk pogruchotał mu trzy kości w lewym ramieniu. Półżywego, z 17 odłamkami w ciele, tego samego dnia przetransportowano go na pokład statku szpitalnego.
Pół roku później, 12 października 1945 r., otrzymał z rąk Harry'ego Trumana najwyższe amerykańskie odznaczenie wojskowe - Medal Honoru. Był jednym z zaledwie 198 żołnierzy, którzy przeżyli wojnę i mogli je odebrać.
Zdrowotne skutki ran - w tym gruźlicę oraz utratę płuca i słuchu krótko po 40. urodzinach - odczuwał do samego końca. Zmarł w 2006 r. mając 87 lat. Nigdy nie miał wątpliwości, że postąpił słusznie odmawiając noszenia broni. - Jeśli idziesz na kompromis w jednej kwestii, w innych też ostatecznie ustąpisz - mówił w wywiadzie nagranym na krótko przed śmiercią.
###Michał Staniul dla Wirtualnej Polski