Debata Macron - Le Pen. Zmieniło się wszystko, żeby nie zmieniło się nic
To nieprawda, że nic dwa razy się nie zdarza. Jeśli Marine Le Pen chciała zatrzeć fatalne wrażenie, które pozostawiła po pierwszej debacie prezydenckiej przed pięcioma laty, to efekt po środowym "rewanżu" jest mizerny. Emmanuel Macron wyraźnie zepchnął ją do defensywy. Czasem nawet na granicy arogancji.
Bez takiej agresji jak przed pięcioma laty. Bez takich błędów, które pogrążyły Marine Le Pen w 2017 roku. A jednak kluczowe stwierdzenie, które narzuca się po środowej debacie prezydenckiej we Francji, jest takie: zmieniło się wszystko, żeby nie zmieniło się nic.
Le Pen – w 2017 roku nastawiona bojowo od pierwszej minuty i niezwykle agresywna – tym razem wyraźnie zaciągnęła hamulec. Jakby bała się powtórzenia tych błędów, które doprowadziły wówczas do spektakularnej porażki. Zdecydowanie za bardzo, jeśli chciała odrabiać straty sondażowe, które na ostatniej prostej przed niedzielną II turą znowu zaczęły się zwiększać.
Choć w zasadzie lepiej byłoby napisać - to Macron zmusił ją do defensywy.
Wyprowadzane przez niego ataki, przerywanie w pół zdania, by wytknąć Le Pen wszelkie błędy i nieścisłości, czasami w sposób dość arogancki, były jednak skuteczne. Liderka Zjednoczenia Narodowego ani razu nie potrafiła przejąć inicjatywy. Nawet jeśli była wyraźnie lepiej przygotowana niż przed pięcioma laty, nawet jeśli próbowała atakować Macrona za bilans prezydentury, wyciągając m.in. zadłużenie kraju na 600 mld euro w czasie pandemii, to agresywne nastawienie rywala i szybkie reakcje nie pozwalały jej na wiele.
Zresztą, błyskawiczny sondaż zrealizowany przez BFMTV, największą telewizję informacyjną, pokazał dość wyraźnie, "kto był bardziej przekonujący" w tym starciu. Z 650 badanych osób 59 proc. wskazało na Macrona, a 39 proc. na Le Pen (2 proc. nie miało zdania).
Macron atakuje: "Jest pani zależna od Putina"
Co mogło zdecydować o takim wyniku? Już początek wydawał się dość zaskakujący, a przynajmniej nie taki, jak wyobrażała sobie Le Pen. Z tematu "siły nabywczej" uczyniła bowiem zasadniczą oś swojej kampanii, ustawiła się nawet w roli "rzeczniczki Francuzów", proponując obniżenie VAT na nośniki energii, ale jednocześnie nie potrafiła znaleźć przekonującej odpowiedzi, gdy Macron wytykał jej, że jako deputowana głosowała przeciwko tarczy energetycznej, mającej osłabić skutki wzrostu cen.
Ważniejsze było jeszcze coś innego. Macronowi udało się przenieść znaczny ciężar debaty na kwestie, w których jego rywalka nie czuła się najpewniej - rosyjskiej inwazji na Ukrainę, a przede wszystkim powiązań liderki Zjednoczenia Narodowego z władzą na Kremlu, oraz miejsca Francji w Unii Europejskiej.
Le Pen za wszelką cenę chciała wyrazić "absolutną" solidarność z narodem ukraińskim, odgryzała się Macronowi, że sam przyjmował Putina najpierw w Wersalu, a potem w letniej rezydencji na południu Francji, ale przyznała jednocześnie, że jest przeciwko unijnym sankcjom energetycznym wobec Rosji, opowiedziała się też za dalszym importem z Rosji gazu i ropy. A Macron atakował – za prorosyjskie nastawienie, za uznanie aneksji Krymu, wreszcie za pożyczkę w rosyjskim banku, którą Zjednoczenie Narodowe bez przerwy spłaca. Wytoczył też zarzut najmocniejszy wobec swojej rywalki: "uzależnienie od Putina", nawet jeśli sam do niedawna często rozmawiał z dyktatorem z Kremla, próbując bezskutecznie powstrzymać rosyjską inwazję. Le Pen znowu była w defensywie.
Przy okazji najpilniejszych spraw międzynarodowych, czyli wojny w Ukrainie, pojawił się też wątek "polski". Wywołała go Le Pen, mówiąc o "prawie trzech milionach uchodźców", którzy są już w Polsce i przekonując, że jej bliski współpracownik, mer Perpignan Louis Aliot (do niedawna nawet jej partner życiowy) był na polskiej granicy i zabrał grupę Ukraińców do swojego miasta. Jednak wbrew pojawiającym się w polskich mediach sugestiom, jakoby liderka skrajnej prawicy, utrzymująca bliskie kontakty z władzami w Warszawie, wspominała również o "wysiłkach polskiego rządu, krytykowanego przez UE w kwestii praworządności, który wspiera finansowo Ukraińców", nic takiego nie padło podczas debaty. "Wątek polski" był wart zauważenia, ale ograniczył się do kilku słów o ukraińskich uchodźcach.
Le Pen nie chce już wyjść z UE. Macron: "To dobra wiadomość. Czyli 80 proc. programu jest do zmiany"
Ożywione stracie nastąpiło też na polu europejskim. - Francja nie jest w stanie bronić swoich interesów w UE - stwierdziła Le Pen, a za chwilę zaprzeczyła, jakoby jej celem było wyprowadzenie kraju ze Wspólnoty. Jak mówiła, chce ją tylko głęboko zmienić, przekształcając w "Europę narodów". Innymi słowy – bez jednolitego rynku, bez strefy Schengen, bez swobody przemieszczania się pracowników.
I tu też nadziała się na ripostę Macrona. - To dobra wiadomość, bo oznacza, że 80 proc. pani programu jest do zmiany - oświadczył prezydent, nie czekając, aż liderka ZN dokończy wątek. Ale przede wszystkim zarzucił jej chęć wyjścia z UE bez głośnego mówienia o tym.
A gdy Le Pen poruszyła kwestię pracowników delegowanych w UE, którzy jej zdaniem zabierają pracę Francuzom, usłyszała: - Chce pani likwidacji pracowników delegowanych do Francji. A co z Francuzami, którzy w taki sam sposób pracują za granicą? W Europie to działa inaczej, w obie strony. Proszę nie składać fałszywych obietnic.
Ta wymiana dobrze pokazuje charakter debaty. Macron nie miał wszystkich kart w ręku, bo ostatnie pięciolecie wytworzyło we francuskim społeczeństwie jeszcze większe podziały niż wcześniej, ale defensywnie nastawiona Le Pen nie potrafiła go celnie trafić. A jej reakcją na bon moty prezydenta zbyt często był skonfundowany uśmiech. To zdecydowanie za mało, aby przechylić szalę debaty na swoją korzyść.
Jeśli więc Le Pen chciała pokazać, że wreszcie jest "présidentiable", czyli gotowa do objęcia najważniejszego urzędu; że ma odpowiedni format, aby przełamać tabu, które od dwóch dekad nie pozwala skrajnej prawicy podjąć walki w decydującym momencie, to trudno powiedzieć, że przekonała nieprzekonanych. A konstatacja ta nabiera jeszcze większego znaczenia, jeśli przypomnimy, jak dużą traumą liderki skrajnej prawicy była porażka w debacie przed pięcioma laty i jak w szczególny sposób przygotowywała się do środowego starcia. Żeby tamto niepowodzenie wymazać.
Jak wynika z nieoficjalnych informacji, Macron nie był przeciwny, aby stanąć naprzeciwko rywalki nie tylko w jednej debacie przed II turą, ale Le Pen postawiła wszystko na jedną kartę, uznając, że to może zwiększyć jej szanse na odrobienie strat w sondażach.
Dotychczas tylko raz w historii V Republiki zdarzyło się, aby ci sami dwaj rywale spotkali się po raz drugi w decydującej rozgrywce o najwyższy urząd w państwie. W 1981 roku naprzeciwko siebie zasiedli urzędujący prezydent Valéry Giscard d’Estaing i chcący go pokonać François Mitterrand. Kandydat socjalistów wyciągnął wówczas wnioski i to on został wkrótce szefem państwa.
Po kolejnej konfrontacji z Emmanuelem Macronem Marine Le Pen jest dzisiaj znacznie dalej od tego celu.
Remigiusz Półtorak, dziennikarz Wirtualnej Polski