Dariusz Bruncz: Różaniec do granic – oby nie firewall
Dla jednych akcja "Różaniec do granic" to chrześcijańska demonstracja wiary i święto modlitwy. Dla innych to dewocyjny kordon dobrej zmiany wpisujący się w retorykę państwa wyznaniowego. Jedno jest pewne – akcja jest wielkim sukcesem i to z wielu powodów.
Po pierwsze: polskiemu Kościołowi rzymskokatolickiemu często zarzuca się hiperklerykalizm, gdy tymczasem inicjatywa wyszła ze strony świeckich katolików. To oni to wymyślili, zdobyli środki i zarazili swoją ideą wielu innych. Po drugie: jej rozmach zaskoczył zapewne samych organizatorów – o różańcach na polskich granicach pisze "New York Times", "Frankfurter Allgemeine Zeitung" czy "The Telegraph". Nie jest zatem przesadą, że mówi o niej cały świat, nawet jeśli dominują komentarze co najmniej sceptyczne. Po trzecie: akcja – wbrew wielu krytykom– pokazała, że polski katolicyzm nie jest zasiedziały i wciąż jest w stanie poruszyć znaczące liczby wiernych pochodzących z różnych warstw społecznych i grup wiekowych. Ale dokładnie w tym miejscu zaczynają się pojawiać istotne pytania zagłuszane nierzadko przez hejt oświeconej części narodu dostrzegającej w akcji zbiorową histerię i autoinscenizację zaściankowości.
Kliknij, aby zobaczyć - Różaniec na granicy polsko-słowackiej:
Widowiska Made in Poland
Polacy są dobrzy w organizowaniu zbiorowych widowisk – głównie o charakterze religijnym. Przypomnijmy sobie eksplozję dobrej woli po śmierci Jana Pawła II czy inne wydarzenia, które choć na ułamek sekundy potrafiły skleić rozdarte społeczeństwo. W ostatnim czasie takich momentów było niewiele i zbliżające się obchody setnej rocznicy odzyskania niepodległości nie zanoszą się na festiwal jedności i miłości. To, co dla wielu jest niezbitym dowodem na istnienie jakiegoś narodowego mistycyzmu, wręcz naturalnej dla Polaków umiejętności odczuwania i przeżywania sacrum, dla innych jest już tylko kolejnym przejawem rozchwianego akcjonizmu, który wypala się w kaskadzie emocji i deklaracji bez długotrwałego przełożenia na rzeczywistość. Pojawienie się kilku celebrytów sympatyzujących z dobrą zmianą nie przydaje akcji wiarygodności i wywołuje syndrom odrzucenia.
Nie wiemy, jakie owoce przyniesie akcja "Różaniec do granic" i jest zdecydowanie za wcześnie, aby ferować jakiekolwiek wyroki. Trudno poważnie traktować słowa tych, którzy jeszcze niedawno zapowiadali rewolucje obyczajową w Polsce, której symbolem stał i jedynym dziedzictwem stał się sztuczny fallus. Jeszcze jednak trudniej traktować poważnie komentatorów, dla których każdy przejaw religijności to zasadniczo sprawa podejrzana.
Lepanto 2.0?
Fakt, że akcję wspierają hierarchowie, nie powinien wzbudzać ani zdziwienia, ani tym bardziej oburzenia. Niebezpodstawne jest natomiast zdumienie tych, którzy nie potrafią zrozumieć, dlaczego prywatną inicjatywę modlitewną wspierają spółki skarbu państwa. Przychylnemu traktowaniu akcji nie przysłużą się jej nadgorliwi uczestnicy, hojnie dostarczający ideologicznego paliwa zwolennikom teorii, że w całym tym przedsięwzięciu chodzi o jakiś rodzaj Lepanto 2.0 ("Cud pod Lepanto" - bitwa morska z 1571 roku, w której osłabiona flota chrześcijan rozbiła potężną flotę muzułmańską - przyp. red.) czy ogólnopolską manifestację islamofobii, walkę z uchodźcami i kolejną odsłonę moheryzmu. Trudno wykluczyć, że są i tacy, którym dokładnie o to chodzi. Bez względu na to, jaki kto ma stosunek do modlitwy różańcowej i inicjatywy "Różaniec do granic", źle by się stało, gdyby tocząca się debata posłużyła do cudownego rozmnożenia zasieków i zaostrzenia frontów w ideologicznej walce na inwektywy, roszczenia do moralnego pierwszeństwa w wyrażaniu i odczuwaniu patriotyzmu tudzież reprezentowania prawdziwie oświeconego społeczeństwa.
Różaniec do granic to ogromne wyzwanie dla ludzi religijnych – konkretnie dla katolików w każdym wieku - aby nie dopuścili, by różaniec kojarzył się z batem na nieprawomyślnych, a tłumy zbierające się na modlitwie nie utożsamiano z ideologicznym firewallem blokującym wirus, który tylko czyha na polską tożsamość narodową. Marzenia o Polsce jako przedmurzu chrześcijaństwa to kuszący projekt zarówno politycznie, jak i społecznie.
W wymiarze religijnym taka opcja to doskonale zaprogramowana katastrofa, która skończy się kompromitacją choćby najbardziej szlachetnych idei, dla których chrześcijaństwo stanowi punkt wyjścia. Tym uważniej należy przysłuchiwać się słowom hierarchów, polityków i mediów (nie tylko publicznych i zależnie niezależnych od obozu władzy), aby nie ulec urokowi szybkich i łatwych osądów. Warto też pamiętać, że fundamentalizm to nie tylko domena religii – może się mieć równie dobrze w środowiskach deklarujących bezwzględną otwartość.
Dariusz Bruncz, Ekumenizm.pl