"Dajesz, Fuksja, mam cię na oku!". Trenowałam z NATO i sprawdziłam, czy nadaję się na żołnierza
- Niby jesteśmy w NATO, ale wiadomo, może być różnie - mężczyzna siedzący obok mnie na pace Stara ćwiczenia z warszawskimi "pancerniakami" traktuje śmiertelnie poważnie. - Jak będzie pobór, to już wiadomo, kogo pierwszego wyślą na front - śmieje się drugi. Z grzeczności kiwam głową, ale w mojej głowie jest tylko jedna myśl: w co ja się właśnie wpakowałam?
19.03.2023 06:55
O starcie II edycji akcji Ministerstwa Obrony Narodowej "Trenuj z Wojskiem w Ferie" dowiaduję się przypadkiem, jej reklama wyświetla mi się gdzieś w mediach społecznościowych. Próbuję się zapisać na jeden termin, potem drugi… ale bez skutku. - Mogę panią wpisać na listę rezerwowych, ale nie będę ukrywał, chętnych mamy mnóstwo - słyszę w kolejnej jednostce. - Naprawdę jest aż takie zainteresowanie?! - nie mogę uwierzyć.
Ostatecznie na ćwiczenia nie udaje mi się zapisać, ale wtedy MON ogłasza specjalną edycję zajęć: w 24. rocznicę wstąpienia Polski do NATO szkolenie poprowadzą m.in. żołnierze państw sojuszniczych. Natychmiast wysyłam zgłoszenie i wkrótce przychodzi odpowiedź - 12 marca, z samego rana, mam się stawić na terenie 1. Warszawskiej Brygady Pancernej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Choć resort przekonuje, że "Trenuj z NATO" to szkolenie dla każdego, a uczestnicy mogą mieć od 15 do 65 lat, nie czuję się zbyt pewnie. Z wojskiem nie miałam dotąd żadnej styczności, moje przygotowanie fizyczne też pozostawia sporo do życzenia. Ale chęć dowiedzenia się, gdzie tkwi sekret popularności akcji, jest jeszcze silniejsza.
Szeregowa Fuksja
Uczestnicy szkolenia do Wesołej (jedna z dzielnic Warszawy - red.) muszą przyjechać między 6:30 a 7:30. Niedzielny poranek wita nas nie tylko lekkim przymrozkiem, ale przede wszystkim niezwykle przenikliwym wiatrem, który dodatkowo obniża odczuwalną temperaturę.
Na początku czeka nas kontrola dokumentów, przypisanie do grup oraz sprawdzenie, czy nikt nie wnosi na teren jednostki niebezpiecznych przedmiotów. W moim namiocie jestem jedną z niewielu osób, która nie musi oddać niczego do depozytu - kolejni mężczyźni wyciągają z plecaków gazy pieprzowe, scyzoryki i noże. - Gotowi nie na ćwiczenia na poligonie, tylko walkę w terenie, a ja nawet pompki nie zrobię - myślę lekko zaniepokojona. Żołnierze podejrzliwie przyglądają się też zawartości kubków termicznych i butelek z napojami, po czym skanują nas wykrywaczem metali.
Po tej procedurze kolejne grupy ustawiają się w oczekiwaniu na transport wojskowymi ciężarówkami. Dominują mężczyźni, wielu z nich ma na sobie odzież moro. - Widzę, że koleżanka w różowym zadbała o kamuflaż - śmieje się jeden z uczestników akcji, wskazując na kolor mojej kurtki. Odgryzam się, mówiąc, że to nie róż, a fuksja - i ten pseudonim zostaje ze mną już do końca szkolenia.
W końcu - przy tej pogodzie każda minuta dłuży się niemiłosiernie - nadchodzi nasza kolej na podróż Starem. Na pace ciężarówki zaczynają się pierwsze rozmowy. Jeden z mężczyzn opowiada, że jego ojciec spędził w wojsku ponad 30 lat, a on sam chce się przekonać, dlaczego służba tak go ciągnęła. Inny chwali się latami spędzonymi w armii USA, ale nie zyskuje zaufania towarzyszy. Kolejny tłumaczy, że "niby jesteśmy w NATO, ale wiadomo, może być różnie" - na te słowa reszta kiwa głowami ze zrozumieniem.
Po kilku minutach dojeżdżamy na miejsce. W oczekiwaniu na kolejne transporty - na szkolenie zapisało się niemal 600 osób, a dotarło około 500 - pytam innych uczestników, dlaczego zdecydowali się spędzić niedzielę z wojskiem.
- Takie mamy czasy, że każdy powinien umieć strzelać - brzmi najczęstsza odpowiedź. Jest też sporo ludzi zafascynowanych militariami, uczniów klas o profilu wojskowym, widzę również grupy harcerzy. Dla niektórych zgromadzonych nie są to pierwsze ćwiczenia, do Warszawy jechali nawet kilkaset kilometrów. Inni chcą się sprawdzić (jak 55-latka, która wraca do formy po skomplikowanych złamaniu nogi), część przyszła po prostu z ciekawości, bo usłyszała, że akcja cieszy się dużym zainteresowaniem.
- Byłem tu na szkoleniu w ferie, ale miało mniejszy rozmach. I już widzę, że teraz jest lepsza organizacja - młody mężczyzna o głosie Adriana Zandberga od razu skupia wokół siebie grupkę słuchaczy chcących dowiedzieć się, co ich czeka. Inni nieśmiało przyglądają się stojącym na placu maszynom - niby w regulaminie znalazła się informacja o możliwości robienia zdjęć, ale czy sprzętu też to dotyczy? Wątpliwości w przemówieniu otwierającym szkolenie rozwiewa rzecznik "pancerniaków", który przekazuje, że zakaz fotografowania dotyczy jedynie wnętrza czołgów czy pojazdów wojskowych.
Po oficjalnym powitaniu dziesięcioosobowe zespoły przejmują "starsi" grupy. To oni będą przeprowadzać nas przez kolejne punkty szkolenia i odpowiadać na pytania.
"I want to see your war face!"
Moja grupa zaczyna od szkolenia medycznego, gdzie uczymy się m.in. zakładania stazy taktycznej, czyli rodzaju opaski używanej do tamowania silnych krwotoków. Gdy ratownik opowiada, dlaczego na stazie należy zanotować godzinę jej założenia - tłumaczy, że na polu walki nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdzie pomoc - jeden z wojskowych urealnia: - Dwie, trzy godziny i martwica będzie. Ale lepiej stracić nogę albo rękę niż życie. Tak to wygląda.
Kolejnym punktem jest prowadzona przez Amerykanów nauka walki wręcz. - I want to see your war face! (Chcę zobaczyć wasze wojenne miny! - red.) - zagrzewał nas do ćwiczeń instruktor. Nie wiem, czy okrzyki wydawane przez grupy byłyby w stanie przestraszyć przeciwnika, ale na pewno wywołały dużą wesołość i liczne wybuchy śmiechu.
W końcu nadszedł wyczekiwany przez większość element szkolenia: obsługa broni. Każdy mógł nauczyć się składania i rozkładania karabinków Grot i Beryl, a także dowiedzieć się więcej o ich działaniu - tu prym wiedli panowie, którzy wręcz zasypali instruktorów pytaniami o kwestie techniczne. Trzask, klik-klik i gotowe - o ile po kilku próbach przeładowanie broni to dla mnie nie problem, to jej składanie i rozkładanie wciąż wymaga praktyki.
Na stanowisku obok amerykańskie wyposażenie prezentował z kolei młody żołnierz z Teksasu, wyraźnie połechtany zainteresowaniem, jakie wzbudzał. Nie wszyscy byli jednak zadowoleni z obecności sojuszników - dało się wyczuć, że między dobre relacje z Amerykanami u części "naszych" wkradła się nutka zazdrości. - My się czujemy przy nich wręcz upokorzeni. Wszystko mają lepsze, warunki, jedzenie. Na niczym nie muszą oszczędzać - przyznaje po cichu jeden z żołnierzy. Inny dodaje: - Jak chcieli się nauczyć strzelać z naszej broni, dostali po cztery naboje, jak my. A musimy jeszcze łuski zbierać! Byli w szoku, oni mają całe skrzynie amunicji, nikt tego nie liczy.
Rozmowy przerwało poruszenie wywołane wizytą premiera, szefa MON i dowódcy 18. Dywizji Zmechanizowanej gen. bryg. Arkadiusza Szkutnika. Mateusz Morawiecki i Mariusz Błaszczak nie tylko wygłosili przemówienia, ale też pozowali do zdjęć z uczestnikami akcji i żołnierzami NATO oraz podziwiali rozstawiony w jednostce sprzęt. - To w tej brygadzie, jeszcze w tym roku, będą dostarczone pierwsze czołgi Abrams - przypomniał minister obrony.
Należący do gości z USA czołg był zresztą jedną z "gwiazd" szkolenia. Wprawdzie Amerykanie nie pozwalali wchodzić do środka, ale chętnie fotografowali się i rozmawiali z uczestnikami ćwiczeń. Wszyscy, z którymi rozmawiałam, chwalili też Polskę i narzekali tylko na jedno: pogodę.
Przed przerwą obiadową zdążyliśmy jeszcze przećwiczyć postawy strzeleckie - i to okazało się sporym wyzwaniem. Kamizelka, hełm i replika karabinka ważą 6-8 kg, więc u niewytrenowanej osoby poruszanie się z takim obciążeniem - a także kilkukrotne przejście do klęku i powrót do pozycji stojącej - może skutkować zakwasami na następny dzień. Ale nie mogłam odpuścić. - Dajesz, Fuksja, mam cię na oku! - dopingował mój nowy znajomy.
Racje wegetariańskie? "Takich rzeczy u nas nie ma"
W drodze do namiotu, gdzie wydawano racje żywnościowe, zastanawiałam się nad istotną dla mnie kwestią: czy będzie dostępna opcja bezmięsna. Żołnierze na moje pytanie zareagowali jednak z mieszaniną rozbawienia i zdziwienia. - Takich rzeczy u nas nie ma - rozwiał wątpliwości wojskowy, wręczając przysługujący mi pakiet. Wszystkim, którym ciśnie się na usta komentarz "czego się spodziewałaś", spieszę z wyjaśnieniem: racje żywnościowe dla wegetarian są dostępne w polskim wojsku od 2019 roku (wg informacji "Polski Zbrojnej"), a w amerykańskim - od 1996. Wegańskie i wegetariańskie racje od lutego testują też żołnierze walczący w Ukrainie.
W każdym pakiecie z prowiantem znajdowały się m.in. suchary, mielonka, baton zbożowo-owocowy i koncentrat napoju herbacianego instant. No i oczywiście danie główne: gulasz węgierski, bigos z kiełbasą lub makaron po bolońsku. Obiad trzeba było podgrzać samemu, używając do tego celu bezpłomieniowego podgrzewacza chemicznego - co wcale nie było takie proste i dla niewprawionych osób mogło się skończyć zjedzeniem na wpół zimnego posiłku.
Wśród osób, z którymi rozmawiałam, najwyższe noty zebrał gulasz. Bigos? - Takie mocne 5 na 10 - usłyszałam. Najmniej smaczny był podobno makaron - kilka osób, które miały już kiedyś do czynienia z racjami wojskowymi, chciało go od razu wymienić. Same racje były też po prostu atrakcją dla uczestników szkolenia - żołnierze jednostki na co dzień korzystają ze stołówki, gdzie jedzą "normalne" posiłki.
"Cel - Piorun; j…y dzida na rubież!"
Po południu czekała nas kolejna porcja skradania się i biegania ze sprzętem - tym razem uczyliśmy się komend oraz poruszania w szyku bojowym. W pewnym momencie, ku uciesze całej grupy, na naszej drodze pojawili się… rowerzyści. "Wróg w polu widzenia! Wróg w polu widzenia!" - zaalarmowali natychmiast "szperacze", a cały "oddział" błyskawicznie poradził sobie z zagrożeniem, wycofując się i oddając "strzały" do wyimaginowanych przeciwników nadchodzących za rowerzystami.
Chwilę później znów mogliśmy się wykazać. Tym razem trzeba było pokonać mini tor strzelecki, gdzie oprócz biegu - z kamizelką, hełmem i bronią ASG - musieliśmy oddawać strzały do tarczy z różnych pozycji, w tym leżącej. Nastawiona bojowo do zadania nie przypuszczałam, jak trudno jest z powrotem wstać z takim obciążeniem - o sprincie nawet nie mówiąc.
Po tej intensywnej końcówce mieliśmy jeszcze możliwość dokładnego obejrzenia - także w środku - Leopardów, pojazdu MRAP, wozu opancerzonego Bradley, chorwackiej armatohaubicy Panzer 2000 oraz rumuńskiego Geparda. Czołgiści, a przynajmniej niektórzy z nich, jako jedyni nie hamowali się z językiem, relacjonując, jak wygląda naprawdę wykonywanie rozkazów na ćwiczeniach. - Cel: Piorun (przeciwlotniczy zestaw rakietowy - red.) i j…y dzida na rubież - padło. A przynajmniej tyle zrozumiałam z wojskowego żargonu wypowiadanego w tempie wystrzałów z karabinu maszynowego.
Po godzinie 15 szkolenie dobiegło końca, a "starsi" grup wręczyli nam certyfikaty, po czym zaprosili na ognisko z kiełbaskami i żołnierską grochówkę. Nasz oddział nie zdążył niestety przećwiczyć ładowania amunicji treningowej do czołgu, ale to był chyba jedyny minus tego dnia.
- Bardzo się cieszę, że mogłam tu być. Mamy czasy, jakie mamy, każdy powinien wiedzieć, jak obchodzić się z bronią, a teraz wiem i ja - chwaliła niemal 65-letnia uczestniczka akcji. Okazało się też, że kilka osób ma za sobą naprawdę intensywny weekend: niektórzy, by dojechać do Warszawy, wyjechali z Białegostoku czy Kalisza w środku nocy. Oni także nie żałowali poświęconego czasu.
Czy warto wziąć udział w podobnym szkoleniu, nawet jeżeli nie planujemy związać swojej przyszłości z regularną armią albo Wojskami Obrony Terytorialnej? Zdecydowanie tak - podkreślali moi rozmówcy, którzy do Wesołej przyjechali po prostu z ciekawości. Wielu z nich zwracało też uwagę, że takie akcje powinny być skierowane zwłaszcza do uczniów liceów czy techników, którzy mogą zastanawiać się nad swoją drogą zawodową. Część podkreślała, że liczy także na bardziej profesjonalne szkolenia strzeleckie i deklarowała chęć poszerzania swojej wiedzy w tym zakresie.
Ukończenie treningu oczywiście nie oznacza, że jest się gotowym do regularnej służby wojskowej - czy, jak żartowano, pójścia w kamasze i na front - ale za samą akcję MON i "pancerniaków" należy bardzo pochwalić. I nie ma tu znaczenia fakt, że na co dzień w armii nie ma tyle luzu, a samo szkolenie, jak określali je niektórzy, to "bardziej profesjonalny piknik wojskowy" - już te kilka godzin pozwala przekonać się, czy odnajdziemy się w takim klimacie.
O dziwo udzieliła mi się ta atmosfera i choć wcześniej nie przeszło mi to nawet przez myśl, zaczęłam się zastanawiać nad kontynuowaniem szkolenia. Czy to znaczy, że szeregowa Fuksja powróci jako żołnierz Wojsk Obrony Terytorialnej? Na razie na przeszkodzie stoi kondycja, ale myślę, że nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.
Czytaj też:
Aneta Bańkowska, dziennikarka Wirtualnej Polski