Czy Zachód powinien sprzedawać broń na Ukrainę?
Ostatnia ofensywa na wschodniej Ukrainie, krwawa łaźnia w Mariupolu, walki w Debalcewie i wypowiedź przywódcy separatystów Ołeksandra Zacharczenki, że planują mobilizację 100 tys. ludzi, stawiają Zachód pod ścianą. Wyraźnie zarysowany, kluczowy dylemat brzmi: sprzedawać broń i dozbrajać Ukrainę, czy nie?
Raz jeszcze, jak w przypadku inwazji na Irak, czy Libię, jesteśmy podzieleni. Wyłoniły się dwa obozy i stanowiska, jedni na tak, drudzy na nie. Prezydent Obama, wspierany przez zdominowany przez republikanów Kongres, zdaje się mówić "tak", podczas gdy kanclerz Angela Merkel mówi w Budapeszcie: "ten konflikt nie może być rozwiązany militarnie", żadnej sprzedaży broni, nie ma alternatywy dla rozmów. Spróbujmy sporządzić inwentarz argumentów obu stron.
Sprzedawać
Wszystkie najważniejsze media świata właśnie obiegła wiadomość, że w odpowiedzi na ostatnie wydarzenia w Donbasie, prezydent Barack Obama, dotychczas ostrożny i wstrzemięźliwy, "rozważa sprzedaż śmiercionośnej broni na Ukrainę". Innymi słowy, same polityczne i gospodarcze sankcje, to już za mało.
Jednakże, jak podkreśliła 2 lutego rzecznik Narodowej Rady Bezpieczeństwa, Bernadette Meehan, prezydent "zastanawia się" jeszcze, bowiem - według tej argumentacji - ma świadomość, że taka decyzja, to nic innego, jak "konflikt przez pośredników" (ang. proxy war). A ta sekwencja, dodajmy od siebie, przebiegająca na linii: najpierw sankcje, potem konflikt zastępczy, może prowadzić - stale jest takie niebezpieczeństwo - ku otwartemu starciu, którego chyba nikt nie chce.
Tymczasem grupa ekspertów z trzech cenionych amerykańskich think tanków, z byłą podsekretarz w resorcie obrony, Michèle Florney, byłym zastępcą sekretarza stanu i ekspertem od Rosji Strobe Talbottem oraz byłym ambasadorem USA na Ukrainie, Stevenem Piferem, również 2 lutego przedłożyła specjalny raport, w którym domaga się od Białego Domu i Kongresu przekazania Ukrainie sprzętu wojskowego w wysokości 3 mld dolarów w ciągu najbliższych trzech lat.
Wiadomo, bo powiedzieli to publicznie, że za takim rozwiązaniem są i sekretarz stanu John Kerry (w środę udający się do Kijowa), i głównodowodzący NATO w Europie gen. Philip Breedlove. Za sprzedażą broni Ukrainie są też władze Wielkiej Brytanii, Kanady, państw bałtyckich i skandynawskich oraz Warszawa, czemu dała wyraz ustami ministra Tomasza Siemoniaka.
Nikt, poza "nawiedzonymi" jednostkami, nie opowiada się za wysyłaniem na Ukrainę własnych żołnierzy, chociaż zwróćmy uwagę, że prezydent Putin przed kilku dniami publicznie mówił o udziale "zachodnich najemników" po stronie Kijowa.
Nie sprzedawać
Kanclerz Merkel nie jest odosobniona. Europa podzieliła się. Przeciwko sprzedaży broni Ukraińcom jest nie tylko premier Orbán, ale także - mocno uzależnieni od rosyjskich surowców energetycznych - przywódcy Bułgarii i Słowacji. Podobne stanowisko mają władze w Wiedniu i Pradze, nie mówiąc o Atenach. Viktor Orbán już o sankcjach mówił, że to nic innego, jak "strzał w stopę", więc o krok dalej tym bardziej nie pójdzie. Podobnie Miloš Zeman i inni. Oni chcą dialogu, a nie konfliktu z Moskwą. Ostatnia ofensywa na wschodnich rubieżach Ukrainy nic pod tym względem nie zmieniła, co najwyżej podniosła ton ocen moralnych i oznak potępienia ofiar wśród cywilnej ludności.
Niemieckie stanowisko, bo ono jest kluczowe, sprowadza sie do głównego argumentu: Ukraina jest państwem słabym, wymagającym przede wszystkim wsparcia gospodarczego, a nie wojskowego, w tym broni. Za pewnik przyjmuje się w Berlinie (i nie tylko) założenie, iż armia rosyjska jest bezwzględnie silniejsza w tym konflikcie. Głośne słowa Zbigniewa Brzezińskiego, iż "Putin w jeden dzień może zająć zarówno Rygę, jak Tallin", też spotkały się w niemieckich kręgach ze zrozumieniem, chociaż wnioski tam wyciągnięte były chyba inne od intencji autora tych słów. Niemcy konsekwentnie opowiadają się za dialogiem, rozmowami w formule "normandzkiej" czyli czterostronnej z Rosją, Ukrainą i Francją, ale z pominięciem instytucji unijnych czy Polski, a także trzymaniem się ducha porozumień (rozejmowych) z 19 września ubiegłego roku w Mińsku. Na ich mocy - przypomnijmy - przewidziano m.in. zawieszenie broni, utworzenie zdemilitaryzowanej strefy buforowej na wschodzie Ukrainy, z której ma zostać wycofana broń ciężka, oraz
rozmieszczenie w strefie zawieszenia broni misji monitoringowej OBWE. W protokole z 6 września sygnatariusze zobowiązali się natomiast m.in. do uwolnienia jeńców oraz umożliwienia dostarczania pomocy humanitarnej.
Rachunek sumienia
Problem w tym, że - jak widać - broń ciężka jest na tereny konfliktu wprowadzana, mińskie porozumienia są nagminnie łamane, a konflikt w ostatnich dniach wszedł w nową, ostrzejszą fazę, czego dowodem jest także zerwanie ostatniej rundy rozmów w Mińsku.
To czas, by zrobić rachunek sumienia. Zachód, wyjmując z Kijowa namiestnika Moskwy Wiktora Janukowycza, uderzył Wielkorusa Władimira Putina w podbrzusze. Ten przecież najpierw uznał rozpad ZSRR za "największą tragedię XX wieku", większą od Holocaustu czy nawet Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, jak ją zwą Rosjanie. A potem, w "mowie zwycięzcy" po zajęciu Krymu, przypomniał zebranym na Kremlu elitom i całemu społeczeństwu przed telewizorami, iż "Ruś Kijowska była starsza od Moskiewskiej". Innymi słowy: nie spoczniemy, póki Kijowa nie odbijemy (fizycznie lub przynajmniej w postaci wprowadzenia tam nowego pro-moskiewskiego namiestnika). Kijów nie może być "zachodni".
Problem w tym, że to sprzeczne z naszą, polską racją stanu i argumentami podnoszonymi już kiedyś przez Juliusza Mieroszewskiego i Jerzego Giedroycia (a przeniesionymi na salony w Waszyngtonie przez Zbigniewa Brzezińskiego): Rosja bez Ukrainy, to Federacja Rosyjska, Rosja z Ukrainą, to nowe Imperium.
To, czego jesteśmy świadkami od czasu Majdanu do dnia dzisiejszego, to nic innego, jak spektakl o podwójnym obliczu. Ostateczny, przesunięty o ponad dwie dekady rozpad ZSRR oraz umazane we krwi kształtowanie się ukraińskiej narodowości i państwowości, tym razem z intencjami skierowania się na Zachód, a nie Wschód (czego nie dopuszcza do siebie Putin). Stawka jest ogromna, cena - już - wysoka, a końca nie widać. W takich sytuacjach żadne rozwiązanie nie jest dobre: ani sprzedaż broni, bo rozpocznie proxy war, ani dalsze, kulejące negocjacje, bo powtórzy appeasement (przedwojenna polityka ustępstw Wielkiej Brytanii wobec III Rzeszy - przyp.). Ale najgorsze, co Zachód - sobie, Ukraińcom i Rosjanom - mógłby zafundować, to się podzielić. A to właśnie na dzień dzisiejszy wydaje się scenariuszem najbardziej prawdopodobnym.
Kanclerz Angela Merkel w przyszłym tygodniu ma lecieć do Waszyngtonu i Ottawy. Zaapelujmy do Wielkich: przetnijcie ten węzeł i dojdźcie między sobą do porozumienia, bo bez tego będziemy przegrani: zarówno walczący Ukraińcy, jak niejednoznaczny w postawach Zachód.
Prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski
Tytuł pochodzi od redakcji.