Czy w Polsce możliwy jest System Orbána?
Ci dwaj politycy, a nawet wodzowie, Jarosław Kaczyński i Viktor Orbán, ostatnio rozmawiali ze sobą dwukrotnie: w styczniu w Niedzicy, a niedawno w Budapeszcie i Esztergom (Ostrzyhomiu). W obu przypadkach były to spotkania nieformalne, bez protokołu, za to długie. Brak komunikatów i konferencji prasowych pozwala się domyślać, że agenda była bogata. Z kolei doświadczenie dyplomatyczne uczy, że tam, gdzie najmniej oficjalnej oprawy, tam rozmawia się o sprawach najistotniejszych - pisze prof. Bogdan Góralczyk w komentarzu dla Wirtualnej Polski.
23.08.2016 | aktual.: 23.08.2016 17:20
Obok Jarosława Kaczyńskiego w tym roku byli już na Węgrzech wszyscy nasi najważniejsi politycy i dostojnicy państwowi. Oś Budapeszt-Warszawa, o której głośno, nabiera kolorów i treści. Czy teraz role się odwrócą i będzie podobnie jak w początkach lat 90. ubiegłego stulecia, gdy wydarzenia polityczne w Warszawie wyprzedzały te w Budapeszcie, co przyjęło się nawet w węgierskim języku potocznym określać mianem "ekspresu z Warszawy"? A więc: czy teraz to ekspres z budapeszteńskiego dworca, nomen omen Keleti (Wschodniego), zawita u nas na Dworcu Centralnym?
O co chodzi?
Eksperci jak zwykle się spierają, ale coraz mniej kontrowersji wzbudza teza, że na Węgrzech po 2010 r. pojawił się nowy, ogólnoeuropejski fenomen zwany "Systemem Orbána". O co chodzi? Pierwsze ocena jest jasna: bez tego zręcznego, charyzmatycznego, ale też mocno kontrowersyjnego polityka żadnego "systemu" by nie było. To Viktor Orbán, wykorzystując konstytucyjną większość w parlamencie, nie do poznania zmienił realia w swym kraju, a przy okazji wziął kontrolę nad całym państwem, w którym polityczna wola stanęła ponad prawem i instytucjami.
Dzisiaj nikt na Węgrzech - i poza nimi - nie ma wątpliwości, kto tam rządzi. Przywództwo jest jednoosobowe, wspierane nawet nie przez rząd i członków gabinetu, a tym bardziej frakcję parlamentarną i struktury partyjne rządzącego formalnie Fideszu (Unii Obywatelskiej). Ważni są ludzie z wszechpotężnej Kancelarii Premiera. A media rozpatrują jedynie to, kto ma dostęp do ucha tego, na którym cały System zawisł.
Ta koncentracja władzy to tylko jedna z cech wyróżniających System Orbána. Jest ich oczywiście znacznie więcej. Najbardziej uderza rozmontowanie demokracji liberalnej - takiej, jaką poznaliśmy po 1990 roku - i zastąpienie systemu równowagi i kontroli (checks and balances) bezwzględną dominacją egzekutywy i jej szefa. Nikt nie ma wątpliwości, że wszystkie najważniejsze instytucje i stanowiska w państwie są obsadzone z woli premiera - począwszy od prezydenta, poprzez sędziów trybunałów, prezesów narodowych instytucji, z Akademią Nauk włącznie, po oświatę, samorządowców i państwowe media (bo trudno je nazwać publicznymi; w języku potocznym znamiennie używa się pojęcia "królewskie").
Pod jego kontrolą jest też niemal cała gospodarka, począwszy od obsady funkcji prezesa Węgierskiego Banku Narodowego. Tu też, na antyliberalnej fali, trwa koncentracja majątku i centralizacja, a nawet nacjonalizacja. Tyle tylko, że równolegle włączono drugi mechanizm, o którym coraz głośniej: oligarchizację. Wokół premiera narosły potężne ośrodki władzy, wpływu i kapitału: János Lázár (druga osoba w państwie co do zasięgu władzy) trzyma kontrolę nad Kancelarią; Antal Rogán trzęsie Budapesztem, chociaż wcale nie jest jego merem; György Matolcsy zbudował imperium w Banku Narodowym, a podobne imperia mają György Fekete w kulturze i sztuce, a wywodzący się z Hollywood Andrew Vajna (kiedyś producent filmu "Rambo") w węgierskiej kinematografii (ma też licencję krajową na kasyna).
Wszyscy na Węgrzech - i nie tylko - poznali miejscowość Felcsút niedaleko od Budapesztu, w której Orbán się urodził i jej mera - Lőrincza Mészárosa, dziś bogatego biznesmena. Wielkie interesy robi też ojciec premiera - Győzö, który właśnie wygrał wielkie przetargi na nadchodzące mistrzostwa świata w pływaniu na budapeszteńskiej Wyspie Małgorzaty. W gronie najbogatszych ludzi w państwie znalazł się też jeden z zięciów premiera (Orbán legitymuje się piątką dzieci) - niespełna 30-letni István Tiborcz, też wygrywający kolejne przetargi, państwowe i unijne (te ostatnie pod kontrolą Kancelarii J. Lázára).
Ten "fenomen Felcsút", gdzie ostatnio w maju uruchomiono nawet kolejkę wąskotorową, a wcześniej stadion z krytym dachem i akademię piłkarską, został dobrze i w szczegółach opisany przez dziennikarkę śledczą Krisztinę Ferenczi. Natomiast były minister oświaty w poprzedniej koalicji socjal-liberalnej Bálint Magyar nazywa to, co się dzieje, albo "Węgierską ośmiornicą" (skojarzenie ze znanym serialem o sycylijskiej mafii jak najbardziej uzasadnione), albo wprost "Pokomunistycznym państwem mafijnym" (jego tom na ten temat jest właśnie tłumaczony na polski).
Co nas dzieli?
Ten "skok na kasę", jak go nazywa rozproszkowana, głównie stołeczna opozycja, budzi oczywiście emocje, ale przecież nie wszędzie. Orbán włączył bowiem prosty mechanizm: jesteś z Fideszem, to masz środki unijne, przetargi, koncesje, pieniądze na reklamę i etat, a jak nie - to radź sobie sam. Nie interesujesz nas, po prostu nie istniejesz. I tyle. To działa. Pojawił się egzystencjalny strach, bo przecież mówimy o społeczeństwie, w którym nawet według oficjalnych danych, zazwyczaj utrzymanych w optymistycznym tonie, blisko jedna trzecia żyje poniżej minimum socjalnego.
To właśnie obawa o swój indywidualny byt oraz rosnące w oczach rozwarstwienie bodaj najbardziej nas Polaków i Węgrów obecnie dzielą. To pod tym względem będzie chyba najtrudniej wprowadzić na nasze tory ten węgierski ekspres. Albowiem w tamtejszym potocznym rozumieniu, jakże słusznie, mamy tylko Budapeszt i prowincję. W Polsce tych ośrodków, także akademickich i niezależnego myślenia, jest przecież poza Warszawą znacznie więcej. Ponadto u nas są one w zdecydowanej większości w rękach opozycyjnych samorządów, podczas gdy na Węgrzech - Fideszu. A właśnie w tej chwili na porządku dnia jest plan (oczywiście premiera), by zamiast dwudziestu kilku dzielnic w Budapeszcie zrobić tylko cztery lub pięć, a wielkie przetargi w stolicy już ogłasza ostatnio tylko rząd, a nie władze miejskie.
Nic dziwnego, że długoletni (1990-2010) mer tego miasta Gábor Demszky napisał niedawno na łamach - jeszcze opozycyjnego, ale ponoć już niedługo - dziennika "Népszabadság": "Budapeszt leży u stóp Orbana". Autor rozumie to politycznie, jako rozbicie ostatniego bastionu liberalnej opozycji, ale też i materialnie - w tym sensie, że właśnie budowana rezydencja na budańskim Wzgórzu Zamkowym jest - jak pisze - "otwarcie przygotowywana dla rodziny premiera". Zresztą, obóz rządowy nawet tego nie neguje, a kwestia nowej siedziby dla premiera w formie - już widocznego - pałacu na Wzgórzu jest publicznie omawiana i roztrząsana.
Co nas łączy?
Tak więc, jednak nas coś dzieli, ale chyba znacznie więcej łączy. Albowiem patrząc z oficjalnej perspektywy, dziś w Budapeszcie i Warszawie wyznawany jest niemal tożsamy kodeks i system wartości: ojczyzna, naród, silne państwo, tradycja, polityka historyczna (odsłanianie tablic pamiątkowych, wymiana bohaterów i ocen), chrześcijaństwo, rodzina, patriotyzm, niezależność czy suwerenność.
To wszystko w miejsce liberalizmu, kosmopolityzmu, multikulturowości, "moralnego relatywizmu" okresu pokomunistycznego. Zamiast liberalnej demokracji i kryteriów kopenhaskich (wolność rynku, państwo prawa, poszanowanie mniejszości i równowaga władz) ma być nieliberalna demokracja, czyli oparty na woli narodu system większości. Władza zwraca się bezpośrednio do ludu i odwołuje się do jego woli, także przez podległe jej media, a nie do jego elit. Tych elit, które tylekroć okazały się sprzedajne i podporządkowane interesom obcych: kapitałów, instytucji, banków, ale też stolic, począwszy od siejącej moralne zgorszenie Brukseli.
Ta ostatnia, to fakt, daje - jeszcze - pieniądze. Dlatego aktualna, już po Brexicie, mantra podpowiadana przez Viktora Orbána brzmi: członkostwo w Unii Europejskiej tak, ale nie działalność jej instytucji i promowany przez nie system wartości, włącznie z forsowanymi przez Komisję Europejską kwotami uchodźców do rozmieszczenia u nas. Bo przecież "naród ich nie chce" (to istota i treść rozpisanego na 2 października na Węgrzech narodowego referendum i ostrej, nie przebierającej w środkach rządowej kampanii antyuchodźczej, powszechnie widocznej na bilbordach oraz w państwowych mediach).
Wstyd, duma i apatia
"Nie będziemy kolonią" - wykrzyczał kiedyś przed Parlamentem Viktor Orbán, przy aplauzie tłumów. Natomiast nasz Sejm, jak wiadomo, przyjął niedawno specjalną deklarację "w obronie suwerenności", a słowa Orbána powtórzyło wielu naszych polityków z Jarosławem Kaczyńskim włącznie. Ten ton jest wspólny.
Dlatego jedni u nas są gotowi stawiać węgierskiemu premierowi pomniki, a drudzy nim straszą. Dlatego wielu osobom u nas spodobają się słowa znanego liberała i znakomitego eseisty politycznego László Lengyela w jego najnowszej, właśnie wydanej książce: "Nie w tym problem, że oddaliliśmy się od Austrii i osłabionego Zachodu, lecz że oddaliśmy się od siebie nawzajem. Nasze zdolne dzieci i wnuki uciekają na Zachód, a niezdolny i głupi rząd prowadzi nas na Wschód. Co gorsza, pogrążamy się we własnym bagnie, tkwimy we własnych duchowych i moralnych peryferiach... Zadeptać mniejszego, słabszego, biedniejszego - kobietę, dziecko, starca, tego kto nie należy do nas, kto jest z innego narodu - zadeptać, bo teraz można... Dziś bycie Węgrem to wstyd".
Nie trzeba chyba dodawać, że takie dictum jest absolutnie nie do przyjęcia dla obozu rządzącego - u nas i u nich. Ten drugi u nich, jak zawsze, chętnie posłuży się cytatem z samego Orbána. Na przykład takim: "Dostrzegliśmy, że stary, przedkryzysowy (tzn. ten sprzed 2008 r. - przyp. aut.) świat już nie wróci... Dlatego odrzuciliśmy neoliberalną politykę gospodarczą - być może w ostatniej godzinie. Odstawiliśmy politykę zaciskania pasa, unikając w ostatniej chwili losu Grecji".
"Pożegnaliśmy się z fałszywą ideą społeczeństwa multikulturowego, zanim uczyniłaby z Węgier obóz uchodźców. Odrzuciliśmy też liberalną politykę społeczną, która nie uznaje dobra wspólnego i odrzuca chrześcijańską kulturę, czyli jedyny naturalny fundament europejskiej organizacji społeczeństwa... Wysoko wznosimy nasz sztandar, każdy go widzi... Suwerenność narodu daje mu lepsze życie, dlatego suwerenność jest naszym podstawowym egzystencjalnym interesem".
Bycie dzisiaj Węgrem - to powód do dumy, podkreślają bezustannie rządowe media.
Te dwie narracje w żaden sposób do siebie nie przystają, absolutnie się wykluczają. Czy to oznacza, że Węgry pękły na pół? To nie tak. Wynikiem tego czarno-białego podziału i ostrej polaryzacji jest coś zupełnie zaskakującego (a może nie?) - trzeci, największy obóz polityczny, sięgający już ponad 40 proc. społeczeństwa obóz apatii, który dochodzi do wniosku: poprzednio rządzący kradli, ci też kradną, nic nie da się zrobić. Nie uciekamy z kraju, ale też się politycznie nie angażujemy, bo po co? Co to zmieni? A ponadto naszym głównym problemem dnia powszedniego nie jest wcale podzielona i pełna kłótni polityka, lecz codzienny chleb.
Czy ten fenomen też z Węgier zaimportujemy?