Czy rządowi uda się uzdrowić służbę zdrowia?
Długi, łapówkarstwo i lawinowa emigracja, to największe bolączki polskiej służby zdrowia. Pracownicy służby zdrowia walczą o wyższe płace, choć minister zdrowia Zbigniew Religa oświadczył, że w tym roku podwyżek dla lekarzy i pielęgniarek nie będzie. Czy politykom obecnej kadencji uda się uzdrowić chory system zdrowia? Nie będzie łatwo. Lekarze z całej Polski rozpoczęli bezterminowy strajk.
21.05.2007 | aktual.: 17.06.2008 12:25
Galeria
[
]( http://wiadomosci.wp.pl/strajk-lekarzy-6038682734092929g )[
]( http://wiadomosci.wp.pl/strajk-lekarzy-6038682734092929g )
Strajk lekarzy
Zbigniew Religa kieruje resortem zdrowia ponad półtora roku. Decydując się na objęcie tego stanowiska podjął się niezwykle trudnego zadania. Choć jest wybitnym kardiochirurgiem, to jak ocenia jego poprzednik Marek Balicki, nic konkretnego nie zrobił jako minister. Profesor Religa dużo obiecuje i roztacza piękne wizje. Nie proponuje jednak koniecznych zmian systemowych- mówi Balicki. Kiedy rządziła poprzednia koalicja długi szpitali malały, a teraz te są coraz większe. Jeśli dziś nam się wydaje, że mamy trudną sytuację w służbie zdrowia, to z pewnością nie zmienimy tej oceny za dwa lata, bo kryzys się pogłębi- zapowiada Balicki.
Religa i opowieści o jutrzence
Suchej nitki na ministrze nie zostawia także Adam Sandauer, przewodniczący Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere. Minister zdrowia ma jedną istotną cechę – robi dobre wrażenie i na tym się kończą jego pozytywne cechy. Dużo mówi się o tym, że kiedyś będzie dobra reforma, ale na tym się kończy. Opowieści o świetlanej jutrzence przyszłości to już słyszałem w PRL. Póki co, skandal goni skandal, a korupcja korupcję, więc świetlanej jutrzenki nie ma- mówi Sandauer. Wtóruje mu dr Krzysztof Krajewski-Siuda, ekspert medyczny z Instytutu Sobieskiego. Religa nie ma zaplecza politycznego, więc trudno mu będzie realizować program, który sobie wyobrazi i będzie dobry. Myślę, że nie wiele się zmieni pod koniec kadencji, bo minister nie jest w stanie przeprowadzić gruntownych zmian - ocenia ekspert.
Reforma polskie służby zdrowia trwa już kilkanaście lat. Osiem lat temu rząd Jerzego Buzka opracował i wprowadził Kasy Chorych – branżowe lub regionalne instytucje, które podpisywały umowy o finansowaniu z zakładami opieki zdrowotnej. Jednak już w 2003 roku, za rządów Leszka Millera kasy przestały istnieć, bo weszła w życie ustawa o ubezpieczeniu w Narodowym Funduszu Zdrowia. Obecny prezes NFZ Andrzej Sośnierz mówił na początku lutego w „Sygnałach Dnia”, że pomysł utworzenia NFZ nie był najlepszy. Zdecydowanie lepiej funkcjonowały kasy, jakkolwiek też nie idealnie - twierdził w wywiadzie radiowym.
NFZ – dziwny twór
Podobnie sądzi Adam Sandauer. Wprowadzenie kas chorych było wyjęciem pieniędzy z budżetu i przekazaniem im firmom ubezpieczeniowym– kasom chorych. Był to pierwszy krok. Wydawał się, że powstaną konkurujące, inne firmy ubezpieczeniowe. Było wielo protestów i awantur, ale jakoś się to docierało. Na koniec zrobiono coś co jest najdziwniejszym tworem – połączono kasy chorych w NFZ, jedną centralną instytucję. Trudno o gorsze rozwiązanie. Zamiast instytucji państwowej mamy dziwoląg parabudżetowy, który sam sobą zarządza - mówi Sandauer. Z ta opinią nie zgadza się Marek Balicki. Przecież najwięcej spraw sądowych jest z czasu, kiedy działały kasy chorych. Np. szpitale na Dolnym Śląsku czy w Lubuskiem mają tak duże zadłużenie właśnie z tamtego okresu - ocenia Balicki.
Zdaniem Sandauera z roku na rok jest coraz gorzej. System ochrony zdrowia zajął się bardziej samoreformowaniem niż leczeniem ludzi. Na reformach systemu ochrony zdrowia przejechała się już nie jedna partia - podkreśla przewodniczący stowarzyszenia. W reformach jesteśmy opóźnieni, bo w odpowiednim czasie nie zrobiliśmy tych kroków co inne kraje takie jak np. Czechy, Chorwacja czy Słowenia - dodaje Krajewski-Siuda.
Recpeptą na uzdrowienie systemu może być zatem wprowadzenie konkurencji między płatnikami. Płatnicy mogliby konkurować, więc prześcigali by się w tym, aby dać pacjentowi lepszą ofertę. Jeżeli pacjent trafiłby do szpitala i jego pobyt finansowany byłby przez jedną kasę, to ona pilnowałaby, czy pacjenci z innych funduszy nie są w jakiś sposób faworyzowani. Wtedy finansowanie stałoby się przejrzyste. Teraz jest tylko NFZ, dlatego są równi i równiejsi - ten kto da, jest lepiej potraktowany przez lekarza - mówi Krajewski-Siuda.
Zwolennikiem wprowadzenia wielu ubezpieczycieli jest również Adam Sandauer. Dobry początek zrobiły w tym kierunku kasy chorych. Teraz to monopolista NFZ w imieniu wszystkich ubezpieczycieli podejmuje decyzje za pacjentów. Niby mamy wiele szpitali i pacjentów, ale jest jeden płatnik. I potem mamy do czynienia z sytuacją, w której pod koniec roku brakuje pieniądze na usługi i ludzie muszą czekać do stycznia, żeby umówić się na wizytę lub pójść do szpitala - akcentuje Sandauer.
Herbata nie staje się słodsza od samego mieszania
Balicki nie podziela jednak tego entuzjazmu. Czy jeśli będzie więcej płatników, to będzie więcej pieniędzy na leczenie? - zastanawia się. Jeśli przybędzie prywatnych funduszy, to przecież każdy z nich będzie chciał jeszcze zarobić, więc będą kupować jeszcze mniej świadczeń. Dlatego nie sądzę, że wówczaszadł szpitale będą miały więcej pieniędzy. W ekonomii nie ma cudów, a herbata nie staje się słodsza od samego mieszania- mówi Balicki, który jest dyrektorem Szpitala Wolskiego w Warszawie.
Jednak jak polemizuje Sandauer, to właśnie wprowadzenie na rynek nowych płatników sprawi, że szpitale przestaną tonąć w długach. Jeśli kontrakty będą zawierane przez wielu ubezpieczycieli, to oni doprowadzą do tego, że te szpitale zaczną normalnie funkcjonować i będą zawierać kontrakty tylko z tymi, którzy będą dobrze i stosunkowo niedrogo zarządzać. To jest mechanizm rynku, który wymusi na dyrektorach i właścicielach placówek takie działanie. Czy można sobie wyobrazić fundusz, który zawrze kontrakt ze szpitalem, który nie ma jedzenia, czystej pościeli? - pyta retorycznie przewodniczący. Spółki w szpitalach
Zdaniem Krajewskiego-Siudy metodą na poprawę funkcjonowania szpitali jest wprowadzenie do nich spółek handlowych. Taka spółka zarządzałaby szpitalem, ale budynek i aparatura pozostawałaby własnością samorządu. Samorząd wynajmowałby budynek za symboliczną złotówkę - mówi ekspert z Instytutu Sobieskiego. Podobnie uważa Marek Balicki. Wtedy szpitale nie będą mogły się bezkarnie zadłużać, bo będą musiały działać tak jak każdy inny podmiot gospodarczy- mówi były minister.
Kolejnym pomysłem na uzdrowienie jest wprowadzenie współpłacenia za usługi medyczne. Chodzi o to by pacjent płacił symbolicznie za usługę np. 10 zł za wizytę u lekarza, czy 100 zł za jakąś operację. Wtedy pacjent będzie miał poczucie, że zapłacił i nie będzie chciał dawać koperty lekarzowi - mówi Krajewski-Siuda. Ten pomysł podoba się również byłemu ministrowi zdrowia. Jeśli ktoś chce być w jednoosobowej sali, lub nie chce czekać w kolejce to dlaczego ma nie mieć takiego wyboru? Tylko wtedy niech dodatkowo zapłaci - mówi Balicki. Minister Religa też podziela pomysł dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych, dla tych, którzy będą chcieli. Zadeklarował, że do końca czerwca będzie gotowy projekt ustawy. Objęty dodatkowym ubezpieczeniem pacjent płaciłby miesięcznie 7-10 zł w zamian za lepszą opiekę pielęgniarską i lekarską. Według ministra system mógłby zacząć obowiązywać - według wersji optymistycznej - od 1 stycznia 2008 r., a według bardziej "realistycznej" - od początku 2009 r.
Sandauer ocenia, że zapowiedzi Religi nie mają sensu. Nie widzę powodu, dlaczego dodatkowe pieniądze miały wpływać do NFZ. System trzeba skonstruować tak, by pieniądze trafiły do prywatnych firm. To co proponuje Religa jest mieszaniem pieniędzy publicznych z prywatnymi, więc skutkuje dzieleniem pacjentów. Zresztą minister miewa różne dziwne pomysły. Np. chce wszystkim podnosić OC samochodowe argumentując to kosztami leczenia ofiar wypadków, gdy należało doprowadzić do tego, żeby szpital brał pieniądze na leczenie poszkodowanego z polisy sprawcy wypadku - mówi przewodniczący Stowarzyszenia.
Lekarze wyjeżdżają – dramat czy mit?
Kolejną bolączką polskiej służby zdrowia są emigrujący lekarze. Według badań dr. Krajewskiego-Siudy ok. 60% polskich studentów różnych kierunków medycznych poważnie myśli o emigracji. Już dziś brakuje anastezjologów i chirurgów. Jeśli nie będzie dodatkowych pieniędzy na wynagrodzenie lekarzy to może dojść do jakiejś zapaści. Nie wiadomo, czy Polska otworzy rynek pracy na lekarzy ze wschodu, więc trzeba się skupić na tym, by tylu lekarzy nie wyjeżdżało, bo za 5-10 lat sytuacja może być dramatyczna - mówi ekspert Instytutu Sobieskiego.
Innego zdania jest Adam Sandauer, który uważa, że masowa emigracja lekarz to mit. Kiedy przystąpiliśmy do UE straszono, że tysiące lekarze szykuje się do wyjazdu. A przecież minister Piecha mówił latem 2006 roku w Sejmie, że mimo takiej wrzawy z Polski wyjechało tylko ok. tysiąca lekarzy, a to jest mniej niż 1% wszystkich polskich lekarzy. W tym samym czasie poszukując pracy, wyjechało z Polski znacznie więcej przedstawicieli innych zawodów. Myślę, wiec, że to był chwyt propagandowy w walce o pieniądze dla lekarzy- mówi Sandauer. Balicki uzupełnia, że brak lekarzy niektórych specjalności jest zjawiskiem powszechnym w Europie, więc nie dotyczy tylko Polski. W tej sytuacji niektóre szpitale, tak jak ten zarządzany przez Marka Balickiego, zdecydował się na podwyższenie pensji lekarzom. Podwyższyłem stawki anestezjologom - mówi były minister resortu zdrowia.
Publiczny szpital czy prywatny gabinet?
Przewodniczący wskazuje jednak inne niepokojące zjawisko – dysproporcję między zarobkami początkujących a dochodami „ustawionych” lekarzy. Jest dużo młodych lekarzy, którzy na stażu mają karygodnie niskie zarobki. Jeżeli taki chłopak ma 800 zł pensji, to nie ma z czego żyć. Natomiast doświadczony lekarz zarabia nieźle, pracując na kilku etatach. Nie powinno być tak, że ordynator jest zmuszony biegać ze szpitala o prywatnego gabinetu- mówi Sandauer. Wynika to ze złej organizacji systemu ochrony zdrowia i chęci zwiększania zarobku. W innych państwach lekarze pracują zwykle na jednym etacie i to wystarcza - mówi Sandauer. Według Krajewskiego-Siudy trzeba by było zabronić lekarzom pracującym w publicznych szpitalach prywatnej praktyki, a lekarzom pracującym w prywatnych gabinetach zatrudniania się w publicznym lecznictwie zamkniętym. Taki lekarz mógłby mieć kilka miejsc pracy, ale mógłby wybierać tylko między tymi dwoma formami tak, jak to jest np. w Niemczech.
Balicki twierdzi, pomysł Krajewskiego-Siudy jest z jednej strony nierealny, a z drugiej zupełnie niepotrzebny. Obecne prawo pozwala pracodawcy zawierać umowy ograniczające dodatkową pracę pracownika, ale musi się to łączyć z odpowiednio wysokim wynagrodzeniem. Natomiast centralne wprowadzenie tego rodzaju ograniczeń prowadziłoby do dezorganizacji pracy szpitali. Nie wszystkie placówki stać na kilkakrotne podniesienie płac lekarzy, bo powodowałoby masowe rozwiązywanie przez nich umów o pracę - podsumowuje Balicki.
Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska