Czy NATO uniknie "drugiego Wietnamu" w Afganistanie?
Od dłuższego czasu widać wyraźnie, że potrzebna jest radykalna zmiana strategii międzynarodowej wobec Afganistanu. Wynika to z utrwalania się w ostatnim roku jakościowo nowej sytuacji strategicznej w tym kraju. Ta nowa jakość - to wojna domowa.
Początkowo, po obaleniu rządu talibów, międzynarodowe działania bojowe w Afganistanie były w istocie zwalczaniem grup i organizacji terrorystycznych: zagnieżdżonych tam wcześniej (jak Al-Kaida) lub powstających na nowo albo też "imigrujących" z innych regionów dla podjęcia walki z siłami Zachodu. Po pewnym czasie formuła operacji międzynarodowych musiała jednak zostać poszerzona: z działań przeciwterrorystycznych w przeciwpartyzanckie. Niezależnie bowiem od aktywności grup terrorystycznych talibowie zdołali pozyskać (lub zdobyć przemocą) wystarczające wsparcie ludności, aby zorganizować liczne i coraz silniejsze formacje partyzanckie, czyli lokalne organizacje zbrojne do walki z okupantem.
Ale ostatnio odnotowujemy kolejną fazę ewolucji afgańskiego ruchu oporu. Mała skuteczność sił międzynarodowych oraz kompletna indolencja władz centralnych, spotęgowana ich kompromitacją w ostatnich pseudowyborach, sprawiły, że partyzantka rozszerza się i przekształca stopniowo w coraz powszechniejsze powstanie zbrojne na skalę wojny domowej. Doktryna przeciwpartyzancka, której fundamentem jest zdobycie przychylności i wsparcia ludności cywilnej, w takich warunkach nie może być skutecznie stosowana. W warunkach powstania ludność nie jest bowiem stroną trzecią, którą można przeciągać, pozyskiwać, lecz po prostu integralnym elementem strony przeciwnej. Także proponowane przez gen. McChrystala - i wsparte przez ministrów obrony NATO na nieformalnym spotkaniu w Bratysławie - zwiększenie liczby żołnierzy nie gwarantuje sukcesu. Eskalacją wysiłków militarnych stłumić powstania afgańskiego się nie da.
Potrzebna jest przede wszystkim zmiana generalnej filozofii odbudowy pokonfliktowej w Afganistanie. Zamiast próby budowania państwa afgańskiego "od góry", od ustanowienia najpierw władz centralnych przy wsparciu sił międzynarodowych, należałoby zacząć budować je "od dołu", czyli przekazywać odpowiedzialność miejscowym przywódcom, niezależnie od tego, jaką opcję reprezentują. Dopiero oni mogą wyłonić z siebie w miarę akceptowalną władzę centralną. Oczywiście władzę z odpowiednio ograniczonymi kompetencjami. Tylko tak ustanowionej władzy należałoby organizować i zapewniać międzynarodową pomoc rozwojową (ekonomiczną, finansową itp.) na społeczno-ekonomiczne przekształcanie Afganistanu.
W zgodzie z tą filozofią powinna być także zmieniana strategia militarna. Wojska międzynarodowe nie mogą siłą utrzymywać niechcianego reżimu, nie powinny stać się stroną w wojnie domowej. Pomijając już fakt, że tłumienie powstania zbrojnego to zadanie nie do wykonania w dającej się zaplanować przyszłości. Niechciany reżim centralny nigdy nie zapanuje nad krajem w stopniu umożliwiającym przekazanie mu odpowiedzialności w sposób odpowiedzialny. Jest prawie pewne, że mniej więcej w dzień po wyjściu sił międzynarodowych sam by także "wyszedł", pozostawiając Afganistan w stanie totalnego chaosu (przypadek Wietnamu Południowego po wyjściu Amerykanów).
Dlatego kontynuowanie dotychczasowej strategii zaangażowania międzynarodowego jest najzwyczajniej prostą drogą do "II Wietnamu", tym razem nie tyle dla Amerykanów, co dla NATO. Pamiętajmy, że wojny wietnamskiej Amerykanie nie przegrali w Wietnamie. Przegrali ją w Ameryce, u siebie w domach. Opinia publiczna nie wytrzymała ciśnienia informacji o okrucieństwach wojny, o nieskuteczności eskalowanych bombardowań, o wysyłanych bez sensu i bez nadziei na sukces kolejnych tysiącach żołnierzy, śmigłowców, samolotów. To samo czeka państwa europejskie NATO w razie kontynuowania obecnej strategii. Oczywiście, że nie przegramy militarnie z talibami w górach Afganistanu. Ale też nie wygramy z nimi. Trwać będzie coraz bardziej beznadziejna wojna na wyczerpanie. I z tego właśnie powodu wcześniej lub później kolejne państwa NATO zaczną "pękać", wycofywać się z wojny bez końca, powodując w rezultacie dezintegrację koalicyjnego zgrupowania wojskowego i kompromitując tym procedury operacyjne sojuszu.
Dlatego NATO musi uciekać do przodu. Najpierw trzeba podjąć polityczną próbę zmiany statusu operacji z dobrowolnej na obowiązkową, a w razie fiaska tej inicjatywy (niestety, bardzo prawdopodobnego) - uruchomić prace nad planem operacyjnym ubezpieczonego wyjścia. Ważna w NATO zasada muszkieterów podpowiada w tym wypadku formułę: "albo wszyscy jednakowo, albo nikt". Równocześnie w sferze wojskowej, zgodnie ze wspomnianą koncepcją oddolnej afganizacji wygaszania kryzysu, należałoby zacząć przenosić główny wysiłek z obecnego zapewniania bezpieczeństwa wewnątrz Afganistanu na zadania ograniczone do selektywnego tropienia i zwalczania grup terrorystycznych oraz osłony Afganistanu z zewnątrz, aby zminimalizować możliwość przelewania się zeń zagrożeń poza jego granice, w tym zwłaszcza do Europy.
Gen. Stanisław Koziej specjalnie dla Wirtualnej Polski