Cztery sojusznicze bataliony nie obronią wschodniej flanki NATO przed Rosją. Ale nie o to chodzi
• Cztery bataliony w Polsce i krajach bałtyckich to kropla w morzu potrzeb
• W wymiarze wojskowym tylko symbolicznie zwiększają nasze bezpieczeństwo
• Bataliony odgrywają jednak ważną rolę polityczną i psychologiczną
• Do zabezpieczenia wschodniej flanki potrzeba co najmniej siedmiu brygad
• Tak przynajmniej wynika z raportu amerykańskich analityków wojskowych
• Przeprowadzili 16 symulacji sztabowych, w każdej NATO przegrywało z kretesem
• Eksperci ostrzegają jednak przed rozpętaniem spirali zbrojeń
07.07.2016 | aktual.: 08.07.2016 08:42
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Kiedy wiosną 2014 roku Moskwa zajęła Krym, w Pentagonie zaskoczenie było totalne. Wojskowi planiści z rozbrajającą szczerością przyznawali, że od końca zimnej wojny nie brali pod uwagę możliwości militarnej agresji ze strony Rosji. Nikt nie wierzył, że Kreml poważy się na siłowe zmienianie granic w Europie.
Kilka miesięcy później, gdy wschód Ukrainy na dobre ogarnęła wojenna pożoga, powiązany z amerykańskimi strukturami bezpieczeństwa think tank RAND Corporation rozpoczął serię gier wojennych, które miały dać odpowiedź na jedno pytanie: czy NATO obroniłoby Łotwę i Estonię, gdyby Kreml chciał zastosować wobec tych krajów scenariusz podobny do tego, którego świadkami byliśmy na Krymie? Niestety, uzyskana odpowiedź nie napawała optymizmem.
Łącznie między latem 2014 a wiosną 2015 roku rozegrano 16 symulacji sztabowych z ośmioma różnymi zespołami analityków i oficerów. Rezultat każdej z nich był taki sam - NATO przegrywało, i to z kretesem, a rosyjskie wojska docierały do Tallinna i Rygi maksymalnie w trzy dni. Sojusznicze siły okazywały się po prostu zbyt szczupłe w obliczu miażdżącej przewagi liczebnej rosyjskiej armii (czytaj więcej)
.
Remedium na ten ponury stan rzeczy? Siedem brygad na wschodniej flance NATO, w tym trzy ciężkie, załatwiłoby sprawę - sugeruje RAND. Kłopot w tym (nie biorąc pod uwagę skomplikowanych uwarunkowań politycznych), że utrzymanie takich sił pochłaniałoby prawie 3 mld dol. rocznie. Nie licząc kosztów ich wystawienia oraz koniecznych inwestycji w infrastrukturę. W postkryzysowych czasach nikt nie pali się, by wziąć takie wydatki na siebie.
Nie tylko suche liczby?
Zatem jak widać, gwóźdź programu szczytu NATO w Warszawie, czyli zapowiadane rozmieszczenie w Polsce i krajach bałtyckich czterech międzynarodowych grup batalionowych Sojuszu - liczących razem niespełna pięć tysięcy żołnierzy, czyli tyle co jedna brygada - to kropla w morzu potrzeb. Jednak nawet ten, wydawałoby się skromny, krok wykuwał się na forum NATO w wielkich bólach i wymagał wielu politycznych kompromisów. Dlatego decyzję tę należy rozpatrywać bardziej w kategoriach propagandowych i psychologicznych niż czysto operacyjnych.
- Cztery bataliony, rozciągnięte de facto od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego, w czysto wojskowym wymiarze nowej jakości nie stwarzają. Choć oczywiście lepiej jest je mieć niż ich nie mieć - uważa prof. Krzysztof Kubiak z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, znawca problematyki bezpieczeństwa międzynarodowego. - To jest pewien pierwszy element, który może zostać później rozwinięty, zapoznanie się przez sojuszników z terenem, infrastrukturą poligonową, systemem drogowym. Niewątpliwie te bataliony odgrywają rolę istotniejszą, niż wynikałoby to z prostego przytoczenia liczby żołnierzy - podkreśla w rozmowie z Wirtualną Polską.
- Przede wszystkim ważny jest sam fakt obecności natowskich wojsk, zaznaczenie, że to nie jest czcze gadanie i zapewnienia jak w 1939 roku, ale konkretne rozlokowanie sił - dodaje gen. Tomasz Bąk, doktor nauk wojskowych związany z Wyższą Szkołą Zarządzania i Informatyki w Rzeszowie. - Co prawda te siły, w skali ewentualnego konfliktu, są symboliczne, ale mogą zainicjować pewien proces. W przypadku potencjalnego kryzysu będziemy mieć od razu obecność sojuszniczych wojsk, więc jest to wyraźny sygnał, że może być ich więcej, że NATO i jego członkowie są w stanie wysłać swoje jednostki do wzmocnienia wschodniej flanki.
W każdym z batalionów rolę wiodącą pełnić będzie jedno tzw. państwo ramowe, które zapewni dowództwo i większą część sił danej jednostki. W przypadku grupy rozmieszczonej w Polsce będą to USA, Litwy - Niemcy, Łotwy - Kanada, a Estonii - Wielka Brytania. Choć międzynarodowy skład niekoniecznie najlepiej sprawdza się w godzinie próby, to angażując jak najwięcej państw członkowskich NATO, chce pokazać swoją jednolitą wolę i solidarność.
Co istotne, natowscy żołnierze stacjonować będą rotacyjnie - co 6-9 miesięcy będzie następować wymiana składu osobowego kontyngentów. W praktyce te jednostki będą cały czas obecne na wschodniej flance, ale dzięki temu zabiegowi Sojusz przynajmniej formalnie dotrzymuje ustaleń porozumienia z Rosją z 1997 roku, gdy zadeklarował, że nie będzie na stałe rozlokowywać znacznych sił na terytorium nowych państw członkowskich.
Co zatem ze stałymi bazami NATO, o które od lat tak mocno zabiegają polscy politycy? Swego czasu minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski postulował umieszczenie w Polsce dwóch natowskich ciężkich brygad, czyli łącznie ok. 10 tys. żołnierzy. Na razie jednak możemy o tym pomarzyć. - To byłby również gest świadczący o bardzo poważnym potraktowaniu sytuacji kryzysowej na wschodniej flance Sojuszu. Oczywiście dwie ciężkie brygady to więcej niż cztery bataliony, ale zdecydowanie mniej niż trzeba do tego, by skutecznie nasycić wojskami tak rozległy teren - ocenia prof. Kubiak.
Paradoks bezpieczeństwa
W czasie zimnej wojny w samych Niemczech Zachodnich stacjonowało ćwierć miliona amerykańskich żołnierzy. Naturalnie skala zagrożenia była niepomiernie większa, bo po drugiej stronie żelaznej kurtyny czyhały nie tylko potężne wojska radzieckie, ale i armie pozostałych państw Układu Warszawskiego. Niemniej, zachowując odpowiednie proporcje, pokazuje to rzeczywistą skalę zaangażowania, które dziś mogłoby zapewnić wschodniej flance NATO pełne bezpieczeństwo. Kierując się sugestiami wspomnianego na początku raportu RAND, mowa o co najmniej 30-35 tys. sojuszniczych żołnierzy.
Z drugiej strony, Sojusz Północnoatlantycki ma powody do pewnej wstrzemięźliwości w tym zakresie. - Wraz ze wzrostem sił natowskich na wschodniej flance, natychmiast wzrośnie potencjał po stronie rosyjskiej. Można go mierzyć liczbą głowic nuklearnych, czołgów czy żołnierzy. To może zacząć przypominać wyścig zbrojeń z czasów zimnej wojny. Ale myślę, że to tego nie dojdzie i sygnał wysłany przez NATO zahamuje Rosję przed zbytnim zaognianiem sytuacji międzynarodowej - mówi gen. Bąk.
- To zjawisko nazywa się przewrotnie paradoksem bezpieczeństwa - wyjaśnia prof. Kubiak. - Jeżeli na skutek podejmowanych działań nasz poziom bezpieczeństwa rośnie, to odczuwany poziom bezpieczeństwa naszych rywali maleje. Na to nie ma żadnej rady, taka jest motoryka tych zjawisk.
Dlatego jego zdaniem NATO działa ostrożnie, bo nie chce nieopatrznie przekroczyć marginesów bezpieczeństwa. Łatwo można nakręcić niekończącą się spiralę zbrojeń po obu stronach granicy, która będzie tylko potęgować napięcie międzynarodowe.
Wydaje się, że w tym tonie Zachód stara się odpowiednio wyważyć argumenty polityczne i militarne, by dowieść swojej stanowczości i odstraszyć Moskwę, ale bez stawiania jej pod ścianą, bo to mogłoby skończyć się groźnie. - Jest to dość przemyślny, niezwykły amalgamat czynników politycznych i wojskowych, przy czym i my, i sojusznicy życzylibyśmy sobie, żeby przede wszystkim oddziaływał ten wymiar polityczny i nie było konieczności faktycznego testowania wiarygodności odstraszania militarnego - komentuje prof. Kubiak.
Tak czy inaczej, więcej okoliczności wskazuje na to, że temperatura sporu na linii NATO-Rosja będzie jednak maleć. - Co by nie mówić o agresywnej postawie Rosji, w mojej opinii ani Zachód, ani Wschód nie dążą do otwartego konfliktu. To, czego jesteśmy świadkami, to zaostrzenie sytuacji, bo stwierdzeń o nowej zimnej wojnie wszyscy starają się unikać. Ale patrząc na politykę niektórych państw natowskich, np. Włochów, którzy chcą z Rosją współpracować, i to dużo szerzej niż inni, to oceniam, że sytuacja będzie się stabilizować - wskazuje gen. Tomasz Bąk.
- Skończy się na wzajemnym straszeniu, którego celem jest pokazanie, jaka jest realna siła Rosji jako mocarstwa i siła Stanów Zjednoczonych. Bo tak naprawdę tylko te dwa państwa liczą się w grze, a reszta to są pionki do rozgrywania tej partii - dodaje były wojskowy.
Z okazji kluczowego szczytu Sojuszu Północnoatlantyckiego w Warszawie rozpoczęliśmy w Wirtualnej Polsce cykl dziennikarski Polska w NATO, NATO w Polsce. Jaka jest historia najpotężniejszego sojuszu świata i jak się w nim znaleźliśmy? Czy natowskie bazy obroniłyby Polskę? Co by było, gdyby NATO zabrakło? To tylko część zagadnień, nad którymi chcemy się pochylić.