Część Mołdawian chce zjednoczenia z Rumunią. Jak realna jest ta idea i co zrobiłaby Rosja?
• Według sondaży 21 proc. Mołdawian chce zjednoczenia z Rumunią
• Zwolennicy połączenia podkreślają więzy językowe i kulturowe
• Ekspert PISM: Moskwa próbowałaby podzielić tereny Mołdawii
01.04.2016 | aktual.: 01.04.2016 14:00
Mołdawia nie jest ani dużym (33 tys. km kw.), ani specjalnie zaludnionym (3,5 mln mieszkańców) państwem. Pod tymi względami można ją właściwie porównać do województwa wielkopolskiego. Nie jest też bogata, a wręcz przeciwnie. Określa się ją najbiedniejszym krajem Europy, z PKB per capita szacowanym na 5 tys. dolarów (choć z tendencją wzrostową na przestrzeni ostatnich lat).
A ze względu na swoje geograficzne położenie niejako jedną nogą stoi w strefie wpływów Rosji, a drugą - Zachodu. I nie raz to odczuła, musząc wybierać partnerów na arenie międzynarodowej. Prounijne i promoskiewskie podziały widać i dziś w mołdawskiej polityce, podobnie jak wpływy obu stron na nią.
Od 2009 r. Kiszyniów obrał jednak drogę w kierunku integracji europejskiej, by pięć lat później, podobnie jak Ukraina, podpisać umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską. Ale na wschodzie kraju wciąż pozostaje nierozwiązany problem Naddniestrza - quasi-państwa, które ogłosiło secesję od Kiszyniowa ćwierć wieku temu. Choć nie uznaje go nawet Moskwa, w regionie tym stacjonują rosyjskie wojska. Także inny obszar, autonomiczna Gagauzja, jest bardziej prorosyjska.
Ostatnia zawierucha na Ukrainie sprawiła, że świat znów z niepokojem spojrzał na te tereny Mołdawii. Zwłaszcza że Wschód i Zachód same podgrzewały atmosferę. I tak np. wiosną zeszłego roku Rosja przeprowadziła ćwiczenia w Naddniestrzu, a latem mołdawscy żołnierze szkolili się z wojskowymi z USA i Europy.
To jednak nie zamrożony konflikt jest obecnie największą bolączką mieszkańców Mołdawii. Od roku kraj trawi poważny kryzys polityczny. Po tym, jak wiosną 2015 r. wyszło na jaw, że z trzech banków wyprowadzono kilka miesięcy wcześniej, jeszcze przed wyborami parlamentarnymi, 1,5 mld dolarów (równowartość 15 proc. mołdawskiego PKB), Mołdawianie nie wytrzymali i wyszli na ulice. Od tego czasu co rusz wybuchają kolejne protesty domagających się przedterminowych wyborów.
Dla wielu skandal bankowy przebrał miarkę korupcji i nieudolności systemu sprawiedliwości oraz władz. I trudno się dziwić - Transparency International w indeksie percepcji korupcji plasuje Mołdawię na fatalnym 103. miejscu wśród 168 możliwych (im dalsze miejsce w rankingu, tym gorzej). Od wybuchu całej afery kraj miał już czterech premierów, w tym dwóch tymczasowych. Ale także ostatni szef rządu, Pavel Filip, zaprzysiężony w kontrowersyjnych okolicznościach w styczniu tego roku, raczej nie uspokoi nastrojów.
Tymczasem część Mołdawian widzi możliwość rozwiązania wielu trawiących od dawna kraj problemów w… zjednoczeniu z Rumunią.
"Unioniści" i "mołdawianiści"
Niedawno w Kiszyniowe odbył się marsz zwolenników zjednoczenia Mołdawii i Rumunii. Jak podawały agencje prasowe, ulicami stolicy przeszły 2 tys. osób (czytaj więcej)
, a więc podobnie jak rok wcześniej. Choć także latem "unioniści" organizowali swoje akcje, gromadząc jeszcze więcej osób.
Pretekstem do ostatniej demonstracji była 98. rocznica przyłączenia Besarabii do Rumunii. Ten historyczny region między Prutem a Dniestrem obejmuje większość terenów dzisiejszej Mołdawii (bez Naddniestrza), ale też zachodzi na obszary obecnej Ukrainy. W 1812 r. tereny te anektowała carska Rosja, a ich losy zmieniła dopiero rewolucja październikowa 1917 r. Także później, w wyniku II wojny światowej, znalazły się w granicach ZSRR.
Jednak w okresie międzywojennym były włączone do Rumunii. "Unionistom" marzy się, by w setną rocznicę zjednoczenia Mołdawii i Rumunii, czyli już za dwa lata, historia się powtórzyła i zorganizowano referendum ws. unii. Podkreślają oni więzy kulturowe i językowe między oboma krajami i ich mieszkańcami.
Takie głosy są słyszalne już od 1991 r., gdy Kiszyniów ogłosił niepodległość. Kiedy jednak trzy lata później w kraju odbyło się referendum, czy Mołdawia powinna pozostać niezależnym państwem, zdecydowana większość jej mieszkańców odpowiedziała "tak". Tylko drobny procent głosujących był innego zdania. Choć pytanie referendum nie dotyczyło wprost unii z Rumunią, odczytano jego wynik za sprzeciw wobec takich planów.
Ale już według ostatniego grudniowego sondażu, cytowanego przez serwis Moldova.org, 21 proc. Mołdawian popiera ideę zjednoczenia. To więc spory wzrost od czasu uniezależnienia się Kiszyniowa. Choć nadal sporo mieszkańców jest przeciw takiej integracji - "mołdawianistów" jest ok. 53 proc.
Przeciwko pomysłom zjednoczenia Mołdawii i Rumunii niedawno w ostrych słowach wypowiedział się np. Igor Dodon, szef prorosyjskiej partii socjalistów. Jak podawał w lutym serwis Radia Wolna Europa, polityk oskarżył o "zjednoczeniowy spisek"… USA. Zdaniem Dodona powrót "do domu" oznacza raczej powrót do ZSRR, czyli w obecnych czasach wejście do Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej.
Sentymenty obywateli, obawy polityków
Jest jednak kilka czynników, które mogłyby skłonić więcej Mołdawian do poparcia zjednoczenia. Stanislav Secrieru, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, wymienia: ogromne trudności ekonomiczne, istotny wzrost zagrożenia dla bezpieczeństwa ze Wschodu czy głęboki kryzys polityczny, który doprowadziłby do paraliżu instytucji państwowych i służb publicznych. - Mołdawia już ma pewne problemy, ale znacząca degradacja (państwowej administracji - red.) mogłaby prawdopodobnie wzmocnić sentymenty wśród obywateli, że reunifikacja jest rozwiązaniem - przyznaje Secrieru.
Ekspert PISM zaznacza jednak także, że mołdawskie elity polityczne już nie tak chętnie wpadłyby w objęcia większego sąsiada. A to właśnie do nich należałaby przecież decyzja o ewentualnym referendum w tej sprawie. - Rządzące elity popierają zachowanie odrębnej państwowości. Nie mają interesu w tym, by być po prostu częścią innego państwa, gdzie ich władza, przywileje i pozycja straciłyby na znaczeniu - wyjaśnia ekspert.
Co więcej, nawet jeśli w którymś momencie większość Mołdawian i ich polityków zaczęłaby popierać zjednoczenie, byłoby to wciąż za mało.
Co zrobiłaby Rosja?
Pomijając niemałe trudności związane z tym, że Rumunia jest częścią UE i NATO, a Mołdawia nie należy do żadnego z tych sojuszy, czy tym, że część jej terenów (Naddniestrze) ogłosiło secesję, istotna przy dążeniach do zjednoczenia byłaby reakcja dwóch państw. Po pierwsze - samej Rumunii, której zjednoczenie dotyczy. Po drugie - Rosji, której na pewno by się taka idea i zwrot na Zachód nie spodobały.
- W przypadku Rumunii w sondażach opinii widać duże poparcie dla zjednoczenia (niemal 70 proc., według ubiegłorocznego sondażu Inscop - red.), dopóki nie zapyta się obywateli, czy są także gotowi wspierać je finansowo w długim czasie - mówi ekspert PISM. Także rumuńscy politycy musieliby wziąć pod uwagę ekonomiczne koszty takiego przedsięwzięcia. Nawet jeśli teraz, jak zaznacza Secrieru, instrumentalnie używają retoryki zjednoczeniowej, by zdobyć głosy. Choć oficjalny dyskurs - wyjaśnia ekspert PISM - jest taki, że Mołdawia i Rumunia mogą znów być zjednoczone, ale nie jako jedno państwo, lecz pod parasolem Unii Europejskiej, gdyby Kiszyniów do niej przystąpił.
Najpewniej większy problem byłby z Rosją, dla której nie byłoby to "ponowne zjednoczenie", ale "ponowna aneksja". - Gdybyśmy sobie wyobrazili, że zjednoczenie staje się faktem, Rosja najprawdopodobniej próbowałaby je powstrzymać. Jeśli byłoby to już niemożliwe, Rosjanie próbowaliby podzielić (terytorium - red.) Mołdawii - mówi Secrieru.
Prosta powtórka scenariusza z Ukrainy? - Między Mołdawią i Rosją nie ma bezpośredniej granicy, jak w przypadku Ukrainy. (...) Rosja musiałaby na przykład użyć korytarza powietrznego, by móc w końcu wesprzeć żołnierzy w Naddniestrzu - wyjaśnia ekspert i dodaje: - Nie mówię, że byłoby to niemożliwe, ale byłoby to nieco trudniejsze.
Cena ewentualnego zjednoczenia byłaby więc na pewno niemała. Czy byłaby jednak adekwanta do jego korzyści, czy jednak je przewyższyła? Na to pytanie odpowiedzieć muszą sobie sami Mołdawianie i Rumunii. Raczej wątpliwe jest, by zrobili to do 2018 r., jak chcą zwolennicy tej idei. Ale też nie znaczy to, że "zjednoczeniowa" karta wypadnie z politycznej gry.