Świat"Czerwone Skrzydło" - echa najtragiczniejszej operacji Navy SEALs

"Czerwone Skrzydło" - echa najtragiczniejszej operacji Navy SEALs

Operacja amerykańskich sił specjalnych w Afganistanie o kryptonimie "Czerwone Skrzydło" nazywana jest "największą porażką" Navy SEALs. W jej wyniku zginęło w sumie 19 żołnierzy. Przeżył jeden. I choć od tego zdarzenia upłynęło dziewięć lat, nadal nie milkną jego echa. Nie tylko dlatego, że w ubiegłym roku powstała hollywoodzka produkcja o feralnej operacji. Jak pisze serwis Vocative, w śmiertelnym niebezpieczeństwie jest teraz Afgańczyk, który ocalił amerykańskiego komandosa. Nie dostał on upragnionej zielonej karty do USA, a talibowie wydali na niego wyrok.

"Czerwone Skrzydło" - echa najtragiczniejszej operacji Navy SEALs
Źródło zdjęć: © www.navy.mil
Małgorzata Gorol

01.07.2014 | aktual.: 01.07.2014 14:08

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Był 29 czerwca 2005 r. Z Marcusa Luttrella, amerykańskiego komandosa, członka elitarnej jednostki Navy SEALs powoli uciekało życie. Postrzelony, z pękniętymi trzema kręgami, złamanym nosem, mocno poranioną lewą nogą, zerwanym mięśniem naramiennym barku i wieloma innymi, krwawiącymi ranami, błąkał się po afgańskich górach. Jako jedyny przetrwał bitwę z talibami, w której zginęło dzień wcześniej trzech jego kolegów, także Foki (jak popularnie nazywa się członków formacji Navy SEALs). Choć wówczas tego nie wiedział, operacja Czerwone Skrzydło przyniosła więcej ofiar. Talibom udało się bowiem strącić śmigłowiec lecący komandosom na pomoc. Na jego pokładzie było 16 ludzi, w tym osiem Fok.

Luttrell, ledwo przytomny i bez kontaktu z dowództwem, wiedział, że ciągle ma za sobą talibski pościg. Ale równie groźne było to, że coraz bardziej się odwadniał. Po prostu umierał z pragnienia. Odnaleziony wodospad przyniósł mu podwójne wybawienie. Spotkał przy nim afgańskich wieśniaków, którzy postanowili mu pomóc. Zgodnie z pasztuńskim kodeksem honorowym wzięli rannego pod opiekę. Uratowali go. Dzięki nim Luttrell "przetrwał Afganistan", wrócił do domu, prezydent George W. Bush odznaczył go Krzyżem Marynarki. Komandos wydał też książkę o swoich przeżyciach, która doczekała się ekranizacji.

Jednak "Czerwone skrzydło" bezpowrotnie zmieniło nie tylko życie ocalałego żołnierza, ale także Afgańczyków, którzy mu pomogli. Na jednego z nich, Mohammada Gulaba, talibowie wydali wyrok śmierci. Już kilka razy próbowali go wykonać. Dziewięć lat później Gulab marzy o jednym - przeprowadzce do USA całej jego rodziny.

"Znajdźcie sukinkota"

Amerykańskie wojsko od dłuższego czasu próbowało namierzyć talibskiego dowódcę - Ahmada Szaha (Luttrell nazywa go wydanych wspomnieniach o tytule "Przetrwałem Afganistan" - Ben Sharmak). 40-letni bojownik przewodził siłom szacowanym na 80-200 ludzi; był współpracownikiem Osamy bin Ladena. Luttrell był dwa razy wysyłany na misje przeciwko Szahowi, ale odwoływano je w ostatnim momencie. "Pojawiał się raz tu, raz tam. Skakał jak cholerna pchła" - opisuje wojskowy w książce, której współautorem jest Patrick Robinson.

27 czerwca 2005 r. do Amerykanów dotarła informacja, że terrorysta może być w jednej z wiosek w górach Hindukuszu, w prowincji Kunar, niedaleko granicy z Pakistanem. Do akcji wysłano czterech członków Navy SEALs, stacjonujących w bazie w Bagram: Marcusa Latterella, bosmana Matthew Axelsona, bosmana Danny’ego Dietza oraz kapitana Michaela P. Murphy’ego jako dowódcę grupy. Wojskowi mieli "znaleźć sukinkota" - Szaha - i potwierdzić jego pozycję przez radio. Mieli jednak złe przeczucia - gołe górskie urwiska, które pokazywały zdjęcia satelitarne, to kiepskie miejsce na kryjówkę i obserwację. Mimo to kilka godzin później, już w nocy, zjeżdżali na linach z helikoptera w niebezpieczną okolicę. Po 6,5-kilometrowym spacerze po górskich zboczach znaleźli się nad wioską, gdzie mieli rozpocząć rekonesans. Jednak los znów im nie sprzyjał.

Według książkowych wspomnień Luttrella, komandosi zostali zaskoczeni w swojej kryjówce przez trzech Afgańczyków, pasterzy kóz. Wojskowi wycelowali w nich swoje karabiny - nie mieli pojęcia, co zrobić z niechcianymi gośćmi, ani czy współpracują oni z talibami. Co gorsza, otoczeni skałami nie mogli się połączyć z bazą. Luttrell opisuje, że doszło do swoistego głosowania w grupie: puścić nieuzbrojonych cywilów wolno, jak nakazuje Konwencja Genewska, ale też narazić misję i samych siebie na atak talibów, czy zastrzelić Afgańczyków, z których jeden miał kilkanaście lat, dokończyć zadanie, zadbać o własne bezpieczeństwo, ale i prawdopodobnie stanąć potem przed sądem? "Czy ja bałem się tych wieśniaków? Nie. Czy bałem się ich kolegów talibów? Też nie. Czy przestraszyłem się liberalnych amerykańskich mediów? Tak" - pisze komandos w publikacji "Przetrwałem Afganistan" i dodaje, że podjął wówczas "najgłupszą decyzję w swoim życiu", zagłosował za uwolnieniem Afgańczyków. "(…) ta decyzja była wyrokiem śmierci na nasz
team. Postąpiłem jak pierdolony liberał, półgłówek i ćwierćinteligent, mięczak o wielkim sercu i bardzo małym móżdżku".

Ale takiej wersji przeczy ojciec Michaela Murphy’ego. Według "Navy Times", powołującego się na gazetę "Newsday", Dan Murphy bronił syna twierdząc, że nigdy nie dopuściłby do podobnego "głosowania".

Jakkolwiek nie wyglądał moment tej dramatycznej decyzji, finalnie uwolniono pasterzy. Niedługo potem na zboczach Hindukuszu rozpętało się dla amerykańskich wojskowych piekło.

Bitwa

Choć komandosi zmienili swoją kryjówkę, w końcu odnaleźli ich talibowie. Ilu? Luttrell pisze w swojej książce, że armia Sharamaka prawdopodobnie liczyła 140 zbrojnych. Inne dane mówią o 20-40 bojownikach.

Luttrell otworzył ogień do taliba, który miał mierzyć do niego z kałasznikowa. Trafił, jednak wkrótce w ich stronę leciały pociski nie tylko z talibskich karabinów, ale również granatników. Pod naporem rebeliantów, komandosi musieli zarządzić odwrót, co na stromych zboczach oznaczało… spadanie.

Książka amerykańskiego wojskowego, która opisuje całą bitwę, pełna jest przekleństw, ale i modlitwy. Luttrell uważa za "cud większy niż Madonna z Lourdes" to, że za każdym razem, gdy spadał z klifów lub był z nich "wystrzeliwany" przez wybuchy, obok niego spadał jego karabin.

Kompanii Luttrella, poranieni od kul, odłamków skał, upadków podczas kolejnych odwrotów i po wybuchach pocisków wystrzelanych z RPG, walczyli mężnie do końca - podaje komandos. Był on świadkiem śmierci swoich kolegów. Danny Dietz z wieloma ranami po kulach zmarł na rękach Luttrella. Mathew Axelson został trafiony w głowę. Michael Murphy, nim zginął, zdecydował się on na brawurowy krok - wyszedł na otwarty teren, z którego udało mu się zadzwonić do bazy i poprosić o wsparcie. Kosztowało go to strzał w plecy, później dobili go talibowie. Luttrell pisze, że w snach i na jawie nadal słyszy jego krzyk: "Pomóż mi, Marucs". W końcu wybuch granatu odrzucił także jedynego ocalałego komandosa. Gdy się ocknął, miał czasowo sparaliżowane nogi. Ukrył się w skalistej szczelinie na kilka godzin.

Telefon Muprhy'ego faktycznie sprowadził pomoc, ale nim amerykańscy wojskowi rozpoczęli odsiecz, ich śmigłowiec MH-47 został trafiony z RPG. Granat wpadł przez otwartą rampę maszyny i eksplodował przy zbiornikach z paliwem. Nikt z 16 osób na pokładzie nie przeżył.

Ratunek

29 czerwca - jak napisał potem Luttrell w swojej książce - światowe media podawały już informację o śmierci 20 amerykańskich wojskowych podczas walk w Afganistanie. Luttrell został przez prasę uznany za martwego. Dla wojska nadal był zaginionym w akcji. On sam w tym czasie walczył z własnym ciałem, poranionym i odwadniającym się, oraz talibskim pościgiem. Gdy dotarł do górskiego wodospadu, natknął się na grupę uzbrojonych pasztuńskich wieśniaków. Nie zamierzali robić Amerykaninowi krzywdy, przeciwnie. Afgańczycy postąpili zgodnie z lochaj werkawel, częścią kodeksu Pasztunwali - co oznaczało nie tylko opatrzenie żołnierza, ale stanięcie w jego obronie przed talibami. A nawet, że są gotowi w razie konieczności narazić własne życie, swoich rodzin, całej wioski. Luttrell spędził w niej pięć nocy. Choć talibowie wtargnęli do wioski dwa razy, nawet pobili żołnierza, łamiąc mu nadgarstek, nie ośmielili się go zabić. Odwieczne honorowe prawo było nadrzędne.

Komandosa strzegł później Muhammad Gulab, syn jednego z przywódców wioski. Sam staruszek udał się w pieszą podróż przez góry do amerykańskiej bazy, by powiadomić wojsko, gdzie jest ich człowiek. Luttrell uruchomił też podniszczoną radiostację, licząc, że sygnał dotrze do patrolującego okolicę samolotu. Tak się stało i w końcu niedaleko wioski pojawiła się grupa amerykańskich wojskowych.

To był koniec koszmaru Luttrella, ale początek dla jego wybawcy - Mohammada Gulaba.

Zemsta talibów

Gdy jeszcze komandos był w wiosce, talibowie próbowali nakłonić Gulaba przekupstwem i groźbą wymordowanie jego rodziny, by wydał Amerykanina. Odmówił. Wiedział, co to dla niego oznacza.

Gulab, jego żona i sześcioro dzieci musieli opuścić rodzinne strony. Przez pewien czas Afgańczyk pracował przy amerykańskiej bazie w Asadabadzie. Jego życie nadal było jednak zagrożone. W 2009 r. został postrzelony. Rok później Luttrell sprowadził Afgańczyka na kilka tygodni do USA. Mężczyzna jeszcze raz poleciał do Ameryki, tym razem na kilka miesięcy, w 2013 r. Film o przeżyciach Luttrella wchodził właśnie na ekrany kin - komandos i jego wybawca udzielali wywiadów, a amerykańskie stacje pokazywały historię ich niezwykłej przyjaźni.

Jak opisywał pod koniec czerwca tego roku serwis Vocative, Gulab liczył, że Luttrell pomoże mu zdobyć zieloną kartę i sprowadzić rodzinę do USA. Ale tak się nie stało. Afgańczyk nie chciał z kolei ubiegać się o azyl - co miał doradzać mu komandos - bo obawiał się, że nie będzie w stanie już nigdy wrócić do domu, gdzie nadal byli jego bliscy. Cały proces imigracyjny nie był dla niego zrozumiały, nie miał też później kontaktu z Luttrellem zajętym promocją filmu - podaje Vocative. Ostatecznie, Gulab został wysłany z powrotem do Afganistanu.

Mimo że Ahmad Szah, bezwzględny talibski dowódca, zginął w 2008 r., Gulab nadal nie może spokojnie spać. Film o operacji "Czerwone Skrzydło" jeszcze bardziej rozwścieczył rebeliantów. Lista gróźb i prób zamachu na Gulaba zaczęła się powiększać. Jednak, jak przyznał w rozmowie z dziennikarzami serwisu Vocative, nie żałuje, że pomógł amerykańskiemu komandosowi.

27 czerwca tego roku, dokładnie w dziewiątą rocznicę dramatycznej akcji Navy SEALs, na stronie internetowej Białego Domu złożono petycję o przyznanie Gulabowi i jego rodzinie amerykańskiej wizy. Pismo powołuje się na artykuł Vocative. Jeśli w ciągu miesiąca pod wnioskiem podpisze się 100 tys. Amerykanów, prezydencka administracja będzie zobowiązana na niego odpowiedzieć. Na razie zebrano ich 99.

Małgorzata Gorol, Wirtualna Polska

Na podstawie: M. Luttrell, P. Robinson "Przetrwałem Afganistan", wyd. Inne Spacery, Zielonka 2010; oraz "Navy SEAL’s Savior Marked for Death by Taliban", Vocativ.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
operacjaafganistantalibowie
Komentarze (5)