PolskaCzekając na wybory

Czekając na wybory

Z terminem wcześniejszych wyborów w Polsce jest jak z Godotem: wszyscy na niego czekają, ale nikt nie wie, kiedy przybędzie. Nie wiadomo nawet, czy coś zmieni.

W teorii wszystko wygląda prosto. 307 posłów głosuje za samorozwiązaniem Sejmu i mamy nowe wybory. W praktyce w sejmowych kuluarach można usłyszeć różne scenariusze, według których wybory mogą odbyć się równie dobrze jesienią, wiosną, a nawet zgodnie z terminarzem obecnej kadencji, czyli za dwa lata. Jeśli weźmie się bowiem pod uwagę partyjne kalkulacje, co kto może zyskać i na ile zaszkodzić politycznemu przeciwnikowi, wcześniejsze wybory nie są już tak pewne, jak deklarują to politycy. Zwłaszcza że z dnia na dzień pojawiają się wydarzenia mające decydujący wpływ na rozwój sytuacji politycznej w kraju – zatrzymania przez ABW osób oskarżających PiS czy informacje, że były PiS-owski premier Kazimierz Marcinkiewicz i związany z obecną władzą marszałek Senatu Bogdan Borusewicz mogą zasilić szeregi Platformy Obywatelskiej. Jarosławowi Kaczyńskiemu zaczyna palić się grunt pod nogami. Chcąc zachować estymę i przeciwdziałać partyjnej erozji, musi wykonać ruch ustawiający ponownie wszystkich w szeregu.

Sen Jarosława

Wśród posłów krąży opowieść o śnie Jarosława Kaczyńskiego. To powtórka nocnej zmiany z 4 czerwca 1992, gdy podczas nocnych obrad Sejm odwołał rząd Jana Olszewskiego. Tyle że dziś w roli dymisjonowanego premiera miałby wystąpić obecny szef rządu. Odwołanie przez "układ" czy "front obrony przestępców", używając słów Jarosława Kaczyńskiego, byłoby dla niego kolejnym dowodem, że PiS ma z kim w Polsce walczyć. Oznaczałoby wprawdzie oddanie władzy, ale tylko czasowe: do końca obecnej kadencji. By Kaczyński mógł wskoczyć w buty opozycji, w których potrafi skutecznie skopać przeciwnika.

Nowy rząd powołany w konstruktywnym wotum nieufności w miejsce rządu PiS dawałby Jarosławowi Kaczyńskiemu szansę na flekowanie Donalda Tuska. Niezależnie bowiem od tego, czy byłby to rząd zlepkowy PO z PSL, a może i z SLD, czy rząd techniczny, to musiałby powstać przy poparciu Platformy. A to dawałoby Kaczyńskiemu pretekst do bicia w Platformę jak w bęben, a tym samym stopniowego jej osłabiania, tak by w kolejnych wyborach PiS zdobył wreszcie większość i rządził bez udziału przystawek. Pamiętać przy tym trzeba, że w tej walce szef PiS miałby silnego sprzymierzeńca – prezydenta – co byłoby przydatne w przytrzymaniu nowego rządu do końca kadencji. Skrócenie kadencji Sejmu bez PiS jest niemożliwe, a prezydent może odrzucać dymisje premiera. Tym samym droga ucieczki, z której dziś ma szansę skorzystać Jarosław Kaczyński, dla jego następcy byłaby zamknięta.

W tym planie jest jednak jedno zasadnicze "ale". Partia Tuska zdecydowanie odcina się od możliwości poparcia wniosku o konstruktywne wotum nieufności wobec rządu Kaczyńskiego. I nie chodzi tylko o wniosek autorstwa LiS (LPR i Samoobrony), który jako kandydata na nowego premiera wysuwa Janusza Kaczmarka. Także zaproponowany przez SLD wniosek, w którym premierem miałby zostać Donald Tusk albo inny wskazany przez niego polityk, nie znajduje w Platformie uznania.

– Gdyby Platforma zaakceptowała konstruktywne wotum, byłby to najlepszy prezent dla Jarosława Kaczyńskiego, jaki mógłby sobie wyobrazić. Nic piękniejszego niż krzyknięcie ludziom, że tak naprawdę Platformie chodziło o to, by przewrócić rząd – tłumaczy Julia Pitera z PO.

Pułapka Donalda

Partia Tuska zdaje sobie sprawę, że działania obecnego rządu całkiem świadomie wpychają ją w ramiona LPR, Samoobrony i SLD. Poczynając od utrudniania powołania komisji śledczych w sprawie śmierci Barbary Blidy i afery w Ministerstwie Rolnictwa, przez zeznania Janusza Kaczmarka odczytywane na tajnym posiedzeniu Sejmu, które ujawniły aferę podsłuchową, aż po głośne w ubiegłym tygodniu zatrzymania przez ABW Janusza Kaczmarka, szefa PZU Jaromira Netzla (od razu odwołanego) oraz byłego komendanta głównego policji Konrada Kornatowskiego i zapowiedź zatrzymania byłego szefa CBŚ Jarosława Marca, a także biznesmena Ryszarda Krauzego.

Tworzona w ten sposób przez PiS atmosfera zagrożenia przypomina atmosferę spisku z czasów listy Macierewicza w roku 1992. Przypomina na tyle skutecznie, że SLD, LPR i Samoobrona mówią o zamachu na Polskę (Olejniczak), o tym, że w Polsce jest "gorzej niż za Saddama Husajna w Iraku i Józefa Stalina w Związku Radzieckim" (Lepper), czy że Kaczyńskim "zamarzyło się to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, gdzie Łukaszenko wsadza do więzienia swoich przeciwników politycznych" (Giertych). Od takich oskarżeń już tylko krok do "nocnej zmiany", bo to właśnie argumenty nieczystej walki politycznej i manipulowania tajnymi informacjami posłużyły 15 lat temu do obalenia rządu Olszewskiego. Tyle że dziś Platforma mówi takiemu rozwiązaniu "nie".

– To nie jest tak, że jedno zło można wyplenić drugim złem. W tym Sejmie nie powstanie żaden dobry rząd – zarzeka się Tusk, tłumacząc, że PO nie weźmie na siebie lęków partii pozostających na granicy progu wyborczego. PO chce głosowania za samorozwiązaniem Sejmu.

Problem w tym, że w tej jednoznacznej deklaracji partia Tuska nie jest konsekwentna. PSL proponuje spotkanie czterech klubów parlamentarnych opowiadających się za przedterminowymi wyborami: PO, PiS, SLD i PSL. Szef Platformy uważa jednak, że to zbędny trud. Te cztery partie mają łącznie 364 głosy, czyli spory zapas jak na potrzeby skrócenia kadencji Sejmu. Ale niebezpieczny jest brak porozumienia co do kolejności głosowania.

W Sejmie są bowiem aż trzy wnioski w sprawie samorozwiązania: SLD, PO i PiS. W efekcie wszystkie trzy partie mówią, że będą głosować za, ale każda myśli o głosowaniu nad własnym wnioskiem. Wstępny porządek na 7 września zakłada, że pierwszy pod głosowanie trafi wniosek SLD, potem PO, na końcu PiS. Jeśli SLD zdobędzie większość, pozostałe wnioski przepadają. Ale pytanie, czy PiS poprze wniosek lewicy? Albo czy marszałek, który nieraz demonstrował już partyjną uległość, nie zmieni porządku głosowań? A wtedy, gdy pod głosowanie jako pierwszy trafi wniosek partii Kaczyńskich, SLD i PO mogą w ramach sprzeciwu nie przycisnąć guzika. W odwecie PiS nie poprze ich wniosków i z samorozwiązania nici.

Plan Tuska, który już widzi się zwycięzcą w wyborach, może wtedy lec w gruzach i jedyną szansą na szybkie objęcie fotela premiera stanie się następne w kolejności głosowanie, czyli konstruktywne wotum nieufności dla rządu premiera Kaczyńskiego.

Kto kogo wykrwawi

Jeśli samorozwiązanie i wotum nieufności spalą na panewce, pozostaje obecny stan rzeczy, czyli rząd PiS, klecenie większości sejmowej przed każdym istotnym głosowaniem, ciągłe szukanie winnych wśród niepokornych polityków, mediów, biznesu. Z tą tylko różnicą, że od 25 października posłowie będą mieli szansę na zmianę regulaminu Sejmu. Minie wówczas pół roku od interwencji SLD w sprawie wniosku o zmianę regulaminu i marszałek Dorn będzie musiał wprowadzić go pod głosowanie. Zmiana dotyczy podejmowania decyzji o tym, jaki wniosek trafia pod głosowania. Dziś jest to wyłączna kompetencja marszałka, po zmianie będzie to ustalać prezydium Sejmu, czyli także wicemarszałkowie. W obecnym składzie wszyscy czterej wicemarszałkowie należą do opozycji i łatwo będzie wprowadzać jej blokowane dotąd przez PiS wnioski.

Należy się wówczas spodziewać najpierw odwołania marszałka Ludwika Dorna, a potem powołania komisji śledczych. To może przeciągnąć decyzję o wyborach do wiosny, gdy medialno-polityczny spektakl komisji śledczych "wykrwawi PiS", jak ujął to Roman Giertych.

Takie rozwiązanie najbardziej jest na rękę LPR i Samoobronie. Najmniej PiS. Stąd wściekły atak rządzących z ubiegłego tygodnia – aresztowania i wnioski prokuratury o uchylenie immunitetów posłom Samoobrony. Z jednej strony, by pokazać przeciwnikom politycznym, na co tę władzę stać, jeśli będzie musiała się bronić, czyli wtedy, gdy nie dojdzie do samorozwiązania lub konstruktywnego wotum. Z drugiej – to populistyczny ukłon PiS w stronę wyborców. Dopóki bowiem działania władzy nie dotykają bezpośrednio obywateli, lecz polityków czy biznesmenów, PiS może liczyć na poparcie wyborców. Bo strategia zadawania ciągłych ciosów jest widowiskowa.

– To, że ktoś jest słynny, że odgrywa jakąś rolę polityczną, nie ma żadnego znaczenia. U nas są ciągle PRL-owskie obyczaje, które stosowano przede wszystkim wobec ludzi wtedy bardzo ważnych. Nie ma dziś w Polsce takich reguł, w Polsce pod naszą władzą obowiązuje prawo – mówił propagandowo premier w dniu aresztowania Kaczmarka i wejścia ABW do domu Ryszarda Krauzego. Może tak mówić, bo tak myśli wiele osób w Polsce. Ludzie lubią, gdy ci "od koryta" trafiają za kratki. Premier puszcza więc oko do wyborców, jednocześnie przypierając do muru opozycję, by podjęła decyzję o wyborach.

Czas na transfery

Najbliższe tygodnie, z rozwiązaniem Sejmu czy bez niego, zapowiadają się jako czas brutalnej gry. Wybory oznaczają krwawą kampanię z egzekucjami przy użyciu haków.

Opozycja uważa, że kampania nie może być uczciwa, gdy PiS dysponuje wszystkimi służbami specjalnymi. Będzie więc próbowała odegrać się wzmożoną pracą komisji sejmowych. Sejm pracuje bowiem nawet po decyzji o skróceniu kadencji aż do dnia pierwszego posiedzenia nowego, wyłonionego w wyborach parlamentu. Komisja do spraw służb specjalnych, która przesłuchiwała ostatnio Janusza Kaczmarka, a której przewodzi Paweł Graś z PO, z pewnością zadba, by na światło dzienne wypłynęło sporo grzechów PiS.

Będzie też spektakularna walka o transfery. Pierwsze propozycje już się pojawiły: Kazimierz Marcinkiewicz i Bogdan Borusewicz. Liderzy PO zapewnili, że dla obu znajdą się miejsca na ich listach wyborczych. Dla Marcinkiewicza po tym, jak zasugerował, że już wtedy, gdy był premierem, PiS stosował podsłuchy. Tym samym uwiarygodnił oskarżenia Janusza Kaczmarka o stosowanie niedozwolonych przez władzę praktyk. Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, choć partyjnie niezależny, ale popierający w wyborach prezydenckich Lecha Kaczyńskiego, dołożył PiS stwierdzeniem, że „Ziobro nie gwarantuje bezstronności prokuratury”.

Obaj opowiedzieli się po stronie opozycji, co dla Platformy oznacza szansę na wzmocnienie. Co więcej, za tymi dwoma mogą pójść następni: były minister obrony Radek Sikorski czy zawieszony w PiS szef sejmowej komisji spraw zagranicznych Paweł Zalewski. Na listach PO znajdzie się także miejsce dla polityków prezentujących opcję bliską Janowi Rokicie, takich jak minister kultury Michał Ujazdowski czy wiceminister spraw zagranicznych Paweł Kowal.

Niezależnie od terminu wyborów kampanię wyborczą mamy już dziś w pełnej krasie. Nie chodzi tylko o billboardy i reklamówki w telewizji, ale przede wszystkim o zachowania politycznych liderów. Jarosław Kaczyński odgrywa rolę Janosika, który bogatym odbiera, a biednym daje. Właśnie zapewnił podwyższenie płacy minimalnej i pensji w budżetówce oraz przedłużenie o rok okresu przechodzenia na wcześniejsze emerytury. Donald Tusk woli odgrywać rolę zbawiciela obiecującego dobrem zło zwyciężać. Cierpienie za wszystkich konkurentów wyrywających się do władzy ma wypisane na twarzy.

Roman Giertych woli rolę ludyczną – naśladuje pielęgniarki, organizując przed kancelarią premiera biało-czerwone miasteczko. Wojciech Olejniczak ściga się w liczbie organizowanych konferencji z samym Zbigniewem Ziobrą. Jedna dziennie już nie wystarcza. A Andrzej Lepper straszy stanem wojennym w wykonaniu PiS. I nikt nie zastanawia się, czy takich występów oczekiwali wyborcy, zapewniając partiom tych polityków wejście do Sejmu.

Aleksandra Pawlicka

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)