Czeczenka: rówieśnik groził mojej 12‑letniej córce. Sprawdziliśmy, jaki jest los uchodźców w Polsce
- Mojej 12-letniej córce polski rówieśnik groził nożem w świetlicy. Mówił, że ją zabije - wspomina w rozmowie z WP 50-letnia Zina, która do Polski z Czeczenii przyjechała w 2006 roku. Ale przyznaje, że może liczyć na wsparcie wielu Polaków i polskich organizacji. Sprawdziliśmy, jaki jest obecny los uchodźcy w naszym kraju.
Zina w swojej ojczyźnie prowadziła zakład krawiecki. - Uczyłam dzieci, jak powinno się szyć. Lubiłam to - wspomina. Gdy rozpoczęła się II wojna czeczeńska między Federacją Rosyjską a separatystami, przeniosła się do miejscowości położonej nieopodal Inguszetii. - Było tam trochę spokojniej. Do moich obowiązków należało niesienie pomocy osobom przybywającym do tego miasta. Codziennie o szóstej rano rozdawałam potrzebującym rodzinom chleb - zaznaczyła.
Polska Akcja Humanitarna w Czeczenii
- Pamiętam, jak w 2005 roku przyjechali wesprzeć nas Polacy. Wszyscy byliśmy ciekawi, co nam przywieźli. Młodsi i dorośli Czeczeni mówili: "zobacz, pamiętają o nas", "chcą nam pomóc". Najwięcej było rozdawanych dziecięcych ubrań, środków czystości: szamponów, mydeł, proszków do prania. Do dziś pamiętam te kurtki, takie były ładne. Niedawno podobne widziałam w sklepie - dodaje.
Jak wspomina kobieta, pewnego dnia do miejscowości, w której mieszkała, dostali się rosyjscy żołnierze. - Przyjechali o piątej rano, wyłamali drzwi do mojego domu. Dzieci płakały. Wojskowi zaczęli krzyczeć do męża: "nie bierz butów, nie potrzebujesz ich", "po co ci paszport? Wyrzuć go". Zabrali wszystkich mężczyzn. Nie wierzyłam, że jeszcze zobaczę męża. Ale wrócił. Był bardzo pobity.
Pani Zina granicę przekroczyła w 2006 roku. - W Czeczenii została moja rodzina. Wyjechałam z mężem i piątką dzieci. Czułam, że muszę to zrobić, obawiałam się jednego... - mówi.
"Nauczyłam się polskiego, sama utrzymuję rodzinę"
W 2005 roku Zina miała poważny wypadek. Taksówkarz, z którym jechała, zderzył się z rosyjskim czołgiem. Kierowca zginął na miejscu. - Wszyscy moi bliscy dziwili się, że przeżyłam. Po zdarzeniu moje dzieci były roztrzęsione, ciągle płakały i bały się o moje i swoje życie. Ja wpadłam w depresję. Rodzina taksówkarza chciała podać wojskowego do sądu za spowodowanie wypadku. Nie miałam już siły, aby uczestniczyć w rozprawach, zeznawać. Spakowałam dzieci, męża i opuściliśmy nasz kraj - wspomina.
Kobieta z rodziną po przekroczeniu polskiej granicy trafiła do ośrodka dla cudzoziemców (nie chce ujawniać miejscowości i nazwy ośrodka). - Dostaliśmy jeden pokój. Bardzo się z tego cieszyłam, bo z mężem i pięciorgiem dzieci nie zostałam bez dachu na głową. Codziennie mogliśmy korzystać z oferowanego przez ośrodek śniadania, obiadu, kolacji. Miałam dostęp do podstawowych produktów: masła, chleba, mleka. Dodatkowo miesięcznie otrzymywałam 70 zł. Pracownicy do ośrodka przywozili też często dary: ubrania, buty. Pamiętam, jak pomagałam przy rozdaniu tych rzeczy uchodźcom - zaznaczyła.
- W ośrodku, w którym mieszkałam było dużo Czeczenów. Po kilku tygodniach nawiązałam z nimi bliski kontakt. Mieliśmy lidera. Został on wybrany spośród wielu mężczyzn. Miał około 50 lat, był bardzo mądrym i doświadczonym człowiekiem. U nas, czyli w kulturze muzułmańskiej, przywódcy nie wybiera się z powodu wieku. Decyduje o tym mądrość życiowa, więc może być on młody - mówi kobieta.
Jak informuje Zina, do zadań i obowiązków lidera należała m.in. obrona Czeczeńców mieszkających w ośrodku przed różnymi sporami czy konfliktami. - Gdy działa nam się krzywda, on szedł i zawsze wyjaśniał sprawy. Rozmawiał i pouczał innych, jak powinni nas traktować - dodaje.
Kobieta starała się skorzystać ze wszystkich możliwych kursów, które były oferowane przez Polską Akcję Humanitarną - Chcę mieć jak największe szanse na rynku pracy. Dlatego ukończyłam warsztaty: fryzjerskie, kosmetyczne, krawieckie czy gastronomiczne. Nauczyłam się też języka polskiego, choć na początku było bardzo ciężko. Mój mąż nadal nie zdołał się go nauczyć. Mnie zmusiła do tego sytuacja, ponieważ sama muszę utrzymywać rodzinę. Ojciec moich dzieci jest ciężko chory, ma problem z sercem - stwierdziła.
Zina z rodziną w ośrodku dla cudzoziemców przebywała 12 miesięcy. - Po tym czasie znalazłam inne lokum. Zawsze szukałam mieszkania w najtańszych dzielnicach, na inne nie było mnie stać - mówi.
Krzyczał "dawać haracz!"
W Polsce Czeczenka miała do czynienia z przykrymi sytuacjami. - Kiedyś pewien pan powiedział mi, że chciałby mieć tak jak my. Zwrócił uwagę, że mamy za darmo mieszkanie, prąd i wodę. I jeszcze dostajemy co miesiąc wsparcie finansowe. Dodał także, że płaci na nas podatek. Odpowiedziałam, że chętnie oddałabym mu swoje życie w ośrodku, gdzie wszystko jest wspólne: kuchnia, toaleta, prysznic. Wszystko za to, żeby mieszkać u siebie w rodzinnym domu - oznajmiła.
Jak informuje Czeczenka, nieprzyjemny incydent spotkał jej 12-letnią córkę, której polski rówieśnik groził nożem w świetlicy. - Mówił, że ją zabije - dodała. Jak wspomina kobieta o niektórych przykrych zdarzeniach informowała policję. - Kiedyś znalazłam tanie mieszkanie za 700 zł. Bez ogrzewania, ciepłej wody. Żeby mieć tylko dach nad głową. Cały czas mieliśmy drzwi otwarte dla gości, takiego zachowania wymaga od nas nasza religia. Pewnego dnia, kiedy jedliśmy śniadanie, do naszego pokoju wszedł wysoki mężczyzna, który krzyknął: "Dawać haracz! Jeśli chcecie, żeby wasze dzieci spokojnie chodziły do szkoły, będziecie co miesiąc płacić 700 zł". - Myślałam, że jest to drugi właściciel mieszkania, który też chce pieniądze. Mieszkało z nami wtedy jeszcze dwóch Czeczenów, którzy szybko zareagowali. Zadzwoniliśmy po policję, na szczęście go zabrali - tłumaczy kobieta.
Życzliwość Polaków
Pomimo przykrych sytuacji Czeczenkę spotykają także miłe chwile. Może ona liczyć na wsparcie ze strony Polaków. Jeden z nich zaproponował jej stałą, legalną pracę. Jej dzieci mają polskich kolegów i koleżanki - Codziennie bawią się razem. Przychodzą do naszego mieszkania, odwiedzają nas. Nawet jeden małolat zawsze chce u nas zostać - dodaje.
Zina z uśmiechem na twarzy mówi, że jej synowie i córki polubili tutejsze jedzenie. - Przepadają za naleśnikami z truskawkami. Ja bardzo lubię sernik. Nawet nie spodziewałam się, że może być on taki słodki - dodaje.
Historia Czeczenki Larisy
51-letnia Larisa z Czeczenii do Polski przyjechała na przełomie 2004 i 2005 roku. Po dziesięciu latach mówi już płynnie po polsku. Do podjęcia decyzji o wyjeździe ze swojego kraju zmusiła ją sytuacja polityczna. - Przez wojnę i związane z nią prywatne problemy musiałam z rodziną opuścić Czeczenię - wspomina. Gdy przekraczała granicę, myślała tylko o tym, aby szybko znaleźć jakiekolwiek schronienie. To było dla niej najważniejsze.
- Przez 11 miesięcy mieszkałam w ośrodku dla cudzoziemców (nie chce ujawniać miejscowości i nazwy ośrodka). Lokum dzieliłam z dwójką dzieci. Przez ten czas nie musiałam płacić za wynajem. Była łazienka, ciepła woda, zmieniali pościel. Dla mnie było to wystarczające - zaznaczyła. Po niespełna roku Czeczenka borykała się z różnymi problemami. Największa trudność związana była z brakiem znajomości języka polskiego, a kwestia ta decydowała o znalezieniu pracy.
"Polska wiedziała tylko tyle, że jesteśmy"
- W ośrodku dla cudzoziemców raz w tygodniu odbywały się zajęcia, podczas których mogliśmy poznać kilka podstawowych zwrotów. Problem polegał na tym, że codziennie przyjeżdżały nowe osoby. Nauczyciel na każdej lekcji musiał zaczynać program od początku. W tym czasie poznałam więc same podstawy: "dzień dobry", "do widzenia" - wspomina Czeczenka.
Według Larisy w 2004 roku uciekinierów obowiązywały inne przepisy niż teraz. - Mogliśmy ubiegać się tylko o pobyt tolerowany i nadanie statusu uchodźca. Teraz są aż trzy rodzaje kart: status uchodźca, ochrona uzupełniająca i pobyt humanitarny. To były naprawdę ciężkie czasy. Dosłownie nikt o niczym nas nie informował. Nie wiedzieliśmy, co nam się należy, gdzie możemy szukać pomocy. Nikt z nami nie współpracował, państwo wiedziało tylko tyle, że jesteśmy - oznajmiła.
- Od rządu otrzymywałam 70 zł miesięcznie, wyżywienie i pokój. Przez dwa miesiące pracowałam "na czarno". Sprzątałam w mieszkaniach - dodaje. Po zakończonym programie finansowanym przez państwo kobieta musiała opuścić ośrodek dla cudzoziemców. Zamieszkała więc w hotelu robotniczym i zaczęła szukać pracy (nie chce ujawniać miejscowości i nazwy hotelu). - Dla siebie miałam pokój i łazienkę, która była dostępna dla wszystkich na korytarzu. Było jedno łóżko, komputer, biurko i szafa na ubranie. Za wynajem płaciłam 450 zł, a od miejskiego ośrodka pomocy społecznej dostawałam 100 zł. Aby zarobić brakujące 350 zł na czynsz ciągle pracowałam "na czarno". Wszędzie szukałam płatnego zajęcia - mówi.
Czeczenka od ośmiu lat legalnie pracuje w Fundacji "Ocalenie". Wynajmuje mieszkanie, za które płaci miesięcznie 550 zł, opłaca też rachunki. - Jest już lepiej. Dostałam obywatelstwo, mam znajomych. Najgorzej było w 2008 i 2009 roku. Wtedy czułam, że jestem dyskryminowana i obserwowana. W tych latach ciężko było znaleźć pracę i mieszkanie. W internecie pojawiały się obrażające nas komentarze. Na murach kamienic przyklejane były naklejki o treści: "nie chcemy was tutaj". To mnie bardzo stresowało - dodaje.
Wzrasta liczba uchodźców w Polsce
Uchodźców w Polsce będzie coraz więcej. Kolejnych 160 syryjskich chrześcijan przyleciało do Warszawy z Bejrutu w nocy z piątku na sobotę. - Większość z nich jest bardzo zadowolona i pozytywnie nastawiona. W przyszłość patrzą z wielką nadzieją. Gdy przybyli do Polski oznajmili, że nie chcą korzystać z zasiłków, bo wolą iść do pracy. Nie zależy im na utrzymywaniu ich przez fundację, tylko na tym, aby samemu zorganizować sobie życie w Polsce - stwierdził w rozmowie z WP Marcel Płoszczyński, rzecznik prasowy Fundacji Estera.
Syryjczycy to jedna z najliczniejszych grup uciekinierów. Jak podaje UNHCR, spośród czterech milionów syryjskich uchodźców 1,8 miliona znalazło schronienie w Turcji, 1,2 miliona w Libanie, 630 tysięcy w Jordanii, 250 tysięcy w Iraku, 132 tysiące w Egipcie i 25 tysięcy w Afryce Północnej.
Jak wynika z danych Urzędu do Spraw Cudzoziemców, w zeszłym roku w Polsce 262 uciekinierów otrzymało status uchodźcy, w tym 150 osób pochodziło z Syrii.
70% Polaków nie chce uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu
Przyjazd uchodźców u polskiego społeczeństwa budzi wiele kontrowersji. Z sondażu przeprowadzonego dla "Rzeczpospolitej" przez Instytut Badań Rynkowych i Społecznych wynika, że Polacy nie chcą uchodźców z Afryki i z Bliskiego Wschodu. Przeciwko tej decyzji opowiedziało się przeszło 70 proc. ankietowanych. Z tego aż 35.8 proc. zadeklarowało, że jest temu zdecydowanie przeciwna.
Zdaniem Rafała Kostrzyńskiego z polskiego przedstawicielstwa Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców, negatywne stereotypy, które w tej chwili się budzą, są efektem przestrzegania społeczeństwa przez unijnych polityków przed importem terroryzmu, zalewem zarobkowych i nielegalnych imigrantów. A uchodźcy to przecież imigranci przymusowi, którzy wyjeżdżają nie dlatego, że chcą. Powodem ich zachowania są działania wojenne lub prześladowania - dodaje.
W opinii Rafała Baczyńskiego-Sielaczka z Instytutu Spraw Publicznych, z którym rozmawiała Polska Agencja Prasowa, w Polsce konieczna jest ogromna praca związana z budowaniem tolerancji i otwartości w społeczeństwie. - Tutaj ważna byłaby kampania społeczna uświadamiająca Polakom powody, dla których Polska przyjmuje uchodźców i neutralizująca trochę strach, który jest podsycany przez niektóre media i radykalne antyimigranckie środowiska - powiedział ekspert. Jak dodał, Polacy "mając niewielką wiedzę na temat uchodźców, po prostu się ich boją".
- Polacy nie wiedzą, kto do nas przyjeżdża. Podnoszone są głosy, że wpuszczamy terrorystów. To jest tak naprawdę strach przed nieznanym - powiedział Baczyński-Sielaczek. Podkreślił, że polskie władze powinny skierować do społeczeństwa wyraźny komunikat, że uchodźcy nie są żadnym zagrożeniem dla kraju.