PolskaCoraz więcej rodziców wybiera domową edukację

Coraz więcej rodziców wybiera domową edukację

W połowie lat 90. dr Marek Budajczak wraz z żoną postanowili wypisać dwójkę swoich dzieci z polskiej szkoły. Uznali, że edukacja domowa jest znacznie bardziej elastyczną formą od tradycyjnego nauczania szkolnego. Myśleli, że pójdzie gładko, bo prawo dopuszczało taką możliwość. Teoretycznie. W praktyce, urzędnicy, dyrekcja szkoły i nauczyciele rzucali im kłody pod nogi. 12 lat walczyli przed sądami, by bronić się przed urzędniczą opresją. Żona przypłaciła to zdrowiem, dzieci nie zdobyły ani dyplomu ukończenia podstawówki, ani gimnazjum. Dziś świetnie sobie radzą. Syn jest resocjalizatorem, córka uczy języków obcych. Pan Marek, który jest pionierem edukacji domowej w Polsce dowodzi, że dzieci nauczane w tym trybie mają doskonałe wyniki w nauce i wbrew powszechnej opinii nie wyrastają na egoistów. Według jego szacunków, zainteresowanych tą metodą przybywa, a liczba dzieci uczonych w domu sukcesywnie rośnie. I jest ich już ok. 1200-1500. Dla porównania, jeszcze w 2009 roku było ok. 40.

Coraz więcej rodziców wybiera domową edukację
Źródło zdjęć: © WP.PL | Wojciech Nieśpiałowski

04.07.2013 | aktual.: 20.09.2013 11:12

WP: Agnieszka Niesłuchowska: Z pana obliczeń wynika, że aż 1500 polskich dzieci korzysta z edukacji domowej. Dla porównania, co również wynika z pana analiz, cztery lata temu była ich garstka – zaledwie 40-50. Skąd taki wzrost? Na czym oparł pan swoje szacunki?

Dr hab. Marek Budajczak: Według danych, którymi dysponuję, dzieci uczących się w domach, a nie w szkołach, jest 1200-1500. Moje szacunki nie są oparte na regularnych badaniach, powiązałem jedynie doniesienia z różnych źródeł. Dane z 2009 roku, zanim wprowadzono przepisy ułatwiające edukację domową, to własne dane obserwacyjne - mowa o czterdzieściorgu, może pięćdziesięciorgu dzieciach, które w większości znałem. Co do liczb tegorocznych, wskazujących, że z domowych lekcji korzysta nawet do 1500 uczniów, to wypływają one z kilku źródeł. Ministerstwo Edukacji Narodowej niechętnie udostępnia takie informacje. Udało się je jednak pozyskać pewnej dziennikarce, która dowiedziała się , że z górą 700 takich dzieci było 3 lata temu.

Dziś, jak można wnioskować, z pewnością ich przybyło. Z ostatnich badań GUS-owskich wynika jednak, że na poziomie szkół podstawowych zaledwie ponad 300 deklaruje nauczanie domowe. Trudno uwierzyć, że liczba ta się zmniejszyła. Dane są niespójne, ale wiem, że w systemie informacji oświatowej pełne dane mają się niebawem pojawić. Tyle źródła oficjalne. Pozostałe źródła moich szacunków to informacje ze szkół, które współpracują z dużą ilością rodzin edukacji domowej. Do tego dodałem paręset dzieci, które przejdą na domowy system nauki w tym roku. A wiem to, bo zarówno moja żona, jak i ja, mieliśmy kontakt z wieloma rodzicami zainteresowanymi edukacją domową.

WP: Szacunki, jak pan mówi, mają charakter względny. Minister Krystyna Szumilas twierdzi, że z edukacji domowej korzysta w Polsce zaledwie 389 dzieci. Takie dane płyną ze szkół. Skąd takie rozbieżności?

- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, wszak jestem tylko naukowym badaczem tego problemu (śmiech).

WP: Ile szkół przychyla się do próśb rodziców o przejście dziecka na system edukacji domowej?

- Coraz więcej. Wprawdzie część dyrektorów szkół podchodzi do tego tematu z dystansem, ale na szczęście to podejście się zmienia. Dyrektorzy coraz częściej reagują pozytywnie na pomysł edukacji domowej, szczególnie, że szkołom opłaca się wdrażanie tego pomysłu, ponieważ otrzymują z tego tytułu subwencję.

WP: Przepis ustawowy jest jednak niezręczny, mówi o tym, że „dyrektor może zezwolić” na taki tryb. Może, ale nie musi.

- Co więcej, gdy odmawia, nie musi się z tego nikomu tłumaczyć. A choć postępowanie w Polsce ma dwuinstancyjny charakter, z czego wynika, iż wojewódzki kurator oświaty mógłby podjąć taką decyzję zamiast dyrektora, to litera ustawy takiego prawa mu odmawia! To nie jedyna „niezręczność” ustawowych regulacji. Do tego dołącza się niekompetencja części oświatowych urzędników. Czegóż jednak chcieć, jeśli jedna z pań ministrów oświaty zapytana o kwestię edukacji domowej, pomyliła ją z nauczaniem indywidualnym organizowanym przez szkołę w domu dziecka, nie wiedząc, że to dwie odrębne kategorie prawne. Obecnie obowiązująca ustawa przewiduje nauczanie domowe wybrane świadomie przez rodziców, wystarczy jedynie przedstawić określone dokumenty.

WP: Jakie?

- Wniosek o zezwolenie na tę formę kształcenia, opinię z poradni psychologiczno-pedagogicznej, oświadczenie o zapewnieniu dziecku warunków do realizacji podstawy programowej i zobowiązanie, iż dziecko zostanie „dostarczone” na egzaminy klasyfikacyjne w umówionym terminie. Jeśli dziecko egzaminów tych nie zaliczy, wraca „karnie” do szkoły. Prawo nie zgłasza żadnych dodatkowych roszczeń wobec rodziców ani dzieci, oprócz przymusu skorzystania z usług poradni, które to usługi dla innych rodziców i dzieci są… dobrowolne!

WP: Czy rodzic musi mieć ukończone studia albo posiadać uprawnienia nauczycielskie?

- Nie, i jest to zgodne z Konstytucją RP, niedyskryminacyjne rozwiązanie. Zgodnie z badaniami amerykańskimi poziom formalnego wykształcenia rodziców nie ma żadnego związku z wynikami egzaminacyjnymi ich dzieci. Dzieci rodziców z wykształceniem na poziomie podstawowym uzyskują w testach wyniki podobne do wyników dzieci, których rodzice mają tytuł doktora. Był moment, że ministerstwo próbowało przekonać naukowych konsultantów, by zaakceptowali wprowadzenie do ustawy warunku wykształcenia wyższego względem rodziców edukacji domowej, ale te „starania” spełzły na niczym. Cały projekt nowelizacji trafił do kosza.

WP: Ile razy w roku dziecko zdaje szkolne egzaminy?

- Jakkolwiek kwestie związane z praktycznym przeprowadzaniem egzaminów nie są do końca uregulowane, jednoznacznym jest, że zgodnie z rozporządzeniem ministerialnym, egzaminy w formie pisemnej i ustnej, odbywają się raz w roku z większości przedmiotów. Czasami szkoły umawiają się na zdawanie egzaminów dwa razy w roku – po każdym semestrze. Egzaminy nie dotyczą takich przedmiotów, jak plastyka, muzyka, WF i technika. Z nich dzieci nie otrzymują ocen, podobnie jest z oceną za zachowanie, co może powodować pewien kłopot – zgodnie z przepisem tegoż rozporządzenia, choć dzieci edukacji domowej mają często wysokie stopnie z egzaminów przedmiotowych, nie mogą uzyskać świadectwa z czerwonym paskiem, bo do czerwonego paska potrzebna jest … wysoka ocena z zachowania. To kolejny przykład niespójności przepisów pisanych przez urzędników bez rzetelnego rozeznania, bo trudno podejrzewać w tym „złą wolę”. Rozsądni dyrektorzy idą jednak na ustępstwo i wystawiają dziecku wychowywanemu w domu świadectwo „z paskiem”.

WP: Jest pan pionierem polskiej edukacji domowej. Dwójka pana dzieci kształciła się w tym trybie od połowy lat 90. Dlaczego zdecydował się pan na to, by zabrać dzieci ze szkoły?

- Wszystko zaczęło się od lektur brytyjskiego pedagoga i socjologa Rolanda Meighana, który w swoich książkach podkreślał, że nauka w domu nie jest wymarłą opcją edukacyjną, a wręcz przeciwnie. Pomyślałem, że to forma organizacji edukacji znacznie bardziej elastyczna od tradycyjnego nauczania szkolnego, a że sam pracowałem nad optymalizacją programów kształcenia, pomyślałem, że warto by tego spróbować. Nie był to jednak żaden eksperyment naukowy na własnych dzieciach, ani ucieczka od szkoły.

WP: Żona zareagowała równie entuzjastycznie?

- Na początku była nastawiona sceptycznie. Po dłuższych rozmowach doszliśmy do przekonania, że spróbujemy. Skonsultowaliśmy to z dziećmi, niczego im nie narzucając. Córka była wówczas po drugiej klasie szkoły podstawowej, syn – po pierwszej. Zaznali trochę szkoły, więc mieliśmy pewność, że już po roku, będą mogli porównać i zdecydować, która forma nauki jest dla nich lepsza. Ale musieli się na tę próbę zgodzić.

I?

- Syn zareagował od razu pozytywnie, córka, lubiąca swoją szkołę, miała początkowo wątpliwości. Po wakacjach jednak, i bez perswazji z naszej, rodziców strony, zmieniła zdanie.

WP: Co powiedział dyrektor?

- Zgodził się, ale doświadczyliśmy z jego strony wielu, także niezgodnych z prawem, przeszkód. Niektóre egzaminy odbywały się w bardzo nieprzyjaznej atmosferze. Pani wicedyrektor chodziła za moją żoną, męcząc ją błaganiem: „Oddajcie nam nasze dzieci”. Mieliśmy też kłopot z przekonaniem do naszych racji jednej z wychowawczyń, która naszą decyzję odebrała jako atak na własną godność zawodową. Prosiła nas, byśmy „jej tego nie robili”.

WP: Potraktowano was jak pyszałków i szaleńców, siłą wyrywających dzieci z „naturalnej” przecież szkoły?

- Myślę, że tak. Reakcja była histeryczna, wynikająca po części z poczucia zagrożenia dla monopolu państwowych szkół i autorytetu nauczycieli. A przecież prawo dawało nam taką możliwość! Byliśmy zmuszeni wystąpić na drogę sądową przeciw szkole, by bronić się przed opresją. Walczyliśmy 12 lat. W międzyczasie zwracaliśmy się do MEN z prośbą o pomoc w rozstrzygnięciu sporu. Resort najpierw przyznał nam rację, później stanął jednak murem za urzędnikami niższych szczebli. W efekcie dzieci przestały zdawać egzaminy klasyfikacyjne, a w ten sposób zostały zablokowane w swojej drodze edukacyjnej. Do tej pory dzieci nie mają żadnego formalnego wykształcenia, żadnego dyplomu ukończenia polskich szkół.

WP: Aby problem ten załatwić, obszedł pan polski system.

- Tak, istnieje bowiem procedura nostryfikacyjna, uznająca obce dokumenty oświatowe. Postanowiliśmy, że dzieci podejdą do amerykańskiej matury, której wyników – jak się później okazało – ani władze oświatowe, ani zachowawcze polskie uczelnie, nie chciały uznać za porównywalne z polską maturą. Przyszło zatem obojgu dzieciom zaliczyć jeszcze amerykańską szkołę średnią, które to dokumenty udało się nostryfikować dopiero w ubiegłym roku. Syn nie mógł przez długi czas regularnie studiować, bo do studiów brakowało mu polskiego poświadczenia nostryfikacyjnego.

WP: Ale w jaki sposób udało się dzieciom podejść do matury amerykańskiej, skoro nie ukończyły szkoły podstawowej ani gimnazjum?

- Te kwestie w USA są rozdzielone; egzaminy „maturalne” są niezależne od nauki szkolnej. WP: Mówi pan o tym, że po latach solidnej nauki pana dzieci nie mają świadectw, dyplomów. Nie miały poczucia wykluczenia społecznego?

- Nigdy nie zdarzyło się, by dzieci wypominały nam podjętą wspólnie decyzję. Dorastały w oparach absurdu, będąc opresjonowanymi - znały okoliczności wszystkich spraw. Na szczęście po latach walk sądy przyznały nam rację. Ubolewam jednak, że dotąd nawet potwierdzenia uznania tych wyroków od oświatowych urzędników nie usłyszeliśmy. Tak działa system urzędniczy w Polsce. Moja żona bardzo to wszystko odchorowała, miała poważne kłopoty ze zdrowiem.

WP: Co się teraz dzieje z pana dziećmi?

- Dobrze sobie, moim zdaniem, radzą. Syn jest zaangażowanym resocjalizatorem, członkiem Grupy Animacji Społecznej „Rezerwat” z Poznania. Zajmuje się streetworkingiem, tj. pomaganiem tzw. „dzieciom ulicy”. Córka nie podjęła studiów. Jest nauczycielką i korepetytorką, naucza kilku języków obcych, prowadzi dodatkowe zajęcia kulturalne dla dzieci. Jest też koordynatorem w zakresie edukacji domowej w jednej ze szkół.

WP: Z amerykańskich badań wynika, że dzieci uczone w domu bardziej angażują się w działania prospołeczne. Z pozoru jednak mogłoby się wydawać, że jest odwrotnie. Dzieci odizolowane od rówieśników nie wyrastają na egoistów?

- Zapewniam, że nie. One są uspołeczniane, ale inaczej. Socjalizacji szkolnej nie przechodzą, ale tutaj trudno akurat powiedzieć, żeby coś szczególnego traciły, bo w szkole, poza przerwami międzylekcyjnymi, specjalnie czasu na socjalizację nie ma. Z rozmów na forach internetowych wynika, że wiele dzieci uczących się w domu angażuje się w różnego rodzaju aktywności. Mam na myśli kluby sportowe, orkiestry, harcerstwo, wspólnoty religijne, wolontariat. Poza tym dzieci te zwyczajnie funkcjonują na podwórkach, mając za kolegów dzieci z sąsiedztwa. Coraz więcej szkół współpracujących z rodzinami edukacji domowej organizuje zjazdy, warsztaty dla rodziców, wspierając ich w różnego rodzaju potrzebach. Są też rodziny, które regularnie się spotykają, organizują wspólne zajęcia, tworzą prężne, kilkuosobowe grupy, które wymieniają się swoimi kompetencjami. Nie są to jednak regularne szkółki, spotykają się po to, by omówić określone zagadnienie, treści jakiegoś przedmiotu szkolnego.

WP: Aby prowadzić edukację domową jedno z rodziców musi zrezygnować z kariery zawodowej. Jak to wyglądało w państwa domu?

- Już od momentu, gdy dzieci pojawiły się na świecie, żona zrezygnowała z pracy zawodowej. Wcześniej to ona utrzymywała nas, ponieważ ja kończyłem studia. Potem uznaliśmy, że z jednej pensji przeżyjemy. Głównie to żona zajmowała się nauczaniem dzieci, ale ja również w tym procesie istotnie uczestniczyłem. Elastyczny czas pracy na uczelni bardzo pomógł mi w godzeniu obowiązków zawodowych i edukacyjnodomowych. Aby przeprowadzać kolejne lekcje, musieliśmy niekiedy dobrze się przygotować, przysiadając fałdów. Finansowo bywało trudno, ale przetrwaliśmy. Zamiast zamożnego życia w rodzinnej „rozsypce”, wybraliśmy spójną rodzinę z materialnymi ograniczeniami.

WP: Nie miał pan obaw, że nie poradzą sobie państwo z edukacją domową? Że dzieci nie będą wykonywać poleceń?

- Nie, nie postrzegaliśmy tego jako problemu. To kwestia układu między rodzicami, a dziećmi. Wydaje się, że trudno przeskoczyć z roli rodzica do roli nauczyciela, wydają się one nie do pogodzenia. A przecież i rodzic na co dzień wydaje dyspozycje dziecku, stawia mu wymagania. To kwestia wzajemnego poszanowania, choć niekiedy i negocjacji.

WP: Jaki wprowadziliście system nauczania?

- Zajęcia rozpoczynaliśmy po śniadaniu, o 9., i pracowaliśmy z dziećmi do 13. Następnie robiliśmy przerwę do15. Później przychodził czas na lżejsze zajęcia o charakterze humanistycznym oraz artystycznym. Wychodziliśmy swobodnie w plener, wyjeżdżaliśmy na wycieczki, także zagraniczne, regularnie jeździliśmy na basen. Każdy z rodziców edukacji domowej opracowuje własną formułę. W Stanach Zjednoczonych są np. tacy, którzy prowadzą tzw. unschooling, czyli „niekształcenie na sposób szkolny”, gdzie dziecko pozostawiane jest swoim zainteresowaniom i wspierane tylko wtedy, gdy deklaruje taką potrzebę. Wedle badań, dzieci unschoolingowane, bo trudno to nazwać metodą kształcenia, mają takie same wyniki, jak dzieci systematycznie uczące się dzień w dzień w domowej szkole. U nas jednak to rozwiązanie z uwagi na obowiązkowe coroczne egzaminy jest mało realne.

WP: Pan też próbował tej metody?

- Nie. My prowadziliśmy systematyczne, codzienne lekcje. Oczywiście nie trzymaliśmy się sztywno czasu, lekcja nie trwała 45 minut. Jeśli na rozwiązanie zadania wystarczyło 25 minut, to nie czekaliśmy do przysłowiowego dzwonka, tylko przechodziliśmy do kolejnych zadań. Działaliśmy podobnie do szkoły, z jednym wyjątkiem – wprowadziliśmy czas na odpoczynek, na wzór południowoeuropejskiej sjesty.

WP: Trudno być jednak alfą i omegą, radzić sobie z nauczaniem przedmiotów humanistycznych i ścisłych. Nie miał pan problemów z tłumaczeniem dzieciom skomplikowanych zadań z matematyki, fizyki czy chemii?

- Jeśli pojawiała się jakaś trudność, jeśli nie umieliśmy dobrze pojąć danej kwestii, sięgaliśmy po różne podręczniki i książki; mieliśmy do dyspozycji również znajomych, którzy są specjalistami w danej dziedzinie. A gdy dzieci były już względnie samodzielne, debatowaliśmy wspólnie, jak rozwiązać dany problem. Co do chemii, nauczanej przez żonę, doskonałym miejscem do eksperymentów okazała się kuchnia. Poza tym, przecież nie wszystkiego trzeba spróbować, dotknąć. Korzystaliśmy także z oferty pikników naukowych. Obecnie jest tyle prezentacji multimedialnych dostępnych w Internecie, kanałów popularnonaukowych w telewizji, że nie ma żadnego kłopotu, by wytłumaczyć dziecku cokolwiek. Możliwość eksperymentowania jest wielka. Muszę przyznać, że taka nauka jest dobrą lekcją również dla dorosłych. Choć byłem zawsze „humanistą”, a w szkole nie lubiłem przedmiotów matematyczno-przyrodniczych, to okazały się wspaniałą sprawą. Doceniłem matematykę, do której nikt mnie wcześniej nie zdołał mnie przekonać.

WP: Wspomniał pan, że szkoła dostaje subwencje na dzieci objęte edukacją domową. Rodzice też otrzymują wsparcie finansowe od państwa?

- Prawo tego nie przewiduje. Pojawiają się głosy, że szkoła powinna dzielić się z rodzicami uzyskanymi pieniędzmi, ale nie jestem entuzjastą tego pomysłu.

WP: Wielu rodziców z trudem łączy pracę zawodową z wychowywaniem dzieci. Myśli pan, że ta metoda przyjmie się podobnie jak w USA?

- Myślę, że w dłuższej perspektywie czasowej są na to szanse. W krajach anglosaskich to bardzo powszechna forma edukacji. Zdaję sobie sprawę, że polski rynek pracy nie ułatwia życia domowym edukatorom, ale wszystko jest kwestią dobrej organizacji czasu pracy. Można czuć się obezwładnionym dzisiejszą ilością zawodowych obowiązków, ale wśród edukatorów domowych są także osoby łączące pracę w korporacjach z nauką swoich dzieci. Widać potrafią to sobie zorganizować. Coraz modniejsze jest także korzystanie z usług guwernerów. I tak historia edukacji zatoczyła koło.

Rozmawiała: Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (352)