PolskaCohousing: sposób na wspólne mieszkanie

Cohousing: sposób na wspólne mieszkanie


Ludzie, którzy chcieli razem mieszkać w dużych grupach, tworzyli kiedyś komuny. Teraz nadchodzi moda na cohousing.

– Ogólnie mówiąc, cohousing to sposób budowania, organizacji życia i mieszkania zbliżony do spółdzielni mieszkaniowych, ale dużo prostszy i fajniejszy, bo zapewnia większe poczucie więzi z innymi – wyjaśnia Bartłomiej Jurkiewicz, fizyk i programista, który cohousing sprowadził do Polski. – Takie wspólnoty nie powstają tylko po to, żeby być. Są praktyczne, dają wsparcie, razem jest łatwiej – dodaje Tomasz Piechnik.

Jako pierwsza cohousing chce założyć garstka młodych ludzi z Wrocławia. Myślą o kupieniu działki na obrzeżach miasta, np. w Leśnicy, Jarnołtowie albo Muchoborze. Potem stanie na niej dom. Zamieszka w nim 13 zaprzyjaźnionych rodzin. To dużo mniej niż na Zachodzie. Tam cohousing najczęściej przyjmuje formę osiedla, na którym mieszka kilkadziesiąt rodzin.

Najczęściej cohousingi tworzą bliscy znajomi albo przyjaciele. Dokładnie tacy, jak grupa ludzi z Wrocławia. Mieszkają w różnych częściach miasta. Mają 25-40 lat. Wszyscy są dobrze wykształceni, to m.in. informatyk, nauczycielka, romanistka, ekonomistka. Pracują albo prowadzą biznes. Prawie połowa to single. Małżeństwa mają już dzieci (w wieku od kilku miesięcy do 8 lat). To dlatego zaczęli myśleć o domu. – I tu pojawił się problem, ponieważ, tak jak nasi przyjaciele, nie chcieliśmy mieszkać w jakimś blokowisku. Zaczęliśmy szukać alternatywy – mówi Bartłomiej Jurkiewicz, fizyk i programista, który cohousing sprowadził do Polski.

Wpadli na pomysł zorganizowania własnego cohousingu. Znali się od dawna (niektórzy od 10 lat), skrzyknęli i założyli nieformalną organizację pod roboczą nazwą: Wspólny Dom. Teraz chcą ją zalegalizować. Ostatnie formalności to, jak przekonuje Jurkiewicz, kwestia najbliższych miesięcy.

– Chcemy założyć spółdzielnię albo spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, żeby łatwiej uzyskać kredyt w banku wyjaśnia. – Jako spółka prościej przepchną sprawy w urzędach i dostaną korzystne rabaty w sklepach budowlanych – uważa Jolanta Dąbrowska z warszawskiej firmy budowlanej Brandt Sp. z o.o., która specjalizuje się w budowie domów jednorodzinnych i zabudowie szeregowej. Dąbrowska zachęca do podobnych inicjatyw. Jest niemal pewna, że cohousing może się w Polsce szybko przyjąć.

– Ludzie coraz częściej poszukują kameralnych osiedli z miejscami zabaw dla dzieci. Cohousing spełnia te kryteria – ocenia Dąbrowska. Inne plusy? Według policji nic lepiej nie zabezpieczy nas przed włamywaczami niż zaprzyjaźniony sąsiad, który w czasie naszej nieobecności podleje kwiatki, włączy wieczorem światło i wyjmie pocztę ze skrzynki, dając znak, że ktoś w mieszkaniu bywa.

Pokolenie JPII

Wrocławski cohousing będzie jednak trochę inny. W jego zachodnich wersjach głównym spoiwem są pieniądze. Takie wspólne zamieszkiwanie jest po prostu tańsze. Zwłaszcza gdy hurtowo kupuje się jedzenie, a wcześniej – materiały budowlane. Zdarzają się co prawda tzw. co- housingi ekologiczne, buddyjskie, żydowskie, ale nie są tak nazywane oficjalnie. Polskie nowum polega na otwartym wprowadzeniu akcentów katolickich. Wrocławianie w swoim domu chcą wybudować kaplicę albo przynajmniej pomieszczenie, w którym mogliby się modlić. Nic dziwnego: wszyscy działają w ruchach katolickich, prowadzą działalność poradniczą, znają się z Oazy. Są podobni do siebie. Mówią, że czują się pokoleniem Jana Pawła II.

„Kowal”, czyli Janek Bartelski, punkowiec i wieloletni mieszkaniec squatów w Niemczech oraz Hiszpani, ludzi takich jak Anita Piechnik, skupionych wokół ruchów wyznaniowych, postrzega jako sekciarzy albo ludzi z problemami.

– Nie jestem antyreligijny, ale nie podoba mi się, że budują kaplicę w domu, to jakiś absurd. Dom to dom, a kościół to kościół – mówi Kowal.

Cohousing przypomina mu squat w wydaniu niemieckim. Tamtejszy rząd oddaje biednym opuszczone domy, które oni remontują, a potem w nich mieszkają, spotykając się codziennie.

Wrocławianie spotykają się niemal codziennie od dwóch lat. – Chociażby to przemawia za wspólnym zamieszkaniem – śmieje się Monika Dąbrowska, ekonomistka i – jak sama o sobie mówi – panna na wydaniu. Rzadko jednak ich spotkania są tylko towarzyskie. Mają sporo konkretnych spraw do załatwienia. Wpłacają składki, które naprawdę związują ich marzenia o wspólnym domu. Kto się wycofa – może stracić pieniądze. Na razie rozdzielono zadania.

Dr Adam Jelonek z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego sceptycznie odnosi się do całego zjawiska.
– Pomysł stworzenia cohousingu to wymysł idealistów, którym marzy się nowy, wspaniały świat, a ten nie jest możliwy we współczesnych realiach – przekonuje dr Jelonek.
– Albo stworzą getto w morzu indywidualistów, albo będą musieli zawierać ciągły kompromis ze społeczeństwem, przez co stracą sens, dla którego zostali powołani – mówi. Cohousing, zdaniem Jelonka, jest skazany na niepowodzenie.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)