Brakowało rąk do grzebania ciał. Udało się zdobyć spychacz, który wykopał kilka rzędów rowu w Parku Nadmorskim. Szybko się zapełniły.
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Lista zadań na dziś:
- Znajdź wodę zdatną do picia (może być deszczówka lub stopiony śnieg).
- Znajdź opał.
- Znajdź coś do jedzenia, cokolwiek. Ciepły posiłek przyrządź na podwórku.
- Zakryj wybite okno kartonami lub folią. Zabij je deskami, jeśli jakieś masz. Dzięki temu utrzymasz stabilną temperaturę w pomieszczeniu, w którym się ukrywacie.
- Zdarzało się, że musieliśmy własnoręcznie grzebać zwłoki tych, którzy zginęli od pocisków, z wyziębienia lub chorób. Tak wyglądał zwyczajny dzień przeciętnego mieszkańca Mariupola. Wszystko pod nieustannym ostrzałem. Jeszcze na początku marca bywały mrozy do minus dziesięć stopni. Człowiek mógł wyjść po wodę i nie wrócić – mówi Maks Grabowski, dziennikarz telewizji Sigma, ocalały z Mariupola.
Telefon
"Putin chujło", "Mariupol to Ukraina", "Rosja jest agresorem"– niesie się po mieście. Fali demonstrantów rozlewającej się po ulicach nie odstrasza siarczysty mróz i przenikliwy wiatr wiejący znad skutego lodem Morza Azowskiego. Jest 22 lutego 2022 roku.
Ludzie przyszli wykrzyczeć, co myślą o Putinie i o tym, że właśnie uznał separatystyczne republiki w Doniecku i Ługańsku. Ulica kipi od emocji, a napięcie, które towarzyszy mieszkańcom, jest niemal namacalne.
Następnego dnia wzburzenie nieco opada. Maks wychodzi z redakcji, która mieści się w zabytkowym budynku Pałacu Młodzieży przy Charlampiewskiej i idzie do swojego mieszkania przy Alei Budowniczych. Gdyby nie informacje o koncentracji wojsk po rosyjskiej stronie, które próbuje poukładać sobie w głowie, byłby to normalny, wieczorny spacer.
W domu rutyna. Karmi kota, je kolację. Potem kąpiel i przed północą kładzie się spać. Nastawia jeszcze budzik w telefonie. Ale 24 lutego, to nie on poderwie go na nogi.
Budzi go telefon od dziewczyny. Z potoku słów wyławia: "Maks, wojna".
Odpala komputer, szuka informacji w mediach społecznościowych. Za chwilę kolejny telefon. Tym razem od naczelnej: – Oświadczyła, że wszyscy zjeżdżamy do redakcji. Za chwilę program specjalny.
- Nikt nie przewidywał, że to wszystko potoczy się tak szybko. Zdecydowana większość moich znajomych rozumiała, że wojna jest nieunikniona, ale w ich przekonaniu miała rozwijać się powoli. Byliśmy przekonani, że Mariupol ma przynajmniej tydzień, zanim zjawią się Rosjanie – mówi Maks.
Prehistoria
Gdy w 2014 roku prorosyjscy separatyści zajmowali Donieck, Mariupol pozostał integralną częścią Ukrainy. Dla Rosjan z samozwańczych republik był niczym wrzód, który nie daje o sobie zapomnieć. Z kolei mieszkańcy Mariupola nauczyli się żyć w cieniu ustawicznego zagrożenia, a miasto dzięki grantom od międzynarodowych instytucji się rozwijało.
Maks uwielbiał spacerować po Parku Nadmorskim. Mnóstwo zieleni i drzew, zapach morza, Spotkania z przyjaciółmi. Na drinka chodziło się do "BierKeller" przy Kazańcewa 22, a młodzież okupowała część parku przy Placu Teatralnym. Plaże wzdłuż wybrzeża latem tętniły życiem.
Mariupolanie bawili się na festiwalach muzycznych MRPL City i Startup Gogol Fest. Maks grywał koncerty ze swoim zespołem.
- W ramach wsparcia praw kobiet i osób LGBT+ pomagaliśmy przy organizacji festiwali sztuki, wystaw, warsztatów. Taki klaster artystyczno-kontrkulturowy – wspomina.
Maks miał być marynarzem - ukończył nawet Azowski Instytut Transportu Morskiego - ale już pod koniec studiów wiedział, że nie wypłynie na morze. Przyniósł rodzicom dyplom, spakował się i pojechał na studia dziennikarskie do Lwowa. Uczył się zaocznie, jednocześnie pracując w mariupolskiej stacji telewizyjnej Sigma, skupiającej się na problemach miasta i jego okolic.
Do wybuchu wojny pracował jako korespondent, operator kamery i prowadził codzienne wydanie wiadomości. Pracował też dla kanału Donbas, opisującego sprawy obwodów ługańskiego i donieckiego.
Kilka razy przemykało przez myśl, że większe perspektywy miałby pewnie w Kijowie, ale zawsze wynalazł powód, aby jednak zostać w Mariupolu.
Ostatni dzień pracy
24 i 25 lutego redakcji Maksa upłynęły na wydawaniu pasma specjalnego. Z każdym dniem w pracy pojawiało się jednak coraz mniej dziennikarzy. W końcu przestała przychodzić większość.
Problemy z elektrycznością i łącznością pojawiały się coraz częściej, więc programy puszczano w eter bez prowadzącego.
– Razem z koleżanką, która po prostu zamieszkała w redakcji, zbieraliśmy informacje, montowaliśmy i podkładaliśmy głos pod pasmo, które puszczaliśmy w ciągu dnia. W tym czasie Rosjanie atakowali głównie wschodnie dzielnice – opisuje Maks.
1 marca programu już nie poleciał - do zbombardowanej wieży telewizyjnej nie docierał prąd. Grabowski i inni dziennikarze Sigmy przenieśli relacje do mediów społecznościowych. Kontaktowali się wyłącznie przez komunikatory.
2 marca do biura przyszedł już tylko Maks. Był w stanie nadawać jedynie komunikaty dla osób spoza Mariupola - większość mieszkańców miasta nie miała już ani telewizji, ani radia, ani internetu. W mieście zaczynało brakować gazu i wody.
- Ludzie wystawali w gigantycznych kolejkach po leki i racje żywnościowe. Robiło się niebezpiecznie, bo po dzielnicach miasta zaczęli krążyć maruderzy. Skoncentrowałem się całkowicie na pracy. Do tego stopnia, że zapomniałem kupić jedzenie i wyciągnąć gotówkę, choć pewnie i tak trudno byłoby mi znaleźć działający bankomat – mówi Maks.
Ten dzień zapamiętał dobrze z jeszcze jednego powodu – był ostatnim, kiedy w jego mieszkaniu był jeszcze gaz. Ugotował serduszka drobiowe z fasolką szparagową, papryczką chilli i cebulą.
4 marca internetu mobilnego nie było już prawie w całym mieście. To był z kolei ostatni dzień, kiedy Maks pojawił się redakcji. Zamienił ją na centrum wolontariackie, którego członkowie spotykali się w budynku Rady Miasta. Mimo narastającej paniki było to jedyne miejsce, gdzie odczuwał względny spokój – wolontariusze działali sprawnie, mieli też odbiornik telewizji satelitarnej – dzięki temu nie czuli się definitywnie odcięci od świata.
Jak opatrzeć rannego?
Pierwsza połowa dnia schodziła Maksowi na roznoszeniu żywności, lekarstw i odzieży dla cywilów i żołnierzy. W drugiej gromadził informacje, które można było zamieścić w broszurach rozdawanych przerażonym mieszkańcom:
Skąd wziąć wodę? Jak opatrzeć rannego? Co zrobić z ciałem zabitego człowieka? Jak zachowywać się, gdy przelatuje nad tobą śmiercionośny dron? Jak reszta świata reaguje na wojnę?
– Ponieważ panowała kompletna pustka informacyjna, ważne było, by do ludzi docierały jakiekolwiek wiadomości – tłumaczy. - Ulotki rozklejano dookoła ośrodka, wsadzano do paczek z żywnością, które trafiały do schronów, gdzie przebywały tysiące ludzi. Wielkonakładowy druk takich broszur nie był oczywiście możliwy. Ale nasze skromne wysiłki stanowiły dla Mariupolan jedyne źródło wiedzy na temat tego, co dzieje się w mieście, w Ukrainie i na świecie.
Maks przychodził na spotkania, w których uczestniczyła policja, samorząd miejski, radni, dyrektorzy szpitali, ratownicy medyczni i lokalni przedsiębiorcy. Ci ostatni stanowili ważne ogniwo: należało zapewnić miastu działanie podstawowej infrastruktury. Trzeba było stale zaopatrywać generatory w paliwo, aby w szpitalach działała elektryczność. Trzeba było rozwozić jedzenie i ciepłą odzież po schronach, w których było przecież potwornie zimno. Wreszcie należało szukać nowych miejsc na groby dla zabitych.
Pogrzeb na podwórku
- Brakowało rąk do grzebania ciał. Udało się zdobyć spychacz, który wykopał kilka rowów w Parku Nadmorskim. To właśnie tam wydzielono teren na masowy pochówek – opisuje dziennikarz.
Rowy szybko się jednak zapełniły. Sąsiedzi, krewni, przyjaciele zaczęli grzebać zmarłych na podwórkach przed domami. Nieść zwłoki dalej było po prostu zbyt niebezpiecznie.
- Każdego dnia obok domów, które mijałem, wyrastały nowe krzyże. Za pierwszym razem byłem w szoku, gdy zobaczyłem grupę ludzi chowających zmarłych w dole wykopanym obok pięciopiętrowego budynku i ustawiających prowizoryczny krzyż. Potem to mnie już nie zaskakiwało. Było powszechne – mówi Maks.
- Śmierć stała się integralną częścią naszego życia. Na początku wojny jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak łatwo i szybko możemy zginąć. I że nawet mury własnego domu nie ochronią przed ostrzałem. Możesz wyjść po wodę i umrzeć. Możesz nie iść po wodę, zostać w domu - i umrzeć. Ludzie umierali po prostu na ulicach z zimna albo we własnych mieszkaniach z powodu braku leków, które przed wojną dostępne były w każdej aptece.
Zmarłych leżących na ulicach przykrywano kocami i prześcieradłami. Czasami wiązano im ręce, żeby kończyny nie skręcały się z zimna. Do materiału doczepiano tekturkę z nazwiskiem zabitego i datą śmierci.
"Będziemy walczyć do końca"
W 2014 roku to w Mariupolu ukraińscy żołnierze z jednostki 3057 jako pierwsi postawili się Rosjanom.
Gdy w maju przez ośmioma laty powstawał pułk Azow – jednostka legendarnych już obrońców Mariupola – niewielu przechodziło przez myśl, że po latach znów będą zmuszeni bronić miasta. To dzięki nim, od samego początku – jak podkreśla Maks – Mariupol pozostawał miastem ukraińskim, pomimo wysiłków separatystów.
Dowódcą pułku, który odpiera bestialskie ataki Rosjan, jest Denis Prokopenko.
"Kiedy ludzie po trzeciej lub czwartej ranie podnoszą karabin maszynowy i zaciskają zęby, idą dalej do walki, nie sądzę, że ci ludzie się boją. Mogę obiecać rodzinom ofiar, że zwyciężymy, nie musicie się za nas wstydzić. Nie zamierzamy poddawać miasta, będziemy walczyć do końca, zwycięstwo na pewno będzie nasze" – mówił Prokopenko w jednym z ostatnich dostępnych nagrań.
Azow na swoich profilach w mediach społecznościowych regularnie zamieszcza odezwy do Ukraińców i publikuje filmy dokumentujące straty najeźdźców.
Głowy się nie myje
Rosjanie uderzyli w centrum wolontaryjne po raz pierwszy 15 marca. Tego dnia na budynek spadły rosyjskie bomby. Dokładnie na tę część, w której odbywały się zebrania. Dwa dni później, najeźdźcy zrzucili na ośrodek kolejną bombę – Maks jest przekonany, że około 500-kilogramową, taką samą, jaka zrównała z ziemią Teatr Dramatyczny i mariupolską porodówkę.
Maks: - Bombardowali nas całą noc. Pociski moździerzowe, artyleryjskie, bomby kasetowe. Od tego momentu w całym mieście nikt nie miał już łączności, gazu, wody i elektryczności. Nigdzie nie dało się kupić lekarstw, nie mówiąc już o samej żywności.
Tak więc ogrzewanie nie działa. Głowy się nie myje, za duże ryzyko, że zachorujesz. Teoretycznie można się wykąpać. Ale to wymaga czasu, a czasu jest szkoda. Najpierw musisz poszukać wody, którą masz zagotować, potem opału, dzięki któremu to zrobisz. Wszystko razem zajmie ci mniej więcej cztery godziny. Więc człowiek ma wybór: myje się lub idzie pomóc wolontariuszom.
- Myliśmy się mokrymi chusteczkami higienicznymi. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak radzili sobie ludzie z malutkimi dziećmi, które przecież należy myć częściej, trzeba gotować im specjalne kaszki. Niektórzy przez piętnaście, dwadzieścia dni nie wyszli spod ziemi.
Pięć monitorów i trzy hulajnogi
- Ludzie dzielili się żywnością i pomagali sobie, ale po mieście zaczęli krążyć szabrownicy, którzy rabowali wszystko, co wpadło im w ręce – mówi Maks. – Dużo przebywaliśmy w mieszkaniu mojego przyjaciela i jego mamy. Stamtąd było bliżej do centrum wolontaryjnego, no i poza tym był piec. Okna były już powybijane przez pociski i zakryte folią. Któregoś wieczoru, gdy przyrządzaliśmy na dworze posiłek, ktoś wdarł się do środka i ukradł całe jedzenie, jakie znalazł.
Ale tak zachowywali się tylko nieliczni. Obok mieszkania Maksa przy Alei Budowniczych, właściciel sklepu po prostu otworzył drzwi i pozwolił za darmo brać wszystko, co potrzebne - byle w cywilizowany sposób. Za jego przykładem poszli kolejni przedsiębiorcy.
Maks: - Niektórzy zabierali elektronikę. Widziałem człowieka, który na fotelu biurowym ciągnął pięć monitorów komputerowych. A przecież prądu nie było już od tygodnia. Może ten człowiek myślał, że przydadzą mu się po wojnie? Może chciał je sprzedać i myślał, że jego życie stanie się lepsze? Mój sąsiad, który miał małe dziecko, zabrał ze sklepu trzy identyczne hulajnogi. Po co? A jego żona gromadziła w mieszkaniu hurtowe ilości alkoholu.
Z kolei sąsiedzi z bloku Maksa zaaranżowali wspólne gotowanie na podwórku. Jako opał wykorzystywali już wtedy meble i drzewa. Mieszkali w pobliżu parku, więc im drewna nie brakowało. Jeszcze inni sąsiedzi zaczęli wywozić śmieci – usługi komunalne nie funkcjonowały, a stosy odpadów walały się pod budynkami i zalegały wokół osiedlowych kontenerów. Znaleźli więc kawałek terenu i przystosowali go do składowania śmieci.
Maks wspomina, że nie znający się wcześniej ludzie dzielili się wrzątkiem, grupowo wychodzili po żywność. Do niektórych punktów w mieście wojsko dostarczało podstawowe zaopatrzenie: wodę, mąkę i drobniejsze produkty spożywcze.
- Przede wszystkim niebezpiecznie jest stać w kolejce. Nieważne gdzie: do apteki, do supermarketu, po wodę. Okupanci zrzucają bomby przede wszystkim tam, gdzie gromadzą się ludzie. A ludzie godzinami stali w kolejkach do miejsc, gdzie była choć śladowa szansa na chwilową łączność: aby zadzwonić do swoich bliskich, poinformować ich, że żyją lub dowiedzieć się, jak można się ewakuować. Było to bardzo trudne i niebezpieczne wyzwanie, ale możliwe do wykonania.
Bomby
Ostrzał był tak silny, że Maksowi właściwie każdego dnia wydawało się, że nie da się zniszczyć już nic więcej. I za każdym razem odkrywał, że był w błędzie. W gruzy obrócone zostały pobliskie szkoły, szpital położniczy, punkt krwiodawstwa i Teatr Dramatyczny. Bomba spadła na market Zerkalny.
To, czego nie zniszczyły pociski, dobijały pożary, których nie było jak gasić – 13 marca w mieście jeździły już tylko dwa wozy strażackie.
Maks: - Za każdym razem, gdy słyszysz nadlatujący samolot, wiesz, że za chwilę spadnie bomba. Jeśli to 500-kilogramowy ładunek, nie masz szans. Wieczorem, gdy szliśmy spać, mój przyjaciel powtarzał, że ma nadzieję, że bomba zabije go od razu, a nie uczyni kaleką.
W tym czasie Maks sypiał w śpiworze i pod kołdrą, ubrany był przy tym w kilka swetrów i czapkę. Przeszywający chłód utrzymywał się pomimo pieca. Spał na korytarzu, bo tam ściany były grubsze.
Ogrzanie się było niemożliwe. Łyk gorącej herbaty w drugiej połowie marca to był szczyt marzeń. Jak przyznaje, kilka razy spróbował napić się alkoholu. Ulga była jednak powierzchowna – nie rozgrzewał, tylko chwilowo otępiał zmysły.
Zawsze się miało nadzieję, że ten pocisk spadnie jednak gdzieś dalej. Choć gdy Maks pewnego dnia po prostu zakładał kurtkę i śpieszył się do wyjścia, akurat o tym nie myślał. Ładunek eksplodował tuż przy jego oknie.
- Padłem na podłogę i zacząłem się czołgać do drzwi. Byłem już blisko, gdy rozerwał je kolejny pocisk, a fala uderzeniowa wbiła ich pozostałości do mieszkania. Dobrze, że się nie doczołgałem.
Ucieczka
Decyzję o ucieczce z Mariupola podjął 18 marca, po tym, jak nad ranem wydostał się spod ruin zbombardowanego centrum wolontaryjnego.
Maks: - Wtedy uświadomiłem sobie, że dalsze pozostawanie w mieście nie ma sensu. Należało przekonać moich krewnych, by opuścili Mariupol. Mama się zgodziła, siostra wyjechała z miasta w pierwszych dniach wojny - kiedy jeszcze było to możliwe.
- Zrozumiałem, że korytarza humanitarnego nie będzie. Nawet jeśli Rosjanie zapewniali, że go utworzą, to potem zaczynali strzelać. Znajomi opowiadali mi, że jeszcze przed moją decyzją o wyjeździe, separatyści z Donieckiej Republiki Ludowej ostrzeliwali kolumny cywilów, którzy próbowali uciekać. Wśród ewakuowanych byli moi znajomi, obcokrajowcy pracujący dla Czerwonego Krzyża, którzy zdecydowali się cofnąć do Mariupola.
W nocy z 18 na 19 marca Maks rozpoczął poszukiwania samochodu. Dotarł do ludzi, którzy wywozili cywilów z miasta - przede wszystkim kobiety i dzieci. On się nie kwalifikował. 20 marca zrozumiał, że pozostaje ucieczka na piechotę.
Wyruszyło jedenaście osób – w tym trójka dzieci, pięcioro kobiet (jedna w ciąży) i seniorzy. Pod ostrzałem i spadającymi bombami doszli do punktu kontroli DRL, około 2 kilometry od miasta.
- W punkcie separatyści szukali patriotycznych tatuaży, śladów prochu na palcach, sprawdzali bagaż. Jeden z żołnierzy wypytywał, dlaczego ja i mama wzięliśmy ze sobą tyle rzeczy, a przecież mieliśmy tylko jeden mały plecak i torbę. Przed kontrolą, usunąłem z pamięci telefonu wszystkie zdjęcia z telefonu i umieściłem na trzech nośnikach pamięci, które ukryłem w plecaku.
Przy wyjściu z punktu kontrolnego separatyści rozdawali uciekającym jabłka, wodę i pieczywo. Wszystko filmowali. Maks i jego mama nie skorzystali z ich "szczodrości". Czuli obrzydzenie.
Łyk herbaty
Razem z matką ustalili, że najłatwiej będzie im dostać się do Manhusza, na zachód od Mariupola. Po drodze mijali kierowców, którzy oferowali podwiezienie kobiet i dzieci.
Szli ponad cztery godziny. Droga poszatkowana była lejami od wybuchów i zasłana wrakami pojazdów wojskowych. Niestety, armii ukraińskiej.
Tylko ostatnie dwa kilometry przejeżdżają autobusem.
Maks i jego matka zatrzymują się w lokalnym żłobku, gdzie znalazł się dla nich nocleg. Rano wracają na dworzec autobusowy i szukają dalszych możliwości wyjazdu. Znajdują dwa wolne miejsca w busie do Berdiańska.
W Berdiańsku trafili na listę oczekujących na autobus ewakuacyjny. W miejscowej cerkwi rozdysponowywano jedzenie. Maks najbardziej zapamiętał łyk ciepłej herbaty. I radość z odnalezienia znajomych twarzy w tłumie uchodźców.
Maks: - Spaliśmy w sali gimnastycznej w lokalnej szkole. Tam wydano nam pościel, ubrania, nakarmiono nas, mogliśmy wziąć kąpiel. Jestem niezwykle dumny z naszych wolontariuszy i nigdy nie przestanę dziękować im za okazaną pomoc.
- Następnego dnia ledwo udało nam się załapać na ostatni autobus do Zaporoża, choć byliśmy zapisani na listę ewakuacyjną. Nasza kuratorka sama wsiadła do jednego z pierwszych podstawionych pojazdów. Nawet nie raczyła nas o tym poinformować, choć wcześniej stworzono specjalną grupę dla osób ewakuowanych na Viberze.
Przyłączają się więc do dwóch innych kuratorek grup ewakuowanych. Ludzi z trzech różnych autobusów udaje się im pomieścić w jednym. Do kolumny dołączają się samochody osobowe i vany.
Podróż z Berdiańska do Zaporoża trwała dziesięć godzin – w większości na stojąco, dopóki jedna z kobiet nie ustąpiła miejsca matce Maksa.
- Przejechaliśmy przez około piętnaście punktów kontrolnych. W każdym z nich wszyscy mężczyźni byli przesłuchiwani. W Zaporożu wolontariusze kolejny raz zapewnili nam noclegi w żłobkach i przedszkolach, wydali ciepłe posiłki. Gorący prysznic po tygodniach życia w piekle! Nie mogłem uwierzyć, że znajduję się już w tej części Ukrainy, która jest nasza, a nie okupowana przez wroga.
Następnego dnia po śniadaniu ruszyli dalej. 23 marca skończyła się ich podróż. Są bezpieczni.
Złość
Jest myśl, która nie daje mu spokoju – co z ukochanym kotem, którego zostawił w mieszkaniu przyjaciela w Mariupolu. – Zdobyłem dla niego nawet karmę i transporter, ale nie zdążyłem go już odebrać.
- Czuję przede wszystkim złość. Złość na myśl o byciu zmuszonym do opuszczenia mojego rodzinnego miasta, rezygnacji z planów na przyszłość, zostawienia przyjaciół, rodziny, mieszkania, instrumentów. Mojej małej ojczyzny – mówi Maks.
1 kwietnia 2022 roku Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża musiał po raz kolejny wycofać swój konwój, zmierzający do Mariupola.
- Miasto zostało zamienione w wielką ruinę przez wojska rosyjskie. Mieszkańcy mdleją z głodu na ulicach, a wrogie bomby grzebią ich żywcem w schronach przeciwlotniczych - mówiła wicepremier ds. reintegracji czasowo okupowanych terytoriów Ukrainy Iryna Wierieszczuk.
Na 1 kwietnia, jeszcze przed napaścią Rosjan, Maks miał zaplanowaną premierę swojej wystawy-instalacji. Temat: stosunek ludzi do śmierci.
***
Według szacunków mera Mariupola od 24 lutego mogło zginąć nawet 20 tys. cywilów. W ostatnich dniach okupanci, którzy kontrolują większą część miasta, mieli przywieźć mobilne krematoria. W związku z tym pojawiają się podejrzenia, że będą w nich zacierać ślady zbrodni.