ŚwiatCo po śmierci Mandeli? Czy RPA grozi katastrofa na skalę Zimbabwe?

Co po śmierci Mandeli? Czy RPA grozi katastrofa na skalę Zimbabwe?

- Poczekaj, aż Mandela umrze - miała brzmieć popularna groźba rozpowszechniana pośród białych mieszkańców RPA. Czy to możliwe, że śmierć Nelsona Mandeli uwolni demony drzemiące w podzielonym społeczeństwie i doprowadzi do rozlewu krwi? Jedna z kolportowanych w kraju ulotek głosiła, że około 70 tysięcy uzbrojonych czarnych czeka, by w ciągu kilku godzin przeprowadzić całkowitą eksterminację białej mniejszości. Czy odejście Madiby, który zawsze wzywał do pojednania, sprawi, że RPA rozliczy się z białą ludnością w podobny sposób, jak robił to Robert Mugabe w Zimbabwe?

Co po śmierci Mandeli? Czy RPA grozi katastrofa na skalę Zimbabwe?
Źródło zdjęć: © AP | © 2013 Ben Curtis

To wiadomość, na którą niechętnie czekał cały świat. Politycy zawczasu układali przemówienia, agencje informacyjne szykowały noty biograficzne i zdjęcia, a państwowe władze po cichu rozplanowywały logistykę największego pogrzebu w historii kontynentu.

Wszystko po to, by być gotowym, gdy któregoś ranku lub wieczoru w eterze nieodwołalnie już zabrzmią słowa: Nelson Mandela nie żyje.

To nie była nagła śmierć. Madiba, jak z szacunku nazywano pierwszego czarnoskórego prezydenta RPA, wycofał się z życia publicznego przed dekadą. Od trzech lat widywała go właściwie tylko rodzina i lekarze. Gdy w zeszłym roku trafił do szpitala z odnowioną infekcją płuc, większość czasu spędzał w zawieszeniu między przytomnością a letargiem, między "stabilizacją" a "stanem krytycznym". Informacje, które wychodziły od jego najbliższych, nie pozostawiały wątpliwości - koniec był blisko. Tak blisko, że światowe media co rusz zaliczały wpadki i przedwcześnie donosiły o jego odejściu.

Tym razem jednak o pomyłce nie ma mowy. Wieczorem 5 grudnia 2013 nieuniknione stało się faktem. Republika Południowej Afryki będzie musiała nauczyć się żyć bez swojej legendy.

Którędy?

Gdy w 1990 roku wychodził na wolność, nie przypominał mocnego, energicznego mężczyzny o tubalnym głosie, którego pamiętał świat. Blisko trzy dekady więzienia, w tym wiele lat przymusowej pracy w kamieniołomach, zamieniły go w kruchego, siwiejącego starca. Zmiany nie dotknęły tylko tego chropowatego, głębokiego basu, którym zawsze uwodził słuchaczy.

Ale chociaż schorowany, Mandela był potężny. Popierał go Zachód (niekonieczne z wzajemnością), kibicował mu Wschód, a miliony czarnych obywateli RPA widziało w nim tego, który obali apartheid. Zmian nie dało się zatrzymać. Było pewnym, że Madiba sięgnie władzy.

Pytanie brzmiało: jak?

Czy po tylu latach upokorzeń zapragnie zemsty i wyrwie rządy z rąk białych siłą? A może poczeka na wybory, by potem, z demokratycznym mandatem w dłoni, wziąć odwet na swoich ciemiężycielach? Otaczał się komunistami, przyjaźnił się z pułkownikiem Kadafim, Jaserem Arafatem i braćmi Castro, nazywał ich "kompanami w walce o wolność". Czy postąpi tak, jak postąpiliby oni?

- Walczyłem z dominacją białych i walczyłem przeciwko dominacji czarnych. Wyznaję ideał demokratycznego i wolnego społeczeństwa, w którym wszyscy ludzie żyją razem w harmonii i równości szans - powiedział podczas swojego procesu w 1964 roku. Trzydzieści lat później został prezydentem i dowiódł, że nie były to puste słowa.

Zamiast krwawego rozliczenia, które już wkrótce miał zafundować swoim białym współobywatelom w sąsiednim Zimbabwe Robert Mugabe, Mandela wzywał do pojednania i przebaczenia. Nawet jego dawni przeciwnicy przyznawali, że w swych koncyliacyjnych gestach nie był aktorem. - Ten brak zgorzknienia jest zadziwiający - wyznał w rozmowie w Fergalem Keanem z BBC Frederik Willem de Klerk, ostatni z apartheidowskich przywódców. Inna droga

W 1999 roku Madiba spełnił inną ze swoich obietnic. Gdy jego kadencja dobiegła końca, powtórzył, że nie będzie ubiegał się o kolejną. - Pora zrobić miejsce młodszym, którzy lepiej rozumieją świat - powiedział. Było w tym wiele gorzkiej prawdy. Duża część z wprowadzonych przez niego reform, zwłaszcza gospodarczych, okazała się niewypałem. - Nim trafił do więzienia, był bardzo prosowiecki, wierzył w nacjonalizację przemysłu i podobne socjalistyczne rozwiązania. Nie mógł widzieć, jak świat się zmienia, a po wyjściu na wolność trudno mu było te zmiany pojąć - twierdzi prof. Stephen Ellis, badacz holenderskiego Centrum Studiów Afrykanistycznych i autor książki "External Mission: The ANC in Exile 1960-1990".

Po wycofaniu się z polityki, Mandela pozostał centralną postacią w południowoafrykańskiej debacie publicznej. Skupiając się na działalności charytatywnej, zwłaszcza walce z wirusem HIV i biedą, cieszył się niesłabnącym szacunkiem i autorytetem, który często postrzegano jako najmocniejsze spoiwo bardzo podzielonego narodu. Było w tym w jednak też coś bardziej złowrogiego.

Już dziesięć lat temu w drugim obiegu zaczęły krążyć ulotki i artykuły mówiące o tym, że śmierć Mandeli uwolni niszczycielskie siły, które powstrzymywała tylko uspokajająca aura Madiby. Jedna z teorii głosiła, że około 70 tysięcy uzbrojonych czarnych czeka, by w ciągu kilku godzin przeprowadzić całkowitą eksterminację białej mniejszości. - Poczekaj, aż Mandela umrze - tak miała brzmieć popularna groźba.

Mniej dramatyczny scenariusz zakładał, że "M-Day" pozwoli rządzącemu Afrykańskiemu Kongresowi Narodowemu (ANC) skręcić w kierunku, którym od dekad kroczy kierowane przez Mugabe ZANU-PF.

Obie przepowiednie pomijają fakt, że RPA jest regionalnym mocarstwem, na które patrzy - i z który handluje - cały świat. Nie zamieni się więc nagle ani w Rwandę, ani w Zimbabwe. Ale nie oznacza to, że śmierć Mandeli nie przyniesie czegoś więcej niż łzy i osiem dni żałoby.

Kłopoty

Republika Południowej Afryki zmaga się z wieloma problemami. Genezy części z nich trzeba szukać w przeszłości, zwłaszcza w okresie apartheidu. Część jest jednak wynikiem błędów ludzi, którzy dzisiaj rządzą krajem.

O ile ogromne nierówności społeczne niechybnie należą do spuścizny poprzedniego systemu, tak korupcja i kumoterstwo na najwyższych nawet szczeblach jest już "zasługą" ANC. Mając do dyspozycji wielką władzę, partia nie potrafi skutecznie walczyć ze stale pogarszającymi się warunkami w townships, przemocą na ulicach i ponad 70-procentowym bezrobociem wśród młodych. Prezydent Zuma, przeznaczając 30 mln dolarów z państwowej kasy na remont swojej wiejskiej posiadłości, wyraźnie pokazał jak daleko Kongres podryfował od ideałów wolności i sprawiedliwości, na które powołuje się przy każdych wyborach. A ideały te nierozerwalnie wiązały się w Nelsonem Mandelą.

Od lat ANC starało się przykryć swoje wpadki obrazem ukochanego Madiby. Politycy rządzącej partii uwielbiali pozować z nim do zdjęć, powoływać się na jego autorytet i wspominać ich "wspólną walkę". W 2009 roku ciągnęli 90-letniego i wykazującego wczesne oznaki demencji Mandelę na wiece przed wyborami do parlamentu.

Gdy po odnowieniu infekcji płuc trafił do szpitala, przy jego łóżku przechodziły procesje ministrów. W kwietniu ANC opublikował nagranie z wizyty czołowych urzędników w johannesburskim domu legendy. Na filmie widać uśmiechniętego Jacoba Zumę i apatycznego Mandelę, który krzywi się po każdym blasku flesza (przyprowadzeni przez polityków fotoreporterzy zapomnieli, że po latach uwięzienia na Robben Island Madiba miał uszkodzony wzrok i źle znosił intensywne światło).

Teraz czas teatru dobiegł końca. ANC przez jakiś czas może jeszcze wykorzystywać pamięć o wielkim przywódcy, ale już nigdy nie skryje się za jego plecami. Przyszłoroczne wybory będą za to pierwszymi, w których zagłosuje pokolenie urodzone po 1994 roku. Dla nich Mandela jest symbolem, który pozostawił im wolność i wiele mądrych słów. Od żyjących polityków będą oczekiwać już czegoś innego.

Michał Staniul dla Wirtualnej Polski

Tytuł i lead pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)