Co o tobie wiedzą
Państwo uzyskuje coraz większe prawo do wiedzy o obywatelach. Jednocześnie ustawowo ogranicza się prawo do wiedzy o państwie.
26.09.2011 | aktual.: 26.09.2011 10:45
W ciągu ostatnich czterech lat Polska wysunęła się na czołówkę w Unii Europejskiej. Niestety, rekord ten nie jest powodem do chluby. Staliśmy się najbardziej inwigilowanym społeczeństwem wspólnoty europejskiej. Liczby zgromadzone przez fundację Panoptykon, zajmującą się problemami inwigilacji obywateli oraz dostępu do informacji publicznej, są szokujące. Ponad milion razy w 2009 r. sięgano po nasze dane, w 2010 r. liczba ta wzrosła aż o jedną trzecią. W przypadku 56 proc. tych przypadków służby, policja i prokuratury nie potrafiły podać, do czego w ogóle były im potrzebne owe dane.
Obywatel o władzy wie coraz mniej. Symbolem ostatnich lat powinno stać się głosowanie nad poprawką zgłoszoną przez warszawskiego senatora PO Marka Rockiego na ostatnim posiedzeniu parlamentu, które można opatrzyć etykietą „last minute”. Rzutem na taśmę do ustawy wprowadzono przepis ograniczający dostęp do informacji publicznej. Przepis, który wcześniej przepadł na skutek protestów organizacji zajmujących się wolnością obywatelską, m.in. Fundacji Helsińskiej i i fundacji Panoptykon. Przepis, który krytykowała nawet kibicująca obecnej koalicji „Gazeta Wyborcza”. Jak wielkie kontrowersje budził, świadczy fakt, że mimo dyscypliny partyjnej za przepisem nie zagłosowali wszyscy posłowie PO. Mimo tego wynik jednego z ostatnich głosowań przyjęli oni frenetycznymi oklaskami.
„Każdy ma prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym” – głosi artykuł 47 Konstytucji Rzeczypospolitej. Rozwój techniki sprawił, że ochrona życia prywatnego staje się coraz bardziej iluzoryczna. Coraz więcej instytucji państwowych oraz firm prywatnych chce o nas wiedzieć jak najwięcej. Banałem jest powiedzieć, że informacja to towar. W czasach, gdy dane dostarczane były przez samych obywateli lub zbierane w formie papierowej przez funkcjonariuszy państwowych, zakres gromadzonych treści był stosunkowo wąski. Nawet komunistyczne służby specjalne musiały się długo nabiedzić, by ustalić, jakim samochodem jeździ osoba będąca w kręgu ich zainteresowania, czy ma rodzeństwo i jaki jest stan jej konta w banku. Ustalenie, gdzie ktoś przebywał dwa lata temu o godz. 16.31, graniczyło z cudem, jeśli się nie prowadziło stałej obserwacji takiej osoby.
Obywatel przezroczysty
Dziś, dzięki takim udogodnieniom jak telefony komórkowe, karty do bankomatu, sieci bezprzewodowego Internetu, numery IP komputerów, PESEL, NIP, REGON, wiele różnych informacji jest dostępnych dla policji i służb specjalnych niemal od ręki. Mało kto ma świadomość, że rozwiązania tak entuzjastycznie przedstawiane jako udogodnienia dla obywateli w istocie mogą posłużyć do ograniczenia ich prywatności i zwiększenia stopnia inwigilacji. Pierwsze z brzegu przykłady – likwidacja numeru NIP. W istocie idea, by kompletna informacja o obywatelu była gromadzona w jednym miejscu i by była dostępna od ręki dla służb specjalnych, to stary komunistyczny pomysł zrodzony na etapie tworzenia PESEL. Mało kto zresztą wie, że system podobny do PESEL działa bodajże tylko w jednym kraju Unii Europejskiej – Austrii. Wszędzie próby stworzenia czegoś podobnego napotykają gigantyczny opór. W Wielkiej Brytanii dopiero niedawno udało się doprowadzić do tego, żeby zacząć wydawać dowody osobiste, i to przede wszystkim cudzoziemcom. Rząd
Jej Królewskiej Mości ma nadzieję, że do 2015 r. 90 proc. cudzoziemców zamieszkujących Wyspy będzie miało dowód. Rodowitych Brytyjczyków to nie dotyczy. Oczywiście wiąże się to z realnym zagrożeniem terrorystycznym ze strony religijnych fanatyków. Tymczasem nasze państwo zachowuje się tak, jakby w Polsce na każdym rogu stał meczet pełen bojowników dżihadu, a bomby wybuchały co drugi dzień. Dane o swoich obywatelach gromadzi na potęgę. Prawda jest jednak prozaiczna. Polskie pociągi o wiele skuteczniej potrafi blokować minister Cezary Grabarczyk niż jakiś szaleniec.
Kolejny pomysł rzucony przez partię rządzącą w kampanii wyborczej – likwidacja PIT. Brzmi dobrze, ale w praktyce oznacza, że to urzędnicy będą decydować, jakie dane o naszych dochodach będą gromadzić urzędy. Padają jedynie nieśmiało pytania, ilu jeszcze biurokratów trzeba będzie zatrudnić do gromadzenia informacji o nas. Podobnie jest z inną nowinką z tej kampanii.
„Nie trzeba będzie mieć już prawa jazdy przy sobie, by prowadzić pojazd”. Świetnie. Tylko co to oznacza w praktyce? Ano że system zbierający dane o kierowcach i pojazdach będzie tak totalitarny, iż nie będzie to potrzebne. * W Rumunii jest lepiej*
Większość podobnych rozwiązań jest przyjmowanych pod hasłem równania do Unii Europejskiej. Problem polega jednak na tym, że Polska przyjmuje maksymalne proponowane przez Unię okresy obowiązkowego przechowywania danych (tzw. dyrektywa retencyjna). Wytyczne europejskie nie są w stanie zmusić członków UE do stosowania inwigilacji na taką skalę jak w Polsce. Wcielenie w życie tego zarządzenia w Niemczech poważnie ograniczyło tamtejszy odpowiednik Trybunału Konstytucyjnego. Nawet najmłodsze państwa – członkowie Unii: Bułgaria i Rumunia – poważnie ograniczyły zastosowanie tej dyrektywy. Rumuński Sąd Konstytucyjny uznał wręcz, że sama zasada retencji godzi w domniemanie niewinności oraz pozostaje w sprzeczności z prawem do prywatności i do wolności wypowiedzi z art. 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka.
Obywatel nadzorowany
Gdyby za poprzedniej koalicji ktoś rzucił pomysł gromadzenia informacji o zdrowiu wszystkich obywateli w jednym miejscu oraz śledzeniu dzieci od momentu, kiedy wpadną w objęcia systemu edukacyjnego, zostałby przez media rozszarpany na strzępy. Tymczasem pomysły budowania gigantycznych systemów informatycznych gromadzących właśnie takie dane dziś przechodzą prawie niezauważone.
Lepiej za głośno nie protestować, bo jeszcze może się zdarzyć, że wróci „państwo policyjne PiS”. O NIP czy PESEL słyszał każdy. Mało kto jednak wie, że w Polsce działa cała masa systemów informatycznych przetwarzających dane o nas dzień i noc przez 365 dni w roku. Niepodlegających kontroli inspektorów danych osobowych, w których gromadzi się bardzo wrażliwe informacje. Ich przetwarzanie w innych systemach jest zabronione, a swoje korzenie mają jeszcze w minionej epoce. Ile osób w Polsce słyszało o CEZOP, czyli Centralnej Ewidencji Zainteresowań Operacyjnych. System ten to nic innego jak nowoczesna wersja tzw. ZSKO, czyli esbeckiego Zintegrowanego Systemu Kartotek Operacyjnych. Za komuny, by znaleźć się w ZSKO, wystarczyło zetknąć się z jakimś opozycjonistą czy nawet pojawić się na przyjęciu w ambasadzie. Nie inaczej jest dzisiaj. Wciągnięta do CEZOP może być osoba, która omyłkowo wybrała numer telefonu osoby inwigilowanej.
Własne gigantyczne i puchnące w informacje systemy operacyjne ma bardzo wiele instytucji państwowych. SIP, czyli System Informacyjny Prokuratury, gromadzi informacje o prowadzonych postępowaniach w całym kraju. Niedawno „Gazeta Polska” ujawniła, że własną bazę danych, do której wciągnięto prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ma komórka antyterrorystyczna w MSWiA.
Gromadzenie tych danych odbywa się pod hasłem zwiększenia bezpieczeństwa. Jest tylko jeden problem – poziom przestępczości w Polsce wcale się nie obniża. Największa polska służba specjalna skupia się na ściganiu takiego twórcy strony Antykomor.pl. „Rzeczpospolita” twierdzi, że inicjatorem akcji przeciw internaucie była Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale do tej pory nikt nie poniósł konsekwencji, a postępowanie w tej sprawie toczy się kolejny miesiąc.
Tajny ważny interes Rockiego
Państwo wie o nas coraz więcej. Niestety, samo państwo za czasów PO zaczęło się cofać do ery sprzed „głasnosti” Gorbaczowa. Poprawka senatora Rockiego wprowadza zapis: „Prawo do informacji publicznej podlega ograniczeniu ze względu na ochronę ważnego interesu gospodarczego państwa”.
Co to jest „ważny interes gospodarczy państwa”, ustawa już nie precyzuje. Decydować będzie o tym urzędnik. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jest ona reakcją na spektakularną porażkę rządu w kwestii tarczy antykorupcyjnej. Po trzech latach potyczek sądowych o ujawnienie treści stenogramu posiedzenia Kolegium ds. Służb Specjalnych rząd został do tego przymuszony wyrokiem sądu. Zapis rozmów ujawnił luźną pogawędkę, z której jasno wynika, że żadnej tarczy antykorupcyjnej nie stworzono. Stenogram potwierdził słowa szefa CBA Mariusza Kamińskiego, że tarcza antykorupcyjna, którą rząd przechwalał się przez 500 dni sprawowania władzy, to jedynie puste hasło. – Jeśli tak rzeczywiście miało wyglądać powołanie tarczy, było ono niezwykle nieformalne. Jestem zaskoczona treścią, która od początku nie powinna być utajniona – mówi Grażyna Kopińska, szefowa Programu przeciw Korupcji Fundacji Batorego. Niestety, przypomina to sytuację znaną z Austro-Węgier, kiedy skazano pewnego obywatela za ujawnienie tajemnicy państwowej,
bo stwierdził, że Najjaśniejszy Pan jest durniem. Nikt jednak do tej pory nie zwrócił uwagi na to, że urzędnicy złamali przepis ustawy o ochronie informacji niejawnych uznający zawyżanie klauzul dla informacji niejawnych za niedopuszczalne. Oznacza to, że jeśli ktoś nadał takim danym klauzulę „ściśle tajne”, zamiast niższej „poufne”, złamał prawo. * Znęcanie się nad zwłokami*
Rzymska zasada a minori ad maius (jeżeli nie wolno mniej, nie wolno też więcej) powinna być decydująca w tej kwestii. Innymi słowy, jeżeli ustawa zabrania nadawania wyższych klauzul informacjom niejawnym, to tym bardziej złamaniem prawa jest utajnianie informacji, które powinny być jawne.
Problem polega jednak na tym, że ustawodawca nie przewidział za to żadnych kar, więc w istocie przepis jest martwy. Kwestię tę podnosił rzecznik praw obywatelskich we wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w 2009 r. Sędziowie odrzucili jednak jego pismo, argumentując, że za zawyżanie klauzul (a więc również nadawanie ich informacjom jawnym) można ścigać z ogólnego przepisu Kodeksu karnego mówiącego o przekroczeniu uprawnień przez urzędnika. Wyrok Trybunału w istocie był znęcaniem się nad zwłokami przepisu o zakazie zawyżania klauzul. Nie trzeba chyba dodawać, że jeszcze żadna osoba nie została nie tylko skazana, ale nawet oskarżona o przekroczenie uprawnień z tego powodu, że utajniła jawną informację.
Nie mamy pańskiego płaszcza, i co nam pan zrobi?
Odmowa udzielenia informacji publicznej w ciągu ostatnich czterech lat stała się coraz powszechniejsza. Prawo mówi co prawda, że „Kto, wbrew ciążącemu na nim obowiązkowi, nie udostępnia informacji publicznej, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku”. Na ogół jest to przepis martwy. Prokuratury w większości tego typu przypadków w ogóle odmawiają wszczęcia postępowania, a jeśli już podejmą śledztwo, to zwykle je umarzają. Można oczywiście iść drogą postępowania administracyjnego. Jednak przykład tarczy antykorupcyjnej jasno pokazuje, że zanim postępowanie się skończy, temat po trzech latach przestaje już kogokolwiek interesować. Najgorzej jest oczywiście z dostępem do informacji na szczeblu lokalnym. Prowincjonalni kacykowie znają liczne sztuczki, by odmówić dostępu do informacji. Udawanie, że e-mail z zapytaniem nie dotarł, zaginione tzw. zwrotki listów poleconych, a w przypadku próby osobistego złożenia zapytania na dziennik podawczy odmowa potwierdzenia na kopii – to
zaledwie niektóre z nich. Ale dotyczy to nie tylko prowincjonalych wójtów czy burmistrzów i nie wyłącznie sytuacji, gdzie petentem jest szary obywatel.
Prezydent Bronisław Komorowski odmówił byłemu wicepremierowi i szefowi Narodowego Banku Polskiego Leszkowi Balcerowiczowi ujawnienia ekspertyz, na podstawie których podjął decyzję o podpisaniu ustawy o ograniczeniu wpłaty składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych. W lipcu bieżącego roku Balcerowicz złożył w tej sprawie wniosek do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Ostatecznego rozstrzygnięcia, jak w przypadku tarczy antykorupcyjnej, można się spodziewać za trzy lata. Gdyby poprawka senatora Rockiego weszła w życie, takiej informacji będzie można odmówić w świetle prawa „ze względu na ochronę ważnego interesu gospodarczego państwa”. Nawet jeśli prezydent przed sądem przegra, to jedyną możliwością ukarania go za „niedopełnienie obowiązków” będzie postawienie go przed Trybunałem Stanu.
Jedną z najpilniej skrywanych tajemnic III Rzeczypospolitej jest sprawa wykształcenia szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego. Zespół Szkół w Krakowie, gdzie uczęszczał, w ogóle nie odpowiedział naszej redakcji na pytanie, czy generał zdał tam maturę. Akademia Górniczo-Hutnicza odmówiła ujawnienia tematu jego pracy dyplomowej, a MSWiA informacji na temat tego, czy generał ma skończone jakieś kursy oficerskie. Niestety, podobne zachowania ze strony rozmaitych instytucji stają się regułą.
Sytuacja jako żywo przypomina scenę z filmu Barei: – Nie mamy pańskiego płaszcza, i co nam pan zrobi?
Cezary Gmyz