Co Afganistan dał polskiej armii?
Jeszcze nie dostrzegamy wszystkich skutków wysłania żołnierzy do Afganistanu. i nie wyciągamy właściwych wniosków z tego, czego się tam nauczyli. Misja afgańska zmienia nasze wojsko bardziej niż zaangażowanie w Iraku. To właśnie tam budowana jest wartość polskich żołnierzy i dowódców.
W Afganistanie zadebiutowały Rosomaki, tam po raz pierwszy artylerzyści strzelali do realnych celów i tam nasi żołnierze poznali w praktyce sieciocentryczne pole walki. To w Afganistanie zaczęliśmy po raz pierwszy wydawać własne pieniądze na pomoc rozwojową i humanitarną. To ta misja wykazała potrzebę istnienia wojskowego zespołu fotograficznego Combat Camera, dokumentującego trud żołnierzy. I to ona skłoniła polityków do uchwalenia ustawy o weteranach, skodyfikowania w innym dokumencie zasad użycia siły, a także do podwyższenia należności za udział w ryzykownej ekspedycji oraz uznania praw rodzin poległych do zadośćuczynienia.
Siły zbrojne - które biorą udział w realnych działaniach, a nie w symulowanych - właśnie w Afganistanie wychowują nowe pokolenie wojowników. Służący tam żołnierze nie mieliby możliwości wymiany doświadczeń z tymi, którzy odbyli dekadę wcześniej manewry w Drawsku Pomorskim. Bo co dla tych ostatnich znaczyłyby terminy: sieciocentryka, biometria, HUMINT (Human Intelligence), JTAC (Joint Terminal Attack Controller), łączność satelitarna i samoloty bezzałogowe? Kojarzyliby je z fantastyką wojskowo-naukową. a przecież dla coraz liczniejszej rzeszy młodych wojskowych są to znane z tej misji narzędzia i metody pracy, które powinny zostać upowszechnione w koszarach.
Kompletowanie arsenału
Wyposażenie żołnierzy w Afganistanie bardzo się zmieniło. Widać, że umiemy uczyć się na błędach - w Iraku w 2003 roku nasz kontyngent startował z Honkerami, skończył z opancerzonymi HMMWV. W Afganistanie zaczynał od patrolowania terenu w lekko opancerzonych HMMWV, miał ich 138; teraz korzysta z najbardziej zaawansowanych i najlepiej opancerzonych transporterów, jakie kiedykolwiek zostały użyte w jakimkolwiek konflikcie. Generał brygady Janusz Adamczak, w trakcie czwartej zmiany kontyngentu zastępca do spraw koalicyjnych dowódcy sektora "Wschód" ISAF, ocenia, że misja wykazała bezapelacyjnie przydatność transportera Wojsk Lądowych. - Niezłe właściwości jezdne, wyposażenie w elektronikę i urządzenia obserwacyjne, a także siła ognia i skuteczność uzbrojenia stały się legendą wśród rebeliantów - mówi.
W czasie kolejnych zmian w kontyngencie pojawiły się pożyczone od Amerykanów uodpornione na miny i zasadzki wozy Cougar. Z kraju dosłaliśmy grupę powietrzną ze śmigłowcami Mi-24 i Mi-17, armatohaubice Dana z zestawem radiolokacyjnym Liwiec, bezzałogowe orbitery, roboty inżynieryjne, granatniki automatyczne MK-19 oraz armaty przeciwlotnicze ZU-23-2. Cały czas przybywało osprzętu optoelektronicznego i radiostacji.
Po rozpoczęciu siódmej zmiany pozbyto się HMMWV, które żołnierze krytykowali za słabe zabezpieczenia przeciw zasadzkom. Polski kontyngent wojskowy miał już wtedy sto bojowych Rosomaków i dziesięć ambulansów na podwoziu rodzimego transportera oraz około czterdziestu Cougarów. W jego arsenale znalazło się też kilkanaście wielkokalibrowych karabinów Tor, kilka oświetlaczy celów naziemnych oraz 160 nowych jednostrzałowych granatników GPBO-40 i GsSBO-40. Poprawiło się wyposażenie żołnierzy (uniwersalne kamizelki ochronne, ubiory bojowe dla piechocińców i strzelców pokładowych), na Rosomakach zawisły siatki przeciw granatom kumulacyjnym, wewnątrz zamontowano dodatkowe radiostacje i przyrządy nocne dla kierowcy, saperzy dostali najnowocześniejsze wykrywacze min.
Na sprzęt i wyposażenie żołnierzy tej misji w latach 2007-2011 resort obrony wydał niemal dwa miliardy złotych. - Broń, którą tam dysponujemy, jest wystarczająca, jeśli chodzi o przeciwnika, z jakim walczymy. Ulepszanie arsenału było stopniowe - akcentuje młodszy chorąży Wojciech Jackowski, pomocnik dowódcy plutonu w 3 Kompanii Zmechanizowanej 1 Batalionu Piechoty Zmotoryzowanej w 17 Brygadzie Zmechanizowanej. - Jego tempo zależało od stanu finansów MON. Ten proces nigdy nie powinien się skończyć, bo będą kolejne misje - dodaje.
- Po zaangażowaniu się w wojnę w Afganistanie dostrzegliśmy potrzebę rozwoju rozpoznania ogólnowojskowego i specjalistycznego. Mamy już pododdziały rozpoznania osobowego, a teraz zyskaliśmy doświadczenia w wykorzystaniu sprzętu nasłuchowego czy bezzałogowców - docenia generał Adamczak, obecnie dowódca 11 Dywizji Kawalerii Pancernej. - One mocno rozwinęły nasze możliwości prowadzenia rozpoznania radioelektronicznego i obrazowego - mówi.
Słaba strona pancerza
W wyniku dozbrajania kontyngentu sformowaliśmy najlepiej uzbrojoną brygadę Wojsk Lądowych. Korzysta ona jednak z wielu systemów i urządzeń udostępnionych przez Amerykanów na mocy umowy ACSA (Acquisition and Cross Servicing Agreement), których w kraju nie potrzebujemy, na które nas nie stać lub których nie umiemy kupić: Blue Force Tracking, biometrycznych rejestratorów HIIDE, pojazdów oczyszczania dróg, patrolowców MRAP, balonu obserwacyjnego, robotów Packbot Fastac.
Doświadczenia zdobyte w posługiwaniu się pożyczonym sprzętem po zakończeniu ekspedycji pójdą w niepamięć. Nic na to nie poradzimy. Powinniśmy jednak zadbać o to, by przyspieszyć wdrażanie wypracowanych w tej misji wniosków dotyczących własnego sprzętu. Trudno bowiem uznać ten proces za zadowalający. Na przykład potrzebę posiadania własnych opancerzonych ciągników siodłowych Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych zgłosiło już w 2009 roku, a do dziś nie zostały one kupione. Przeciąga się procedura pozyskania ciężkich kołowych wozów ewakuacji technicznej potrzebnych do ściągania do baz uszkodzonych Rosomaków. Długo trwa doposażenie śmigłowców w system obrony biernej i wielolufowe karabiny maszynowe.
- Muszą minąć nawet dwa lata, aby postulaty zostały zrealizowane - ubolewa generał brygady Sławomir Wojciechowski, dowódca dziewiątej zmiany. - W niektórych przypadkach nie widzę na to żadnych szans. Dotyczy to na przykład wymiany foteli absorbujących i zmniejszających energię wybuchu, a także czteropunktowych pasów dla żołnierzy desantu w Rosomakach - ocenia.
Przedstawiciele DOSZ tłumaczą, że nowych foteli i pasów nie udało się wprowadzić w 2011 roku ze względu na "ograniczenia czasowe oraz problemy techniczne". Nowy termin rozpoczęcia modyfikacji Rosomaków to wiosna 2012 roku.
- Dobrze, że ulepszyliśmy arsenał, bo brakowało nam nowoczesnego sprzętu w Iraku i na początku w Afganistanie. Od rozpoczęcia misji afgańskiej wiele się mówi o sposobach poprawienia bezpieczeństwa. To bardzo ważne, ale musimy pamiętać, że jesteśmy tam nie po to, by chronić żołnierzy, lecz by wykonać uzgodnione z sojusznikami zadania - to sens tej misji. Jeśli chcemy, aby żołnierze się nie narażali, to niech zostaną na poligonach - podkreśla pułkownik rezerwy Piotr Łukasiewicz. były pełnomocnik MON do spraw Afganistanu zwraca uwagę na paradoks wojny przeciwpartyzanckiej: im mniej wojska opancerzonego, im mniej wież strażniczych i murów, tym bliższe relacje z ludnością, większe bezpieczeństwo i trwalsze sukcesy stabilizacyjne. Aktywność równoległa
Dlatego Łukasiewicz proponuje: ujmijmy żołnierzom pancerza, spróbujmy działać inaczej, naśladujmy Holendrów, którzy wysyłali w teren patrole na rowerach, a zabudowania przeszukiwali tak, by nie zastraszać tubylców i nie pogarszać relacji z nimi, ale wciąż łapali rebeliantów. - Jeśli chcemy mniej ingerować w życie wsi i miasteczek, używajmy tak jak Holendrzy bezzałogowców do sprawdzania, czy inwestycje zespołów CIMIC/PRT zostały wykonane. Bez jeżdżenia na miejsce, mierzenia rur, oglądania ścian. Bez narażania żołnierzy i osób postronnych, za to z okazywaniem zaufania Afgańczykom - tłumaczy.
- Operacja przeciwpartyzancka wymaga kontaktu z ludnością - przyznaje generał brygady Andrzej Reudowicz, dowódca ósmej zmiany. - Wiedza o tym jest coraz powszechniejsza na wysokich i najniższych szczeblach dowodzenia. Zrozumieliśmy, że dziś nie wystarczy zniszczyć, rozbić, opanować. Musimy budować przyjazne i bezpieczne środowisko społeczne, czyli równolegle działać na płaszczyźnie bojowo-wojskowej i rozwojowo-cywilnej - mówi.
Od połowy 2008 roku, kiedy przejęliśmy odpowiedzialność za prowincję Ghazni i powstał tam zespół specjalistów PRT (Zespół Odbudowy Prowincji), na pomoc rozwojową finansowaną z kasy Ministerstwa Spraw Zagranicznych wydaliśmy około 55 milionów złotych. Pozwoliło to zrealizować 120 przedsięwzięć, w tym: 72 projekty infrastrukturalne (drogi, mosty, studnie, bazary, hydroelektrownie, sieć energetyczna, oczyszczalnia ścieków, budynki użyteczności publicznej); 23 projekty szkoleniowe (szkolenia urzędników, sędziów, prokuratorów, aktywizacja zawodowa, nauka pisania, czytania, informatyki); 25 projektów wyposażeniowych (szkoły, administracja, szpitale, biblioteki, media).
Wszystkie wymienione projekty zostały wykonane przez afgańskich przedsiębiorców na wniosek miejscowych społeczności, w porozumieniu z władzami lokalnymi. Są zgodne ze strategią rozwoju państwa i prowincji. Na rok 2012 MSZ przyznało 23 miliony złotych, za które zespół PRT chce wykonać 35 projektów.
Generał Reudowicz, kierujący Centrum Dowodzenia DOSZ, uważa, że korzyści dla wojska płynące z udziału w tej misji są nie do przecenienia. - Tam codziennie potwierdzamy zdolność do działania w środowisku międzynarodowym - podkreśla.
- Współpraca z innymi, możliwość sprawdzenia systemów dowodzenia to nieocenione doświadczenie - zgadza się generał Adamczak. - Nie można go nabyć na placach ćwiczeń czy wyuczyć z książek - mówi.
Zdaniem generała Wojciechowskiego korzystne są doświadczenia z udziału w sojuszniczym planowaniu i organizacji współdziałania, zrozumienie relacji dowodzenia w siłach wielonarodowych, opanowanie wymiany informacji rozpoznawczych i wywiadowczych, nauka kierowania akcjami w czasie rzeczywistym i typowania celów uderzeń. - Należy je dostrzec i wykorzystać. Nie wolno traktować ich wyłącznie jak chwilowego, misyjnego odstępstwa od normy, jaką jest rutynowe szkolenie do obrony ojczyzny. Przydadzą się w każdej operacji: obronnej i ekspedycyjnej - tłumaczy.
Uzbrojeni w wiedzę
Zdaniem naszych rozmówców misja afgańska pokazała, że powinniśmy jak najszybciej ulepszyć system zarządzania polem walki. Kierunek jest oczywisty: sieciocentryczność, zdolność do działania w czasie rzeczywistym. A więc informatyzacja, bo liczba gromadzonych informacji i potrzeby ich analizy są ogromne, dlatego sztaby się rozrastają. Uzbrojeni w wiedzę nie musimy walczyć powierzchniowo, "na hektary". Możemy precyzyjnie uderzać niewielkimi siłami, jeśli wiemy, gdzie i w kogo. Stąd następny wniosek: inwestujmy w precyzję rozpoznania i rażenia w bardzo ograniczonym czasie.
- Niestety, wciąż za mało z tego, co robimy i jak działamy w Afganistanie, przenosimy na grunt sił zbrojnych - zauważa generał Wojciechowski. - To wina przekonania, że "tam jest inaczej, a w kraju to co innego" - tłumaczy.
Przykład: tylko w Afganistanie nasi żołnierze mają szansę uczestniczyć w działaniach w środowisku sieciocentrycznym. W kraju wciąż jedynie z tym eksperymentujemy, choć już w styczniu 2013 roku powinniśmy mieć co najmniej jeden batalion "cyfrowy", wyposażony w nowy system dowodzenia i wytrenowany w jego obsłudze. Na razie sieciocentryczność w Wędrzynie i Międzyrzeczu żołnierze ćwiczą mentalnie, korzystając z sieci stacjonarnych.
Trzeba jak najszybciej postawić kropkę nad "i" - wybrać, kupić i wdrożyć odpowiednie oprogramowanie do dowodzenia na szczeblu taktycznym oraz radiostacje szerokopasmowe. A następnie szkolić operatorów w używaniu Battle Management System.
Możemy być pewni, że łącznościowcy i informatycy poradzą sobie z wyzwaniem - między innymi dzięki doświadczeniom z Afganistanu, gdzie rozwinęli umiejętności z planowania systemów teleinformatycznych w skomplikowanych operacjach wielonarodowych. sprzęt mają niezły: w Afganistanie codziennie korzysta się z polskiej produkcji radiostacji taktycznych UKF z rodziny PR4G i amerykańskich KF typu Harris oraz rodzimych terminali satelitarnych PPTS 1,8 Fikus. We wszystkich naszych bazach systemy spina Jaśmin, działa nawet resortowy MIL-WAN. To w Afganistanie nasi żołnierze zaczęli używać radiostacji szerokopasmowych UKF, pracujących także w kanałach satelitarnych - w górzystym terenie tego kraju taka łączność okazała się niezawodna.
- Po przejęciu odpowiedzialności za Ghazni po raz pierwszy w historii sił zbrojnych uruchomiliśmy podsystem cyfrowej łączności utajnionej poza granicami kraju - wskazuje major Wiesław Kras z DOSZ. - Pozwoliło to na prowadzenie rozmów telefonicznych o treści do klauzuli "poufne". W rozwiniętej tam sieci WAN-SEC dowódcy i sztabowcy mogą wymieniać się z dowództwami w kraju danymi do klauzuli "tajne" - wyjaśnia.
Pierwszeństwo do awansu
Doświadczenie z formowaniem kolejnych zmian pokazuje, że roczny okres przygotowań kontyngentu do trudnej misji jest za krótki. - Rok to teoria - przyznaje generał Wojciechowski.
- Faktycznie - z powodu dodatkowych zajęć - ćwiczymy około pięciu miesięcy. Trzeba okres szkoleń wydłużyć albo przestrzegać ustalonego toku przygotowań - mówi generał. Decydenci w Warszawie powinni rozważyć zasadność jego wydłużenia.
Trzeba też inaczej potraktować fazę kompletowania pododdziałów, bo dowódcy kolejnych zmian kontyngentu mieli kłopot z ustaleniem, kto na misję jedzie, a kto nie. Kandydaci wykruszali się i wykruszają nawet w ostatnim miesiącu przed wylotem. Zwykle ze względu na sprzeciw rodzin i orzeczenia komisji lekarskich wykluczające służbę w trudnych warunkach. Pojawiają się wtedy trudności ze znalezieniem zastępców, którzy nie musieliby poznawać obowiązków i towarzyszy broni dopiero w Ghazni. Wykruszenia to jeden z powodów, dla których na misję nadal nie wyjeżdżają jednolite pododdziały i w każdej turze kontyngent wciąż tworzy kilkanaście jednostek. A przecież wykruszenia jest łatwiej ograniczyć niż zapotrzebowanie kontyngentu na specjalistów, którzy na szczeblu brygady nie występują (dlatego nigdy nie uda się wystawiać na misję stuprocentowo jednolitego kontyngentu).
- Dojrzeliśmy do tego, żeby wyjazd na misję był dla żołnierzy obligatoryjny - postuluje generał Andrzejczak. Usankcjonowanie przepisu ustawowego kadrową praktyką misyjną ułatwiłoby przygotowywanie pododdziałów, a zwłaszcza pozwoliłoby na szybką weryfikację, kto jest żołnierzem, a kto minął się z powołaniem. - Nie powinniśmy już spędzać miesięcy na kompletowaniu kontyngentów, ciągnących się badaniach i certyfikacjach - twierdzi dowódca 17 BZ. - Jeśli ktoś decyduje się na służbę w zawodowej armii, musi godzić się z tym, że czeka go misja. A jeśli pojedzie tam i się sprawdzi jako szeregowy, podoficer czy oficer, to powinien mieć pierwszeństwo w kierowaniu na kursy i awansowaniu - dodaje.
Warto rozważyć, zgłaszany już po misji irackiej, pomysł usankcjonowania zasad awansowania sprawdzonych w boju żołnierzy. Bywa bowiem tak, że do góry pną się ci, którzy nawet nie udają, że chcą jechać na misje. Gdy zostają w kraju, łatwo im objąć zwalniającą się akurat posadę. Nieobecni - służący na misji - nie mają szans, bywają pomijani w wyróżnieniach i nagrodach. Jak ubolewa sierżant Arkadiusz Mendel z 2 Pułku Saperów: - Pokutuje opinia, że "misjonarze i tak się kasy nachapią".
Odejście od rutyny
Koledzy sierżanta Mendla wskazują, że dotąd nie wiemy, jak wykorzystać w szkoleniu umiejętności, które nabyli na wojnie dowódcy niższych szczebli: zdolność do szybkiej adaptacji i działania w ekstremalnych warunkach, rozumienia wielowymiarowego środowiska walki.
Starszy chorąży sztabowy Jan Sabiło, pomocnik do spraw podoficerów dowódcy 11 DKPanc, przyznaje, że uczestniczenie w patrolach i operacjach pozwala zamienić wiedzę teoretyczną na doświadczenie praktyczne. W trakcie szkolenia w kraju żołnierze na tym szczeblu nie mają do dyspozycji wsparcia z powietrza, nie ćwiczą współdziałania z saperami, snajperami oraz artylerią. Poza tym strzelania specjalne wciąż prowadzone są tylko przed wyjazdem na misję, w rutynowym szkoleniu królują niepodzielnie dawne zajęcia na strzelnicy i stare programy. Powód: względy bezpieczeństwa.
- Dowódcy, którzy sprawdzili się na misji, często są traktowani w kraju jak niepotrzebni - przyznaje starszy chorąży sztabowy Sabiło. - Jeśli służyli w niemacierzystym pododdziale, nikt im po misji nie zaproponuje awansu. Najczęściej zostają tam, gdzie służyli, bo się sprawdzili. A jeśli już dochodzi do zmiany stanowiska, to z powodu procedur kadrowych dowódca drużyny zmechanizowanej nie awansuje na kolejne stanowisko dowódcze, lecz trafia do logistyki lub kancelarii, co zupełnie odrywa go od dowodzenia. Wszyscy i tak wiedzą, że gdy przyjdzie następna misja, można będzie go skierować do Afganistanu - tłumaczy.
Młodszy chorąży Jackowski: - Trudno jest się przestawić po powrocie, bo pewnych rzeczy, które mogliśmy robić na misji, w kraju nie da się powielać w czasie szkolenia. Co nie znaczy, że trzeba jeździć do Afganistanu, by się szkolić na nowoczesnym poziomie, ale ta misja jest tylko zwieńczeniem etapu naszego doskonalenia.
Jackowski uważa, że powinniśmy wykorzystać doświadczenie poszczególnych żołnierzy: tworzyć z nich dobre drużyny, plutony, kompanie, tak aby tworzyli sprawne bataliony, potrafiące wykonać najbardziej skomplikowane zadania.
Z widokiem na finisz
Przy okazji wprowadzania uwzględniających wnioski z misji zmian w regułach kadrowych warto doprowadzić do tego, żeby kluczowi dowódcy i funkcyjni kontyngentu (z komórek wywiadu, rozpoznania, CIMIC, PRT) przebywali na zmianie dłużej niż koledzy z pododdziałów bojowych, co najmniej dziewięć miesięcy. - Bo najpierw przez dwa miesiące poznają specyfikę misji, a później - przy czym tura jest półroczna - już widzą finisz i chcą wrócić do ojczyzny bez strat - wylicza Piotr Łukasiewicz. - Po wydłużeniu czasu służby można liczyć, że wzrośnie skuteczność działań dowództwa i komórek specjalistycznych. Poznają teren, sojuszników, przywódców tubylców. Będą sprawniej się między nimi poruszać - mówi.
Z powodu różnic w potencjałach osobowych i sprzętowych związki taktyczne Wojsk Lądowych w różnym stopniu angażują się w ramach misji afgańskiej. Jednostki rozwinięte i specjalistyczne są bardziej eksploatowane, jednostki o niższym ukompletowaniu i ogólnowojskowe wystawiają mniejsze komponenty. Pogłębiają się tym samym różnice w doświadczeniu, wyszkoleniu, sytuacji materialnej i mentalności wśród żołnierzy. Jak dostrzega generał Wojciechowski, zastępca szefa Zarządu Planowania Operacyjnego - P3 w SGWP: - Istnienie armii klasy A, B i C stało się faktem.
Można się zastanawiać, czy dotychczasowe misje nie "odwojskawiają" nam wojska. Zamiast bowiem doskonalić obronę, natarcie, przegrupowanie czy maskowanie, przydatne w operacji obronnej, pododdziały wykonują na co dzień patrole, konwoje, wystawiają posterunki, szkolą miejscowych żołnierzy i policjantów w taktyce przeciwpartyzanckiej, zajmują się działalnością CIMIC albo akcjami "otocz i przeszukaj". Do tego dochodzi tropienie i unikanie improwizowanych ładunków wybuchowych.
Generał Andrzejczak nie zgadza się z tezą, że żołnierze nabierają złych nawyków bojowych. Wylicza, że czas przygotowań do misji wypełniają kursy, ćwiczenia, manewry poligonowe, rekonesanse oraz faktyczna służba w Afganistanie. - Rzeczywiście, nie mamy w tym czasie możliwości, żeby ćwiczyć to, co wciąż pozostaje głównym zadaniem - walkę konwencjonalną. Ale się nie "odwojskawiamy".Nasi artylerzyści strzelają w Afganistanie w podobny sposób, w jaki walczyliby dziś w Polsce. A kontrolerzy naprowadzania JTAC, którzy potrafią wezwać amerykańskie wsparcie z powietrza w Afganistanie, będą wiedzieli, jak pokierować polskiego pilota F-16 w kraju - wyjaśnia.
Dowódca 17 BZ wskazuje jednak, że trzeba inaczej zdefiniować oczekiwania wobec jednostek wystawiających kolejne zmiany. - Warto przyjąć amerykański model szkolenia do operacji łączących działania humanitarno-stabilizacyjne z bojowymi. Kłopotów może nastręczyć przygotowanie scenariuszy szkolenia, które dadzą się wykorzystać do treningu działań konwencjonalnych, ale innych możliwości nie ma - tłumaczy. Generał Adamczak ocenia, że asymetryczne działania przeciwnika zmuszają koalicję do nieustannej adaptacji do zmiennych warunków walki. - Dzięki temu rozwinęły się wyposażenie oraz taktyka polskich jednostek. Choć jako siły zbrojne przygotowujemy się głównie do obrony ojczyzny, to poznanie działań przeciwrebelianckich w połączeniu z praktykowaniem działań konwencjonalnych wzbogaca potencjał bojowy Wojska Polskiego - mówi.
Dowódca 11 DKPanc uważa, że największym wyzwaniem jest i pozostanie rozwój logistyki ekspedycyjnej. Nadal jesteśmy mocno zależni w tej dziedzinie od wsparcia koalicjantów i trzeba to zmieniać. - Inwestycje w zdolności logistyczne zwiększą naszą gotowość do prowadzenia wojny konwencjonalnej - mówi.
Skuteczne wsparcie
Misja afgańska zmieniła podejście polityków do zasad użycia siły. Bezpośrednio przyczyniła się do tego sprawa ostrzelania przez naszych żołnierzy wioski Nangar Khel w 2007 roku. Choć już w czasie pierwszych zmian kontyngentu w Iraku prawnicy wojskowi sygnalizowali, że warto umocować Rules of Engagement w ustawie, to do grudnia 2010 roku podstawą RoE były ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz akty wydane przez organy organizacji międzynarodowych, którym jednostki wojskowe podporządkowano na czas operacji.
Teraz mamy umocowanie krajowe. Nowelizacja ustawy o zasadach użycia sił zbrojnych daje żołnierzom poczucie prawnego bezpieczeństwa w sytuacjach, w których muszą zastosować przemoc w celu innym niż samoobrona. Ustawa nie zwalnia przy tym żadnego z nich z dbałości o legalność używania siły.
Zmiany pochwala generał Adamczak: - W skrajnie nieprzyjaznym środowisku, gdzie zagrożenia czyhają na każdym kroku, żołnierz musi mieć maksymalny komfort działania i nie myśleć o prawnych niuansach użycia broni.
Dowódcy postulują, by rozważyć zwiększenie liczby szkoleń pozwalających wojskowym zrozumieć mechanizmy powstawania stresu pola walki. - Przed wyjazdem każdy rozmawia z psychologiem, mamy pomoc specjalistyczną w czasie misji, ale przeżycia bojowe zostają na długo i mogą dawać o sobie znać już po powrocie z wojny - ostrzega generał Andrzejczak. - Zarówno w pododdziałach bojowych, jak i zabezpieczenia. Wciąż nie uświadamiamy sobie tego, co wojna robi z naszą psychiką. Edukujmy więc dowódców wszystkich szczebli - tłumaczy.
Pod wpływem procesu żołnierzy oskarżonych o bezprawne ostrzelanie Nangar Khel wojskowa ustawa pragmatyczna zyskała ważny artykuł 68a. Na jego mocy żołnierzom przysługuje zwrot kosztów poniesionych na pomoc prawną w sprawach o przestępstwo popełnione w związku z wykonywaniem obowiązków służbowych, pod warunkiem, że postępowanie przygotowawcze wszczęte przeciwko nim zostanie prawomocnie umorzone.
W pragmatyce znalazł się też przepis pozwalający utrzymać w służbie lub przywrócić do niej żołnierzy rannych w misji. Specjalnie dla nich powstała nowa kategoria zdolności zdrowotnej do służby z/o - zdolny z ograniczeniami.
Doniesienia o stratach osobowych kontyngentu i postulaty rodzin, wspieranych przez prawników, dążących do uzyskania wyższych świadczeń rekompensujących śmierć mężów, ojców lub synów, skłoniły kierownictwo MON do przeglądu uregulowań odnoszących się do poszkodowanych i rodzin poległych żołnierzy. Katalog należności został rozszerzony. A w 23 Wojskowym Szpitalu Uzdrowiskowo-Rehablitacyjnym w Lądku-Zdroju działa od roku Dom Weterana, zajmujący się leczeniem i rehabilitacją rannych żołnierzy. Wkrótce poszkodowani zaczną być honorowani odznaką "Za Rany i Kontuzje".
To jedna z najważniejszych korzyści tej operacji. Na wojnie nie można uniknąć tragedii, ale teraz mamy lepsze procedury postępowania, przygotowany personel i pieniądze na zajęcie się zarówno rannymi, jak i rodzinami poległych. System opieki nad poszkodowanymi i rodzinami poległych zaczyna nabierać właściwych kształtów.
Główne korzyści polityczne z misji polegają na tym, że w gronie 50 krajów pokazaliśmy, że potrafimy wspólnie przeciwstawić się zagrożeniu o charakterze globalnym. Tylko Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Polska przejęły odpowiedzialność za prowincje i w Iraku, i w Afganistanie. Pomogliśmy - jako część koalicji - przygotować ponad trzysta tysięcy żołnierzy i funkcjonariuszy afgańskich sił, dzięki czemu wiele części kraju zostało już oddanych pod opiekę Afgańczykom. Zaangażowanie w rozwój i wsparcie władz lokalnych poprawiły bezpieczeństwo i pozwalają myśleć o stopniowym wycofywaniu ISAF.
Zasłużyliśmy na takie zaufanie Amerykanów - w uznaniu podporządkowali oni dowódcy naszego kontyngentu własny batalion. Zgodzili się także na to, by Polak był zastępcą do spraw koalicyjnych dowódcy Dowództwa Regionalnego "Wschód" - funkcję tę piastowało sześciu polskich generałów.
Najpotężniejsi sojusznicy przystają na wspólne planowanie i prowadzenie operacji w prowincji, dają dostęp do swoich środków rozpoznawczych, śmigłowców ewakuacji i wsparcia, są otwarci na współpracę pododdziałów specjalnych, komórek wywiadowczych i kontrwywiadowczych. W sporej części sponsorują naszą działalność w Afganistanie, dzięki czemu przez tę misję może przewinąć się więcej żołnierzy, niż bylibyśmy w stanie wystawić własnym sumptem.
Zapomnianą lub w ogóle niedostrzeżoną przez Polaków korzyścią z obecności kontyngentu w Afganistanie jest to, że nasz głos w NATO był brany pod uwagę, kiedy polityczni liderzy organizacji przyjmowali w Lizbonie nową koncepcję strategiczną sojuszu. Alianci wysłuchali naszej oceny zagrożeń i przystali na zgodną z polskim interesem narodowym potrzebę utrzymania funkcji obrony terytorium traktatowego jako konstytutywnej dla NATO. Innymi słowy, służący w odległym o pięć tysięcy kilometrów Ghazni nasi żołnierze dbali i dbają o bezpieczeństwo oraz pomyślność Rzeczypospolitej. Wypaczony obraz misji
Polacy na ogół tego nie rozumieją. oczekują wymiernych, bezpośrednich i najlepiej szybkich korzyści materialnych w zamian za daninę żołnierskiej krwi i wysiłek finansowy podatników. Korzyści, które można pokazać w telewizji, na zdjęciach, ująć w kilku zdaniach wypowiedzi na konferencji prasowej. Niestety, geopolityka jest bardziej skomplikowana od oczekiwań czytelników tabloidów, o korzyściach gospodarczych wynikających bezpośrednio z zaangażowania w ubogim Afganistanie nigdy zaś nie było mowy.
W tej sytuacji media skupiają się na wiadomościach negatywnych, wycinkowych, najczęściej sensacyjnych, wyrwanych z kontekstu. A to wypacza obraz całości tej misji. Generał Andrzejczak uważa, że wielu żołnierzom bardziej brakuje w Afganistanie poczucia wsparcia ze strony rodaków niż nowych pojazdów i śmigłowców. - To dobrze, że w ostatnim czasie pojawiają się filmy, programy, książki, które pokazują szerszy obraz tej wojny. Również sama armia powinna być aktywniejsza w mediach i przejmować inicjatywę w informowaniu społeczeństwa - mówi.
Niełatwo będzie jednak przekonać laików o potrzebie naszej obecności w Afganistanie. Po zniesieniu służby zasadniczej wzrosła liczba Polaków, którzy mają coraz bardziej mgliste pojęcie o tym, jakimi prawami rządzą się bezpieczeństwo i obronność.
Żołnierze wiedzą zaś swoje i rozwiewają wątpliwości jednym celnym pytaniem: jakie mielibyśmy wojsko, gdybyśmy tam nie byli: defiladowe czy bojowe?
Kres zauważalnej nieobecności
Żołnierze z polskiego kontyngentu wzięli udział w marcu 2002 roku w kierowanej przez Amerykanów antyterrorystycznej operacji "Trwała wolność".
Kontyngent tworzyli saperzy, logistycy i ich ochrona. Najpierw działali w bazie Bagram, zajmując się jej oczyszczaniem z przedmiotów niebezpiecznych, następnie znaleźli się w Mazar-e-Sharif i Kabulu. Niewielka liczebność naszego zespołu (100–150 żołnierzy) utrzymała się do wiosny 2007 roku. Przez dziesięć zmian "Trwałej wolności" przewinęło się około 1,3 tysiąca Polaków. Pewna urzędniczka resortu obrony zauważyła, że byliśmy wtedy w Afganistanie "zauważalnie nieobecni".
Powodem było utrzymywanie dużego polskiego kontyngentu w Iraku. Gdy zaczęliśmy ograniczać obecność nad Zatoką Perską, rząd postanowił przesunąć zluzowane siły do najważniejszej operacji NATO. Politycy zrozumieli, że w Afganistanie mamy ważniejsze interesy polityczne. Dbamy o nasze bezpieczeństwo, choć trudno to wytłumaczyć laikom.
Doświadczenia zebrane przez saperów i logistyków w "Trwałej wolności" pozwoliło lepiej przygotować kontyngenty wysyłane do ISAF. W Afganistanie nasi zameldowali się jesienią 2006 roku. Na północy kraju, razem ze Szwedami, Niemcami i Amerykanami, pomagali szkolić pododdziały afgańskie. Wtedy też ruszyły w Polsce przygotowania do wysłania do wschodniego Afganistanu tysiącdwustuosobowego kontyngentu, od którego zmiany zaczęliśmy liczyć na nowo.
Czas "zauważalnej nieobecności" skończył się wiosną 2007 roku. Pierwsze duże zgrupowanie zostało podzielone na trzy zespoły bojowe i podporządkowane dowództwu amerykańskiemu. odwdzięczyliśmy się w ten sposób sojusznikom, bo zapewniali nam środki transportu morskiego i lotniczego, dostawy paliwa i żywności oraz udostępnili samochody opancerzone.
Rozrzucenie żołnierzy po bazach Bagram, Ghazni, Sharana, Gardez, Wazah-Khwa i Kandahar miało wadę: trudno było zapewnić skuteczne dowodzenie pozaoperacyjne kontyngentem. Ówczesny minister obrony narodowej uzgodnił więc z sekretarzem obrony Stanów Zjednoczonych, że skoncentrujemy siły w jednej prowincji sektora zarządzanego przez Amerykanów i przejmiemy z ich pomocą odpowiedzialność za sytuację w Ghazni. Komasacja, połączona ze zwiększeniem kontyngentu, nastąpiła w 2008 roku. W zmianach siódmej, ósmej i dziewiątej osiągnął on maksymalną liczebność, około 2,6 tysiąca ludzi. Stał się jednocześnie szóstą co do wielkości częścią ISAF.
W piątej zmianie siły Powietrzne wystawiły 70-osobowy komponent, który kierował działalnością portu lotniczego w Kabulu. Od 2010 roku utrzymują w Afganistanie jeden transportowiec C-295M, obsługujący kontyngent i realizujący przewozy na rzecz koalicjantów.
Redukowanie zaangażowania militarnego Polski w Afganistanie spodziewane jest od zmiany dwunastej. Zadania kontyngentu mają być wtedy głównie szkoleniowe, coraz mniej bojowe. Już teraz w misji szkoleniowej NATO Training Mission - Afghanistan (NTM-A) 70 naszych żołnierzy szkoli afgańskich policjantów. A w inne formy szkolenia tamtejszych żołnierzy i policjantów zaangażowani są następni.
Generał brygady Janusz Adamczak uważa, że zapowiadane przez polityków na 2014 rok wycofanie nie oznacza, że państwo to nie będzie już wspierane przez koalicję. - Spodziewam się dalszego udzielania pomocy, głównie dotyczącej szkolenia i doradzania afgańskim armii i policji - mówi. Podobnego zdania jest wielu uczestników tej operacji.
Magdalena Kowalska-Sendek, Artur Goławski, Bogdan Politowski, "Polska Zbrojna"