Koziński: Campus Trzaskowski, czyli historia o tym, jak na własne życzenie traci się status największej nadziei [OPINIA]
Jeszcze niedawno Rafał Trzaskowski wydawał się być skazany na sukces w polityce. Dziś to przestało być tak oczywiste. Czy dalej jest politykiem na miarę 10 mln głosów?
21.08.2021 19:31
Można to nazwać "zasadą odwróconego napięcia". Taka sytuacja rzadko ma miejsce w polityce - choćby więc z tego powodu warto na nią zwrócić uwagę. Gdy Rafał Trzaskowski kilka miesięcy temu ogłosił, że zamierza zorganizować Campus Polska, natychmiast wywołał tym masę spekulacji. Wokół pomysłu zrobiło się bardzo gorąco. Dywagowano na temat samej imprezy, jej formatu, pomysłu na nią. Ale przede wszystkim zastanawiano się, czego ona jest zapowiedzią. Najczęstsza hipoteza: Campus stanie się dla prezydenta Warszawy momentem wystartowania z własnym projektem. Trampoliną, od której on się odbije i wskoczy na najwyższą półkę w polskiej polityce.
Generalnie w takim przypadku obowiązuje zasada: im bliżej ważnego zdarzenia, tym bardziej napięcie rośnie. Tym razem jest dokładnie odwrotnie. Im bliżej jesteśmy początku Campusu, tym napięcie wokół niego coraz mniejsze. Dawniej każdy komunikat z nim związany elektryzował, wywoływał kolejną falę dyskusji o celach tej inicjatywy. Teraz kolejne zapowiedzi zaproszonych gości przyjmowane są bez większych emocji. Co ta sytuacja mówi o politycznej przyszłości Trzaskowskiego?
Bohater z przypadku
Gdzie uciekło napięcie, które towarzyszyło początkowo projektowi Campusu? Skąd ta flauta emocji? To reakcja na dynamikę polityczną. Wokół Trzaskowskiego było gorąco po tym, jak osiągnął świetny wynik w wyborach prezydenckich. Wszedł do kampanii na trzy tygodnie przed datą elekcji i prawie pokonał Andrzeja Dudę.
To podziałało na wyobraźnię elektoratu opozycyjnego wobec PiS. Natychmiast uznano, że to on jest delfinem, wręcz skazanym na przejęciu tronu. Po wyborach prezydenckich nikt właściwie nie pytał, czy on odsunie PiS od władzy - dyskutowano jedynie o tym, kiedy do tego dojdzie. O ile przed wyborami z ubiegłego roku po stronie opozycji był chaos, brakowało wyraźnego lidera, to po nich dyskusje właściwie znikły. Lider był jeden, namaszczony 10 milionami głosów zdobytymi w drugiej turze. Świat opozycji wydawał się wtedy bezalternatywny.
Nagle pojawiło się zawahanie. Bo Trzaskowski nie poszedł za ciosem. Choć zebrał potężny kapitał polityczny w wyborach, nie zaczął natychmiast nim obracać. Wydawało się czymś naturalnym, że będzie starał się ten kapitał utrzymać i pomnożyć. On nie z robił z nim nic, przyglądał się tylko, jak powoli ten kapitał się kurczy zjadany przez inflację. Z każdym miesiącem był on coraz mniejszy - a Trzaskowski nawet nie próbował tego procesu zahamować.
Jakby był bohaterem z przypadku, nie politykiem, przed którym otworzyła się ogromna szansa. Szansa, którą właściwie każda osoba wchodząca do polityki chciałaby otrzymać, ale która jest pisana tylko nielicznej garstce. Trzaskowski ją otrzymał, podano mu ją wręcz na srebrnej tacy. A on zamiast ją złapać, zastanawiał się, czy to właściwy moment.
W końcu zadziałał. Trzy miesiące po wyborach prezydenckich ogłosił stworzenie swego ruchu. Znów odzyskał uwagę, znów wyzwolił emocje. Ale na krótko. Chwilę po zapowiedzi jego powołania, pamięć o nim uleciała. Do tego stopnia, że kolejni politycy Platformy musieli się niezręcznie uśmiechać, bo pytani w wywiadach na żywo o nazwę tego ruchu, nie umieli jej wymienić.
Ale też żaden z tych polityków Trzaskowskiego nie skrytykował. Bo cały czas on wydawał się ich jedyną nadzieją na odwrócenie trendu. Początek tego roku to okres najgorszych w historii notowań PO. Partia wyglądała na wypraną z osobowości, inwencji, energii. Jedyne nadzieje związane były z prezydentem Warszawy - dlatego też publicznie nie pozwalali sobie na jego krytykę. Cały czas liczyli, że Trzaskowski jednak weźmie na siebie odpowiedzialność za projekt i pociągnie go w górę.
Stąd właśnie te emocje, gdy ogłosił Campus. To miał być ten ruch, na który tak długo czekali. Ten obóz z jednej strony miał się okazać formą konsolidującą opozycję, mobilizującą ją do działania - z drugiej formułą pozwalającą poszerzyć krąg wyborców. To miała być nowa polityczna jakość, sposób na wyjście do ludzi, przełamanie barier między klasą polityczną a wyborcami. Nowe otwarcie.
Tyle że już wiadomo, że nim nie będzie. Bo do gry wszedł Donald Tusk - i całkowicie zmienił dynamikę po stronie opozycyjnej. Najwięcej stracił na jego powrocie właśnie Trzaskowski. Nawet Borys Budka mniej. Choć formalnie stracił fotel lidera PO na rzecz byłego premiera, to jednak widać było, że oddaje go z ulgą. Inaczej Trzaskowski. On miał pełne prawo się spodziewać, że wszystko będzie jego - po stronie opozycji, a docelowo pewnie w całym kraju. Był tego tak blisko. A po powrocie Tuska, szczytem jego możliwości znów stało się bycie prezydentem miasta.
Nic dwa razy się nie zdarza
Oczywiście, trzeba zachować proporcje. Bycie prezydentem Warszawy to prestiżowe zajęcie, w dodatku dające duże możliwości w przyszłości. Trzaskowski, dużo młodszy od Tuska, może poczekać, aż tamten w pełni odejdzie na emeryturę. Gdy tak się stanie, on będzie miał dalej kilkanaście lat na zdobywanie szczytów. Jeśli mu one są pisane, to wtedy na nie wejdzie - taka kalkulacja wydaje się jak najbardziej uzasadniona.
Tylko że to nie korporacja, w której ścieżki kariery są porozpisywane na wiele lat do przodu. To polityka, w której jedna sytuacja może zmienić dynamikę o 180 stopni. Mówimy o dziedzinie, w której owszem, planowanie jest pożądane, ale też trzeba być przygotowanym na to, że te plany w każdej chwili mogą wziąć w łeb.
Świetnie to pokazał przykład Niemiec. W wyborach 2017 r. jasno błyszczała gwiazda Christiana Lindnera. Przed czterdziestką został liderem Wolnej Partii Demokratycznej (FDP) i wyciągnął ją z politycznego niebytu do Bundestagu. Angela Merkel proponowała mu koalicję i stanowisko wicekanclerza w nowym rządzie. On usiadł do negocjacji - ale je zerwał bez konkluzji. "Lepiej nie rządzić wcale niż rządzić źle" - powiedział wtedy.
Lindner nie rządził do tej pory. I są niewielkie szanse na to, by objął funkcje rządowe także po wrześniowych wyborach. Bo on nie wykorzystał swojej szansy w 2017 r., a potem niemiecka polityka skręciła w inną stronę. Dziś takie emocje jak FDP cztery lata temu w Niemczech rozbudzają Zieloni. To oni pewnie wejdą do koalicji rządowej. A Lindner dalej będzie zajmował ławy w Bundestagu przeznaczone dla opozycji.
Dokładnie to samo stało się z emocjami wokół Trzaskowskiego. Zasada odwróconego napięcia - pojawia się, gdy ktoś przelicytuje, przeszacuje siłę swoich kart w politycznej rozgrywce. Oczywiście, za chwilę będzie następne rozdanie. "Okazje w biznesie są jak autobusy. Co chwila jakiś podjeżdża" - powiedział Richard Branson. W polityce ta reguła jest jeszcze bardziej aktualna.
Ale dotyczy wszystkich. Trzaskowski już raz dostał bardzo silne karty, ale ich nie wykorzystał. Teraz musi czekać, aż podobna szansa znowu się pojawi - bez żadnej pewności, że tak się stanie. Bo mogą się zmienić okoliczności, mogą się pojawić nowe nazwiska skuteczniej od niego wykorzystujące istniejące możliwości (kariera Szymona Hołowni dowodzi, że polska polityka wcale nie jest mocno zabetonowana). Może ulec zmianie logika, wokół której jest zbudowany w Polsce polityczny spór. Nic dwa razy się nie zdarza - pisała Szymborska.
Trzaskowskiemu rok 2020 też się może już nie powtórzyć. Najpierw zawód, że nie wykorzystał kapitału z wyborów prezydenckich. Później lekkość, z jaką Tusk zdjął z niego etykietę z napisem "największa nadzieja opozycji". Wreszcie brak skutecznej narracji wokół projektu własnego Campusu. To wszystko są dla niego bolesne ciosy. Trzaskowski wydawał się być jedyny, teraz wygląda jak jeden z kilku. W kontekście 10 mln głosów, które zdobył rok temu, wygląda to na wyjątkowy chichot losu. Ale flauta wokół Campusu pokazuje, że taki scenariusz również jest możliwy.