Było sennie, a wtedy Amerykanin "odpalił" bombę "3xH". Spadły maski
- To jest konferencja fejkowa – stwierdził jeden z izraelskich dziennikarzy na Stadionie Narodowym. Nie znaczy to jednak, że nie jest ważna, ani nieciekawa. Po prostu rzeczy najważniejsze nie mają nic wspólnego z obrazem, który trafia na zewnątrz.
W piątek po południu w zatłoczonym, warszawskim autobusie dzwoni telefon.
- Panie redaktorze, za godzinę w hotelu – mówi urzędniczka jednej z arabskich ambasad.
Tak dla mnie rozpoczęła się bliskowschodnia konferencja w Warszawie. Zamiast z pracy do domu, biegiem do jednego z luksusowych hoteli w centrum miasta. W lobby pełno wysportowanych, młodych mężczyzn w ciemnych garniturach. W uszach słuchawki. W klapach znaczki służb bezpieczeństwa kilku krajów.
O zbożu za zamkniętymi drzwiami
Szybko trafiam do "sali przejściowej", czyli miejsca wyznaczonego przez ochronę dla czekających dziennikarzy. Jest prawie pusta. Jest jeszcze dwóch kolegów z polskich mediów i operator agencji informacyjnej równie pospiesznie ściągniętych na miejsce. Za to "opieka" robi wrażenie. Przedstawiciel brytyjskiego Secret Service mówi po polsku. Amerykanin stoi w drzwiach i uważnie śledzi każdy nasz ruch. Po chwili prosi o wejście bez kurtek i plecaków. Wchodzi trzech Amerykanów z psem poszukującym materiałów wybuchowych.
W tym czasie korytarzem przechodzi kilku polskich specjalsów. Zielone mundury, kominiarki, karabiny. Sprawa jest poważna, co potwierdza przedstawicielka amerykańskiego departamentu stanu. Piętro wyżej zaczyna się jedno z najważniejszych spotkań towarzyszących warszawskiej konferencji z udziałem szefów dyplomacji USA, Wielkiej Brytanii, Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
Tak wygląda prawdziwa polityka międzynarodowa na najwyższym szczeblu. Cicha, przytulna sala konferencyjna i cztery flagi narodowe i cztery delegacje przy dwóch niedużych stołach, a za nimi kilu doradców i sekretarzy. Za drzwiami ochrona i jeszcze więcej asystentów. Wybranym dziennikarzom pozwolono na szybki rzut oka do środka, zanim zamknięto drzwi, za którymi ważył się los milionów ludzi. Dosłownie.
Mike Pompeo z USA, Jeremy Hund z Wielkiej Brytanii, Adil al Dżubeir z rodu Saudów i Abdullah bin Zajed al Nahyan, syn założyciela Zjednoczonych Emiratów Arabskich spotkali się, żeby uratować zawieszenie broni w jemeńskim porcie Hudajda.
Polska nie ma nic wspólnego z milionami ton zboża, które zgniją, jeśli zwaśnione wojska nie wycofają się na uzgodnione pozycje. Wtedy jedzenie nie trafi do milionów głodujących. To jednak w przyćmionym świetle warszawskiego hotelu odbyła się rozmowa, która musiała sporo kosztować saudyjskiego ministra.
Przechodząc szybkim krokiem nawet nie spojrzał na czekających dziennikarzy. Nikt też nie informował o zakończeniu spotkania. Nie było żadnego oświadczenia dla prasy. Młodsi rangą dyplomaci po prostu wynieśli flagi narodowe, a z korytarza zniknęli ochroniarze.
Spotkania, których "nigdy nie było"
Na obrzeżach dużej, międzynarodowej konferencji odbywają się dziesiątki tego rodzaju nieoficjalnych spotkań pomiędzy dyplomatami i politykami. Nie one są jednak najciekawsze. Istnieje też kategoria ściśle tajnych spotkań, o których nikt nie mówi, ani nawet nie wpisuje ich w kalendarze uczestników. To tak zwane "non-events", czyli zdarzenia niemające miejsca. W najbardziej delikatnych sytuacjach są to rozmowy w "cztery oczy", co też jest umowne, bo zazwyczaj uczestniczą w nich politycy z sekretarzami, którym jednak nie wolno nawet robić notatek.
W tym samym czasie, na tej samej imprezie w Warszawie znalazł się minister al Dżubeir z Arabii Saudyjskiej i premier Izraela Beniamin Netanjahu. Ich państwa łączy wrogość do Iranu, ale dzieli konflikt izraelsko–arabski. Wiadomo, że panowie znaleźliby wiele tematów do rozmów, ale gdyby się spotkali i ktokolwiek zrobił im zdjęcie, to byłby to kataklizm na skalę regionalną, a może i globalną.
Dlatego wiadomo jedynie o spotkaniu premiera Netanjahu z sułtanem Omanu, a o ewentualnych rozmowach z innymi państwami Zatoki Perskiej po prostu się milczy. Nie zdarzyły się, a jeśli, to nigdy się o nich nie dowiemy, a jeżeli jakiś dziennikarz odważy się zadać takie pytanie ministrowi Dżubeiriemu przy okazji jakiegoś spotkania, to znany z twardych zachowań dyplomata najprawdopodobniej odwróci się i bez słowa wyjdzie kończąc rozmowę.
Wszystkie takie spotkania odbywają się - nawet, jeżeli oficjalnie ich nie ma - za fasadą. W przypadku Warszawy była to konferencja na temat bezpieczeństwa i pokoju na Bliskim Wschodzie na Stadionie Narodowym. Tutaj już wszystko, albo prawie wszystko, odbywało się zgodnie z regułami gry. Kilkuset dziennikarzy otrzymało akredytacje potwierdzone przez SOP, a przy wejściach polscy funkcjonariusze sprawdzali sprzęt.
Polska strona zorganizowała centrum prasowe z sokami, kawą i ciasteczkami, które musiały wystarczyć na cały dzień pracy. Tylko uprzywilejowanym, albo sprytnym, udało się dostać do bufetu na piętrze. Reporterzy z całego świata narzekali do wyjątkowo szczelną, a więc uciążliwą izolację. Oprócz wejścia przed imprezą i możliwością zrobienia nagrań we wskazanych miejscach i o wskazanych porach, nie było możliwości dostania się do polityków.
Z punktu widzenia dziennikarzy, najciekawszym elementem tego rodzaju wydarzeń jest właśnie możliwość wymiany kilku zdań z politykami czy dyplomatami na korytarzu lub przy kawie. Świetnym przykładem takiego miejsca jest Parlament Europejski, gdzie goście, parlamentarzyści i reporterzy wyjątkowo swobodnie się mieszają i spotykają. Na Stadionie Narodowym było inaczej, a zdesperowani przedstawiciele mediów zaczęli nagrywać się nawzajem, bo przecież czymś trzeba zapełnić programy.
I wkroczył Mike Pompeo
Od wszystkich reguł są wyjątki i tak było tym razem. Jeszcze przed formalnym rozpoczęciem obrad nagle izraelscy dziennikarze zaczęli gromadzić się przy drzwiach centrum prasowego. Wystarczyło do nich dołączyć, wmieszać się w tłum, żeby znaleźć się na wprost drzwi, przed którymi czekał sekretarz stanu Mike Pompeo. Zrelaksowany szef amerykańskiej dyplomacji był tu gospodarzem i czekał na gościa, którym okazał się premier Izraela Beniamin Netanjahu.
Politycy odpowiedzieli na kilka pytań wykrzyczanych przez dziennikarzy i w ciągu niespełna trzech minut ostatecznie zniszczyli wizerunku konferencji, który od kilku tygodni usiłowali ratować Polacy. Według ministra Jacka Czaputowicza spotkanie nie było wymierzone przeciwko żadnemu krajowi, a uczestnicy mieli rozmawiać o tematach dotyczących całego regionu, czyli uchodźcach, broni, terroryzmie.
- Nie ma możliwości zbudowania trwałego pokoju i stabilności na Bliskim Wschodzie bez konfrontacji z Iranem – powiedział Mike Pompeo i uściślił, że chodzi mu, m.in., o walkę z tak zwanym "3xH", czyli Hezbollahem w Libanie, palestyńskim Hamasem i milicjami Houthih w Jemenie.
Od samego początku mówiono o konferencji antyirańskiej, co Warszawa usiłowała tuszować. Goście z USA i Izraela jednak najwyraźniej nie przejęli się jednak wrażliwością gospodarzy i bez ogródek mówili o budowaniu koalicji wymierzonej w Teheran. Kilka godzin później na scenę wyszedł wiceprezydent Mike Pence i wygłosił tak silnie anty irańskie przemówienie, że zaskoczył nim nawet pracowników departamentu stanu.
Odwołania do Boga i ludu Abrahama, przywoływanie Holokaustu, czy otwarta krytyka najważniejszych państw europejskich za omijanie sankcji na Iran to jednak nie wszystko.
- On skrytykował administrację Obamy – mówił wyraźnie zdegustowany Amerykanin. – U nas takich rzeczy się nie robi. Wasza polityka jest inna, ale u nas bieżącej administracji nie wypada w ten sposób publicznie krytykować polityki zagranicznej poprzedników.
Skoro najpierw Pompeo, a później Pence tak jednoznacznie oznajmili, o co tak naprawdę chodziło w Warszawie, to wystąpienie premiera Mateusza Morawieckiego zwyczajnie nie miało już znaczenia. Nic więc dziwnego, że przed telebimem w centrum prasowym pozostali już tyko ci, którzy z takich czy innych powodów musieli go wysłuchać. Podobnie było z końcową konferencją prasową. Wielu dziennikarzy nie dotrwało do tego momentu.
"Fejk", o którym rano mówił Izraelczyk został brutalnie obnażony. W tej sytuacji końcowe oświadczenie, w którym nie padło słowo „Iran”, a odnosiło się do oficjalnego porządku obrad, zwyczajnie nie miało już znaczenia.
W tej sytuacji nie pozostało już nic innego, jak uznać warszawską konferencję za sukces. Tak się po prostu robi. Niezależnie od okoliczności.