Była więźniarka obozu Auschwitz Lidia Skibicka-Maksymowicz: rany nigdy się nie zabliźnią
O mieszkającej dziś w Krakowie Ludmile Boczarow, a właściwie Lidii Skibickiej-Maksymowicz, w latach 60. XX w. pisały największe radzieckie gazety. W Moskwie witały ją wtedy tłumy jako pierwsze radzieckie dziecko, które z KL Auschwitz-Birkenau wróciło do ZSRR. 27 stycznia 1945 roku, 68 lat temu, Armia Czerwona wyzwoliła obóz.
- Moje życie jest złożone z dwóch części. Pierwsza, to dzieciństwo w obozie koncentracyjnym. Druga, to cała reszta albo raczej życie odmieńca - mówi pani Lidia.
Noc. Mińsk. Listopad 1943 r. Niemieccy żołnierze prowadzą do czerwonych bydlęcych wagonów setki ludzi. Rampy, błyski reflektorów, krzyki bitych ludzi, trwoga, rozstanie z matką, płacz babci, która później zginęła w obozie koncentracyjnym.
Auschwitz-Birkenau. Dziewczynka, czteroletni wróg III Rzeszy, otrzymuje numer obozowy 70 072, który pozostanie na jej ręce do końca życia. Jej matkę zabrano do innego baraku. Czasami przynosi córce czarny chleb, cebulę. Przy każdym spotkaniu powtarza: - Zapamiętaj, że jesteś Ludmiła. Pochodzisz z Mińska. Twoja matka ma na imię Anna, a ojciec Aleksander jest radzieckim oficerem.
W obozie ciągle ktoś umiera, więc śmierć to pewnie coś normalnego. W baraku jest coraz mniej dzieci. Ich trupy są układane na długim czerwonym piecu. Ludmiła żyje. Jest potrzebna jako królik doświadczalny doktorowi Mengele, który prowadzi w obozie badania pseudomedyczne. Obcy ludzie w białych fartuchach pobierają jej krew, zakrapiają oczy tak, że przez pewien czas nie widzi, wstrzykują do skóry dziwną substancję, która powoduje, że jej ciało pokrywają wrzody. Gdy wraca do baraku, kobiety, które straciły swoje dzieci, wyciskają ze swoich piersi mleko i podają małej.
Sierpień 1944 r. Do baraku trafiają nowe dzieci - świadkowie i uczestnicy powstania warszawskiego. Wiele dziewczynek jest starszych, niektóre były w Szarych Szeregach. Opiekują się Ludmiłą. Uczą ją piosenek warszawskich i modlitwy. I są dobre.
Ludmiła od pewnego czasu nie widzi matki. Zastanawia się, czemu mama już nie przychodzi. Może poszła z dorosłymi? Ktoś pokazuje jej stertę trupów i mówi: - Twoja mama nie żyje. Jest wśród tamtych ciał.
Znowu krzyki, wymarsz dorosłych, duże zamieszanie, dziecko nie wie, o co chodzi, jest przerażone. Ktoś każe małej zostać z grupą kobiet i chorych. Po chwili rozumie, że żołnierze z gwiazdką na czapce przynoszą wyzwolenie. Dziewczynka wygląda wtedy jak szkielet z opuchniętym z głodu brzuchem.
Nieznani ludzie sadzają ją wraz z innymi dziećmi przy długim piecu. Każde dostaje garnuszek gorącej kawy i pajdę chleba z margaryną.
Potem przychodzą mieszkańcy pobliskiego miasta. - Jakaś kobieta podeszła do mnie i zapytała, czy chcę z nią pójść. Przytuliła mnie. Ubrana była w coś miękkiego. To było futro. Było mi ciepło i czułam się bezpieczna - wspomina pani Lidia.
Rodzina, która przygarnia sierotę, adoptuje ją i nazywa Lidią. Lekarz intuicyjnie ocenia jej wiek i na tej podstawie sąd ustanawia datę urodzenia: 15 listopada 1939 r.
Pierwsze zetknięcie z normalnym domem jest dla dziewczynki szokiem. Dziwią ją schody, pokoje, wanna ciepłej wody, łóżko z białą pościelą, a przede wszystkim jedzenie o nieznanym smaku i temperaturze. Nagła zmiana otoczenia wywołuje wstrząs psychiczny i fizyczny. Choruje długie miesiące. Powoli i z trudem przystosowuje się do życia, określanego mianem "normalnego".
Lata mijają. Lidia chodzi do szkoły. Podczas zabaw z rówieśnikami na podwórku ustawia ich w szereg i robi selekcję: ci na rewir, ci do gazu. Straszy przyjaciół doktorem Mengele. Dziś ocenia, że była trudnym dzieckiem.
Ma 19 lat, kiedy zaczyna szukać informacji o prawdziwej rodzinie.
Pamięta, że w obozie mówiła: nazywam się Ludmiła Boczarow, pochodzę z Mińska i mam nr 70072. Nawiązuje korespondencję z międzynarodową agencją poszukiwań w Hamburgu. - Otrzymałam od tej organizacji narysowane sylwetki ludzkie na arkuszach papieru jak na strzelnicy: przód i tył. Na nich miałam odtworzyć siebie przy pomocy znaków szczególnych. Zaznaczam pieprzyki. Załączam rentgenowskie zdjęcie czaszki, zbliżenie ucha. I wysyłam wszystko do Hamburga - opowiada.
Pewnego dnia przychodzi długo oczekiwany list. Lidia wyczytuje z niego, że jej matka żyje, mieszka w ZSRR, w Doniecku nad Donem. - Ta informacja sparaliżowała mnie. Matka żyła tyle lat i nie szukała mnie? Byłam rozgniewana. Okazało się też, że mam trzy siostry - wspomina pani Lidia.
Pierwsza rozmowa telefoniczna z matką odbywa się przy pomocy tłumacza. Przerywają ją trzaski na międzynarodowej linii telefonicznej. Ale zarówno matka jak i córka płaczą ze wzruszenia. I wtedy znika żal do matki, a rodzi się żal do samej siebie. - Przecież to ja utrudniałam poszukiwania. Jak mogła mnie znaleźć, skoro nigdy nie zgłosiłam się do żadnej agencji poszukiwawczej, nie wypełniłam żadnej ankiety, by umożliwić zestawienie dwóch ankiet o stracie - mówi.
Wiosną 1962 r. Lidia jedzie do Moskwy z przybranymi rodzicami. W tym samym czasie zdąża tam jej prawdziwa matka - Anna Boczarow z ojcem i trzema pozostałymi córkami. Na moskiewskim dworcu dziesiątki reporterów, operatorów, tysiące ludzi. - Uznano mnie za pierwsze radzieckie dziecko i jedyne, które wywiezione przez hitlerowców do Auschwitz, po latach powraca do swojej ojczyzny. Witano mnie jak Gagarina. Tylko, że on wrócił z kosmosu, a ja, według ludzi, z zaświatów. Trzymałam w ręku bukiet białych róż, które chciałam dać matce, ale nie mogłam tego zrobić. Patrzyłam na tysiące ludzkich oczu pełnych łez. Każda z tych osób mogła stracić kogoś bliskiego. Wielu z nich należał się ten bukiet - opowiada pani Lidia.
Prawdziwa matka zasłabła na jej widok. Wydawało się jej, że powinna zobaczyć czteroletnią dziewczynkę w drzwiach bydlęcego wagonu. Patrzyła jednak na dorosłą kobietę.
Na Kremlu odbywa się konferencja prasowa z udziałem Lidii i obu rodzin. Przybyłą z Oświęcimia Lidię witają ówczesne władze radzieckie i wybitne osobistości świata polityczno-kulturowego ZSRR.
Lidia zaczyna jeździć do zakładów pracy, do szkół, aby opowiadać o swojej historii. Odpisuje na tysiące listów. Dziewczyna staje się symbolem nadziei dla tysięcy osób, których dzieci znalazły się w nazistowskich obozach koncentracyjnych.
Nie czuje się jednak Rosjanką, a Polką, i wkrótce powraca do Oświęcimia.
Za oszczędności i odszkodowanie za prowadzone na niej eksperymenty pseudomedyczne kupiła działkę w Czańcu (wieś w woj. śląskim), gdzie z mężem wybudowała dom i sprowadziła z Oświęcimia przybranych rodziców. Po śmierci męża kupiła mieszkanie w Krakowie.
Pani Lidia twierdzi, że jest szczęśliwa. Chodzi na koncerty, spektakle teatralne. Podróżuje po świecie. Od czasu do czasu jedzie do Czańca, by zająć się sześcioletnią wnuczką. Składa też wizyty swoim krewnym mieszkającym na terenie dzisiejszej Ukrainy.
Przyznaje jednak, że rany z nieszczęśliwego dzieciństwa nigdy się nie zabliźnią. - Bliscy oczekują ode mnie, że będą ciepła jak kobieta. Nie wiem, czy taka jestem. Noszę w sobie jakiś niepokój. Zawsze odczuwałam sieroctwo i napiętnowanie z powodu bycia w obozie. Jako dziecko wstydziłam się bardzo obu tych rzeczy. Zaklejałam mój numer obozowy na ręce, by inne dzieci go nie widziały - wspomina.
Podobno, ci, którzy przeżyli obozy koncentracyjne - mówi pani Lidia - cieszą się dobrym zdrowiem, ale ich dzieci często mają problemy fizyczne i psychiczne. - Moim jedynym bólem jest syn, chory na schizofrenię. Ta choroba jest jak sinusoida. Raz jest dobrze, raz gorzej. Ale umiem sobie radzić. Równolegle toczy się to życie beztroskie. I tak chcę żyć. Pełnią życia - uśmiecha się.
W połowie stycznia 1945 roku Niemcy przystąpili do ostatecznej ewakuacji i likwidacji Auschwitz. Decyzję przyspieszyła ofensywa Armii Czerwonej. Rozpoczęły się "marsze śmierci". Łącznie z obozu macierzystego Auschwitz I oraz podobozów wyprowadzono 58 tys. osób. W obozie zostało ponad 9 tys. więźniów, w tym około 500 dzieci. 27 stycznia 1945 roku, 68 lat temu, Armia Czerwona wyzwoliła obóz.