Bunt i zagłada w obozie janowskim we Lwowie
Nazistowski obóz janowski we Lwowie działał zaledwie dwa lata. To wystarczyło, by przekształcił się z miejsca katorżniczej pracy przymusowej w katownię, w której mordowano tysiące polskich i ukraińskich Żydów. Gdy 19 listopada 1943 roku garstka więźniów wybranych do odkopywania i palenia zwłok podjęła desperacką próbę buntu, Niemcy po raz kolejny zastosowali odpowiedzialność zbiorową. 71 lat temu oddziały SS otoczyły obóz przy ul. Janowskiej i zimną krwią pozbawiły życia resztę jego mieszkańców - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.PL.
Masywny, dwupiętrowy budynek przy ulicy Janowskiej 134 miał już swoje lata - powstał jeszcze w czasach, gdy Lwów był częścią austriackiego zaboru. W 1939 roku stanowił centralny punkt fabryki maszyn młyńskich należącej do żydowskiego przedsiębiorcy Steinhausa. Gdy po sowieckiej napaści na Polskę miasto dostało się w ręce wojsk radzieckich, zakład został znacjonalizowany. Wkrótce jednak znowu miał konkretnego właściciela.
Niestety, była to DAW - Deutsche Ausrüstungswerke, firma zbrojeniowa zarządzana przez hitlerowskie SS.
Trucizna
Armia Czerwona nie była, rzecz jasna, łaskawa dla mieszkańców Lwowa. Ocenia się, że podczas niespełna dwóch lat pobytu nad Pełtwią komuniści zabili około 7 tys. ludzi, głównie "wrogów klasowych". Większość ginęła w piwnicach bezpieki lub podczas egzekucji w okolicznych lasach, z dala od wzroku przypadkowych świadków. Kiedy więc 29 czerwca 1941 roku miasto zostało zdobyte przez Wermacht, Niemcy bez większych problemów obciążyli sowieckimi zbrodniami lokalnych Żydów.
Przedwojenny Lwów był trzecim z największych skupiskiem ludności żydowskiej w Polsce. Według danych z początku lat 30., około 100 tysięcy lwowian wyznawało religię mojżeszową. Dekadę później liczbę tę powiększyła - oprócz przyrostu naturalnego - fala uchodźców z frontu zachodniego. W chwili nadejścia oddziałów nazistowskich w mieście mogło żyć więc nawet 150 tysięcy Żydów.
"Już w pierwszych godzinach rozlepili Niemcy po mieście afisze podjudzające przeciwko Żydom. W tych afiszach i w ulotkach, rozdawanych na ulicach, przedstawiano Żydów jako winowajców pożogi wojennej, pomawiano ich o niestworzone zbrodnie, insynuowano im rzekome wymordowanie kilku tysięcy Polaków i Ukraińców. Zatruty siew wydał oczywiście odpowiedni plon" - pisał w wydanej tuż po wojnie "Zagładzie Żydów lwowskich" historyk Filip Friedman.
Pogromy wybuchały z przerażającą częstotliwością przez kolejne trzy lata. W części z nich brały udział bojówki ukraińskich nacjonalistów.
W lipcu 1941 roku Niemcy uruchomili produkcję amunicji przy ulicy Janowskiej, na północno-zachodnim obrzeżu miasta. Niemieckie prawo nakładało obowiązek pracy na wszystkich żydowskich mężczyzn w wieku od 14 do 60 lat. Początkowo wielu z nich dobrowolnie zgłaszało się do DAW; wierzyli, że papiery z zakładów pozwolą im chociaż częściowo uniknąć represji ze strony okupantów. Ale jeśli tak było, trwało to bardzo krótko.
Po niecałych trzech miesiącach hitlerowcy postanowili zmienić charakter fabryki. Poszerzono należący do niej teren, otoczono go drutem kolczastym i wieżyczkami strażniczymi, a na wolnym miejscu wzniesiono kompleks podłużnych drewnianych baraków. Odesłano też do domu polskich i ukraińskich robotników. 1 października 1941 roku komendant placówki, Hauptsturmführer (kapitan w SS) Fritz Gebauer, oznajmił pozostałym pracownikom: od teraz zostajecie tutaj.
Obiekt przy ul. Janowskiej miał stać się bowiem głównym lwowskim obozem koncentracyjnym dla ludności żydowskiej.
Sadyści
Sytuacja Żydów we Lwowie stawała się tymczasem dramatyczna. Jesienią Niemcy zaczęli wypędzać ich do getta, które utworzono w najbardziej zaniedbanej, północnej części miasta: na Zamarstynowie i Kleparowie. Ponad 100 tysięcy ludzi musiało stłoczyć się na obszarze zaledwie kilku osiedli. Przeludnienie, głód i choroby nie były jednak jedynymi problemami - hitlerowcy co rusz urządzali brutalne łapanki, podczas których zatrzymywali zdrowych i silnych mężczyzn oraz chorych i starców. Ci pierwsi trafiali do obozów pracy. Drudzy byli zazwyczaj zabijani na miejscu.
Ośrodek przy ul. Janowskiej cieszył się coraz gorszą sławą. Warunki mieszkaniowe były koszmarne. Upychani setkami do baraków więźniowie musieli spać jeden przy drugim na podłogach lub nieoheblowanych deskach, bez koców czy jakiejkolwiek pościeli. Pomimo ciężkiej, niekiedy 12-godzinnej pracy fizycznej w metalurgii i stolarce, robotnicy otrzymywali głodowe racje żywnościowe (według Friedmana: 1/8 bochenka chleba dziennie, lurowatą kawę i wodnistą zupę), a na kąpiel zezwalano im tylko raz na dwa tygodnie. Wszy i dyzenteria były codziennością, co jakiś czas tragiczne żniwo zbierały również epidemie tyfusu plamistego. Zimą masowym zabójcą stawały się choroby płuc - nieogrzewane baraki tylko w minimalnym stopniu chroniły przed mrozem. Ale największym zmartwieniem osadzonych był i tak personel obozu.
Na Janowskiej przebywało zazwyczaj kilkunastu oficerów SS; wraz z rodzinami mieszkali w specjalnie wybudowanych domkach i mieli dostęp do odseparowanej od reszty ośrodka dzielnicy rozrywkowej z kasynem i sklepami. Rolę strażników pełnili w dużej mierze lokalni kolaboratorzy i Rosjanie zwerbowani wśród jeńców wojennych.
Chociaż Fritz Gebauer był okrutnym komendantem, prawdziwe piekło zaczęło się wiosną 1942 roku, gdy dowództwo nad obozem przejął 32-letni syn kelnera z Lotaryngii, Obersturmführer Gustav Willhaus. Uważający się za konesera sztuki Niemiec wypełnił swą rezydencję dziełami zrabowanymi z żydowskich mieszkań, a w wolnych chwilach ćwiczył oko strzelając z tarasu do przechodzących w pobliżu niewolników. Aby upodlić Żydów, kazał im wybrukować drogę wjazdową do obozu fragmentami macew; zmuszał ich też do bezcelowego biegania z ciężkimi deskami i cegłami od jednego punktu do drugiego. Dzień 54. urodzin Hitlera miał z kolei uczcić zabijając tyleż samo przypadkowo wybranych obozowców.
Sonderkommando 1005 w obozie janowskim przy maszynie służącej do mielenia ludzkich kości fot. Wikimedia Commons/U. S. Holocaust Memorial Museum
Zastępca Willhausa, kaliski volksdeutsch Wilhelm Rokita, regularnie mordował więźniów podczas apeli. "Uwielbiał z nimi rozmawiać. Czasem rozdawał im kawałki chleba i powtarzał, że jest dobrym człowiekiem i nie może znieść, gdy ludzie przed nim drżą. Kiedy jednak ktoś w rzędzie się poruszył, Rokita zabijał od razu parę osób. Potem zapalał papierosa i mówił: jestem dla was dobry, a wy mnie złościcie, zobaczcie, do czego mnie zmusiliście" - wspominał jeden ze świadków cytowanych przez izraelskiego dziennikarza Eliyaha Yonesa w książce "Smoke in the Sand: The Jews of Lvov in the War Years 1939-1944". Inny ważny SS-man, Franz Warzog, lubował się w wieszaniu swoich ofiar do góry nogami. Bywał jednak wybredny. Gdy pewnego dnia załamany mężczyzna poprosił go o śmierć, Warzog miał odwrócić się na pięcie i odburknąć: "Żyd nie może wybierać, kiedy umrze". Nie wiedział, że ów desperat, Szymon Wiesenthal, znajdzie w sobie siły, by uciec z obozu, a następnie zostać słynnym "Łowcą nazistów".
Fabryka śmierci
Gdy wiosną 1942 roku Niemcy postanowili "ostatecznie rozwiązać kwestię żydowską", obóz janowski ponownie zaczął zmieniać swój charakter. Każdego tygodnia docierały do niego tysiące Żydów zwożonych przez hitlerowców z całej Galicji. Podczas szybkiego przeładunku, SS-mani dokonywali wstępnej selekcji: najsilniejszych (od 1943 roku - również kobiety) zgarniano do pracy, najsłabszych wywlekano do pobliskiego parowu (na tzw. "Piaski") lub lasu lesienickiego i rozstrzeliwano, a resztę wysyłano dalej, do obozu zagłady w Bełżcu.
Wraz z zaostrzeniem represji w mieście (Niemcy najpierw zmniejszyli lwowskie getto, po czym zarządzili jego całkowitą likwidację), położenie więźniów na ulicy Janowskiej ulegało ciągłemu pogorszeniu. Obozowców, którzy wykazywali pierwsze oznaki osłabienia, natychmiast mordowano. Coraz częściej i okrutniej stosowano też odpowiedzialność zbiorową. W marcu 1943 roku polski Żyd pracujący w ekipie czyszczącej lokomotywy zabił jednego z SS-manów. W odpowiedzi naziści rozstrzelali dwieście osób w obrębie obozu i tysiąc poza jego kolczastym ogrodzeniem.
Gdy niemiecka ofensywa na ZSRR ostatecznie się załamała, a Alianci i Stalin połączyli siły, przywódcy III Rzeszy postanowili zatrzeć przynajmniej część śladów swoich zbrodni (Akcja 1005). W połowie 1943 roku dowódcy katowni przy ulicy Janowskiej utworzyli złożoną ze 126 więźniów "brygadę śmierci", której powierzono zadanie ekshumacji i palenia zwłok zakopanych na "Piaskach" oraz w innych masowych mogiłach. Kolejnym obowiązkiem wyznaczonych do tego Żydów było przesiewanie ludzkich popiołów w poszukiwaniu kosztowności. Znaleziska wysyłano do Niemiec.
Jesienią Niemcy przystąpili do otwartego eksterminowania ostatnich więźniów. Przeczuwając, że Akcja 1005 jest preludium do zrównania obozu z ziemią, członkowie "brygady śmierci" zaczęli planować bunt. 19 listopada podjęli desperacką próbę walki. "Czuliśmy, że już nikomu tym aktem nie możemy zaszkodzić", wspominał lata później podczas jerozolimskiego procesu Adolfa Eichmanna Leon Wieliczker, jeden z przywódców rebelii. Część powstańców zdołała uciec na zewnątrz, ale większość została szybko złapana. Następnego dnia SS i lokalne milicje zabiły wszystkich pozostających w ośrodku Żydów. W zależności od źródeł, było to od 3,5 do 6 tysięcy ludzi.
Po masakrze hitlerowcy sprowadzili do obozu kilkuset Polaków, Ukraińców i Niemców, którzy musieli kontynuować pracę przy usuwaniu zwłok. W czerwcu 1944 roku Lwów ponownie dostał się pod władanie Armii Czerwonej. Dawne zakłady Steinhausa zamieniono w więzienie nr 30.
Nie wiadomo dokładnie, ile osób zginęło w obozie janowskim. Wycofując się z Lwowa, naziści zniszczyli wszelką dokumentację; pod nowymi władzami niezależne badania historyczne były z kolei niemożliwe. Sowiecka komisja ds. zbrodni nazistowskich oceniła liczbę ofiar na 200 tysięcy. Wiarygodność tej statystyki jest jednak co najmniej niepewna - ta sama komisja przypisała wszak mord w Katyniu III Rzeszy. Wątpliwości nie budzi natomiast fakt, że do końca niemieckich rządów lwowscy Żydzi zostali faktycznie niemal doszczętnie zgładzeni.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski