PolskaBoni boli

Boni boli

Michał Boni nie liczy dziś na tekę ministra, ale na to, że wreszcie będzie sobą. Przyznaje, że zbyt długo czekał z wyznaniem o podpisaniu deklaracji współpracy z SB. Boli to zwłaszcza jego przyjaciół i ludzi, którzy mu ufali. Tylko skąd się biorą te zastępy ludzi tak chętnych do potępiania i rzucania obelg?

Boni boli
Źródło zdjęć: © Przekrój | Marek Szczepański

Najgorsze w pańskim przypadku jest to, że nie powiedział pan tego wcześniej, a przecież był pan blisko na przykład Jacka Kuronia, któremu mógł pan to spokojnie powiedzieć i liczyć na wyważoną ocenę. Co takiego się działo w pańskiej głowie, że się pan na to nie zdecydował?

– Jacek znał dużą część z tego, do czego się teraz przyznałem.

Kiedy mu pan to powiedział?

– W połowie lat 90. Powiedziałem mu to w bardzo krótkiej i trochę przypadkowej rozmowie. Jacek uważał, że ja muszę sam dojrzeć.

Do czego?

– Do tego, żeby to publicznie powiedzieć.

Wiedział o tym, że podpisał pan deklarację o współpracy z SB?

– Tak. I wiedział o okolicznościach. Nie powiedziałem mu o tych późniejszych nagabywaniach i spotkaniach z esbekami.

Dlaczego?

– Może się bałem?

Co to za strach?

– To nie jest strach. To wstyd. Wstyd i lęk przed utratą twarzy i przed utratą tego, co inni do tej pory o mnie myśleli. Miałem poczucie, że jak teraz powiem „takie rzeczy” o sobie, to nagle ludzie się ode mnie odsuną. Może to jest niewiara w ludzi, może to jest brak...

Miał pan opinię bohatera?

– Raczej takiego organicznika, człowieka od pracy organicznej. Zawsze bardzo przeżywałem, kiedy trzeba było iść na manifestację. Dlatego że pamiętałem te ucieczki przed ZOMO i taki olbrzymi strach z tym związany. Bałem się wszystkiego, co jest takie fizyczne. Czym innym już dla mnie było redagowanie podziemnej gazety, rozmowy z ludźmi, polityczne dyskusje opozycji – to był mój żywioł. Pamiętam, kiedy latem 1983 roku papież był w Polsce i była msza na Stadionie Dziesięciolecia, a po niej manifestacja. ZOMO rozpraszało nas tym razem pomału. Znaleźliśmy się na różnych ulicach Powiśla. Był ze mną taki chłopak, wtedy szef kolportażu w „Woli” – Marek. Miał pewnie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był ode mnie dwa razy cięższy. Uciekaliśmy przed ZOMO, on mnie szarpnął za ramię i wciągnął do jakiejś bramy. Dopiero przy nim poczułem się bezpiecznie. A jak się mówi „bohaterstwo”, „bohater”, to mnie się to kojarzy z powstaniem warszawskim, a nie z naszą działalnością.

Pytałem o bohaterstwo, żeby ustalić, jaką twarz bał się pan stracić.
– Więc nie twarz bohatera, ale swoją twarz. Kogoś, kto jest szanowany przez studentów, lubiany przez studentów. Kogoś, kto jest dobry i naukowo, i jeszcze inne rzeczy potrafi zrobić – mówię o zaangażowaniu podziemnym.

W podziemiu należał pan do tych, którzy w dyskusjach lub w swoich tekstach piętnowali współpracowników SB?

– W „Woli”, wydawnictwie podziemnym, w którym pracowałem, nie było zbyt dużo takich tekstów, ale oczywiście wszystko, co wydawało się zdradą, było piętnowane.

A pan miał poczucie, że zdradził?

– Nie miałem poczucia zdrady, natomiast czułem, że postępuję źle wobec kolegów. Przypomnę, że sprawa zaczęła się od tego, że w 1985 roku przypadkowo, w związku z rewizją – nie w mojej sprawie – u kobiety, która potem została moją żoną, zostałem zatrzymany. Ona też. Miałem w głowie po pierwsze, co zrobić, żeby to nie skończyło się koszmarem dla dziecka. Esbecy grozili, że wyląduje ono w milicyjnej izbie dziecka. Co zrobić, żeby to nie skończyło się koszmarem dla mojej przyszłej żony. Co zrobić, żeby w tym całym bałaganie SB nie wydusiła ze mnie informacji, że tak naprawdę nie mieszkam już ze swoją pierwszą żoną i od iluś miesięcy mieszkam ze swoją mamą. Ponieważ wtedy u mojej mamy w domu były kasety z nagraniem wywiadu ze Zbyszkiem Bujakiem, który robiłem w lipcu 1985 roku. I z drugiej strony nikt mnie nie pyta o „Wolę” ani o podziemie, w którym rzeczywiście biorę udział. Mój lęk, strach jakby rozszczepił te sprawy. Czułem się zatrzymany w sprawie tej małej ilości bibuły, którą znaleźli podczas przeszukania.
I podpisałem. Parę dni temu Henio Wujec, z którym o tym rozmawiałem, powiedział mi: chłopie, nie miałeś szkoły korowskiej. Bo tam było jasne, że jak coś się dzieje i coś się podpisze, to natychmiast innym się o tym mówi – wtedy i ty się czujesz bezpieczny, i inni.

Wasze środowisko nie znało tej zasady?

– Nie było to chyba aż tak powszechne. Chociaż wszyscy znali „małego konspiratora”, instrukcję, jak się zachować wobec SB itp., itd. Ale co innego znać, a co innego zawsze stosować. Gdybym wtedy, pod koniec sierpnia 1985 roku, wychodząc z aresztu, zdecydował się powiedzieć o tym kolegom, to byłoby zupełnie inaczej. A ponieważ się nie zdecydowałem, to wpadłem w taką psychiczną pętlę: jak nie powiedziałem tydzień temu, no to co się będzie działo, jak powiem tydzień później? To już przecież dwa tygodnie. Tak późno, wszyscy mogą sobie pomyśleć: to znaczy, że coś tam jednak było. To była samobójcza w takim psychologicznym sensie pętla.

Ale musiał pan mieć świadomość, że ci ludzie, z którymi podpisał pan deklarację o współpracy, na tym pańskim strachu będą próbowali zagrać. Myślał pan, że się im wywinie?
– Wiedziałem o tym. Bardzo bałem się sygnału ze strony SB po tym podpisaniu, czyli po sierpniu 1985 roku. I tego sygnału nie było, nie było, nie było. Pierwszy pojawił się przy tak zwanym rozwiązywaniu struktur, czyli we wrześniu 1987 roku.

Przy wychodzeniu Solidarności na powierzchnię.

– Tak. SB zadzwoniła do domu i esbek powiedział, że musi przesłuchać moją żonę, która akurat wychodziła z nowo narodzonym dzieckiem ze szpitala. Więc powiedziałem, że to niemożliwe. On na to, że w takim razie przyjdą. Jak to bywa w różnych skomplikowanych historiach, ja w tym mieszkaniu nie byłem zameldowany. Jak pamiętamy, w PRL to był problem. Zadzwoniłem do mecenasa Johanna, spytałem, co trzeba zrobić. Powiedział, że ze względu na moją działalność w podziemiu lepiej, żeby mnie wtedy nie było. Przyszli, ale nie pytali o mnie. I to mnie uśpiło. Pomyślałem: podpisałem, oni o tym zapomnieli albo do niczego im to nie jest potrzebne. Czas płynął, myślałem, że może nic złego się nie wydarzy. I później nagle ten paraliż strachu, kiedy był pierwszy telefon z pytaniem: czy pan mnie pamięta?

To dzwonił ten, któremu podpisywał pan zobowiązanie?

– Tak mi się wydawało po głosie. Urwałem rozmowę, mówiąc, że nie mam czasu, jestem zajęty, nie mogę itd. Później przy katedrze kultury polskiej na uniwersytecie, gdzie pracowałem, pojawił się ten drugi. Jakby dał mi sygnał, mówiąc, że wiadomo, że podpisałem, i żebym uważał.

Co to znaczy?

– Że to się może wydać. Pamiętam swój strach. Gorączkowo myślałem, co zrobić. Ja tu stoję, studenci się kręcą, a on mówi: „Może porozmawiamy”. Odpowiedziałem: „Mam za kilka minut zajęcia”.

Mówił ściszonym głosem?

– Podszedł blisko, na odległość pół metra. Rozmowa była krótka, mówił, że tu się dzieją różne rzeczy, pojawiają się ruchy duszpasterskie, że jakiś tekst w „Więzi” opublikowałem. Odnosiłem wrażenie, że ma wiedzę na temat mojej aktywności, tej jawnej. Ani razu nie miałem wrażenia, że jest jakaś konkretna wiedza na temat „Woli” i MKK, czyli struktur podziemnych. Nigdy nie było żadnego pytania.

Ile było takich spotkań?

– Telefonów w sumie było kilka czy kilkanaście, a tych spotkań myślę, że było pięć–sześć.

I podczas tych spotkań i rozmów telefonicznych nie żądali odpowiedzi na konkretne pytania?

– On zadawał jakieś pytania dotyczące tego, co się wtedy działo w relacjach między Solidarnością, opozycją a państwem. A ja mówiłem, że to przecież jest powszechnie wiadome, już nawet gazety zaczynają o tym pisać. Wtedy on się jakby trochę wycofywał i zaczynał mówić, że to bardzo ciekawe zjawisko, że niby nie wolno, ale już można, opowiadał o duszpasterstwie na uniwersytecie. Na co ja mówiłem, że jak ludzie zaczynają mieć możliwość swobodnego mówienia, to dobrze. Jego kolejny wątek to była Solidarność, że nie wróci, a ja odpowiedziałem, że nie wiadomo.

O konkretnych ludzi nie pytał?

– Nie, nie pamiętam żadnej rozmowy o żadnym konkretnym człowieku.

Czyli rozumiem, że pańskim zdaniem nie wiedzieli, że jest pan związany z redakcją „Woli”, z podziemnym TKK?

– Tak mi się wydaje. I to, oczywiście paradoksalnie, z pewnego punktu widzenia było gorzej dla mnie, bo wydawało mi się, że skoro oni nie wpadli na trop, że jestem związany z „Wolą”, to jest jakby dla mnie, dla tej wstydliwej tajemnicy, bezpieczniej. Podchodzili do mnie jeszcze kilkakrotnie. Pamiętam takie sytuacje, że w różnych publicznych, „moich” miejscach pojawiał się ten człowiek. Taki sam mechanizm – on podchodzi, ja jestem w gronie różnych ludzi i on do mnie mówi, daje sygnał, a we mnie jest ten paraliżujący strach, że to się za chwilę wyda.

A nikt nie pytał, kto to jest ten facet?

– Ktoś raz chyba zapytał i powiedziałem, że nie wiem. Bo już wszedłem w kłamstwo, nie powiedziałem kolegom o podpisaniu deklaracji. Później też kłamstwem wobec siebie było lawirowanie pod hasłem: z jednej strony ochronię struktury podziemne, a z drugiej tylko takie luźne, niezobowiązujące gadki będę z nimi prowadził. Dzisiaj, po pokonaniu tego strachu, wiem, że to był błąd. Bo w całym tym moim doświadczeniu są dwa rodzaje strachu. Strach z tamtego czasu, „żeby to się nie wydało”, i jednocześnie uspokajanie się, że właściwie nic takiego złego się nie dzieje. A później drugi strach, ten po 1989 roku, po czerwcu. Najpierw po czerwcu 1989 roku miałem takie przekonanie: przecież w przeszłości niczego złego nie zrobiłem, na nikogo nie doniosłem – tak lawirowałem w swoim sumieniu. Mówiłem sobie: wtedy się nie przyznałem, ale już trudno, zaczynamy nowy czas. I nagle zdarzyła się lista Macierewicza. To było dla mnie potężne uderzenie. Z jednej strony miałem poczucie, że jak to, różne rzeczy robiłem dobrze, a tu teraz
nagle jestem na tej liście, a z drugiej – przypominałem sobie, że tak, że chodziłem, mówiłem itd. Pękło mi zdrowie wtedy, na trzy tygodnie poszedłem do szpitala, wrzody żołądka itd. I to był moment, żeby się oczyścić.

Dlaczego wtedy pan tego nie zrobił? Różni porządni ludzie stanęli w pańskiej obronie, nie znając prawdy.

– Tu jest ten drugi rodzaj strachu, który się pojawił w latach 90., i wstydu, że tak to koliduje ze mną, że nie wiem, co się stanie...

Nie rozumiem zdania: „tak to koliduje ze mną, że nie wiem, co się sta-nie”.

– Przyznanie się do zła koliduje z ogólnym poparciem ludzi, że jestem mądry, dobry, fajny itd. Kiedy dzisiaj to analizuję, myślę, że gdybym wtedy nie był w szpitalu, może bym przeżył jakieś katharsis, rozmawiając z ludźmi. Może bym sobie uświadomił, że oni mi dają ciepło i że trzeba im jakoś oddać to ciepło, czyli oddać im uczciwość, a więc się przyznać.

Czy wtedy jacyś ważni dla pana ludzie pytali, jaka jest prawda, a pan ich okłamywał?

– Mówiłem, że byłem nagabywany, ale nie wspominałem o podpisaniu deklaracji współpracy. To powiedziałem Jackowi Kuroniowi w 1995 roku. Wtedy mówiłem o nagabywaniu. Kiedy leżałem w szpitalu, poprosiłem mecenasa Jacka Taylora, żeby zajrzał do mojej teczki. I on potwierdził to nagabywanie.

A czy nie było tak, że wysłał pan Taylora, żeby zobaczyć, co tam jest, i później wiedzieć, do czego się przyznać, a do czego nie?

– Nie, myślę, że nie miałem takiej kalkulacji, dlatego że ja też w sobie wyparłem to podpisanie współpracy.

Wyparł pan?

– Wiedziałem, że podpisałem, ale ponieważ przez te dwa lata po podpisaniu nic się nie działo ani w „Woli”, ani strukturach podziemnych, zbagatelizowałem to, a potem wyparłem. Na to się nakłada jeszcze element osobisty. Myśmy się z moją żoną oboje tego osobno wstydzili, bo oboje wtedy podpisaliśmy. Wiedzieliśmy, że podpisaliśmy, ale nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy, to tylko wisiało w powietrzu.

Skąd pan wiedział, że ona podpisała?

– Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Ta świadomość pojawiła się we mnie może dwa–trzy miesiące po tym zdarzeniu.

Historia jej współpracy jest podobna do pańskiej?

– Myślę, że nie było żadnej współpracy.

Teraz rozmawialiście o tym?

– Tak.

Ona też miała takie spotkania jak pan z funkcjonariuszami SB?

– Nie. * Podczas podpisania deklaracji współpracy dostał pan pseudonim?*

– Nie. To było jakieś jedno zdanie mówiące o zobowiązaniu się do współpracy z SB i innymi organami. I na tym się skończyło. Tak to pamiętam.

A SB próbowała panu kiedyś zapłacić, dać upominek?

– Nie, nie było takiej sytuacji.

Po liście Macierewicza nie miał pan takiego poczucia, że nie powinien pan się pchać na eksponowane, ważne stanowiska?

– No i de facto się nie pchałem. Po rządzie Jana Olszewskiego i nocy teczek w 1992 roku były dwie komisje powołane przez Jana Rokitę, wówczas szefa kancelarii pani premier Suchockiej. Pracownicy komisji sprawdzali, co jest w moich materiałach. To opóźniło moje powołanie do rządu. Z tego, co wiem, stwierdzono, że nie ma tam znamion pełnej współpracy. To, co było ważne, a czego wcześniej nie wiedziałem, bo wiedziałem przecież o tym podpisaniu z roku 1985 i nagabywaniu w 1987 i głównie w 1988, to to, że byłem zakwalifikowany jako „ktw” [czyli kandydat na tajnego współpracownika – przyp. red.] z przekreśleniem ołówkiem litery „k” z datą 6 lutego 1989 roku.

Przekreślenie „k” oznaczałoby, że uznano pana wtedy za „tw”, czyli tajnego współpracownika.

– Uznano mnie wtedy za „tw”. Pod tą datą to zostało zarejestrowane.

Kiedy miał miejsce ostatni pański kontakt z SB?

– Był, jak mi się wydaje, telefoniczny i dotyczył manifestacji pierwszomajowej, pochodu spod kościoła Świętego Stanisława Kostki rozpoczynającego akcję wyborczą przed wyborami 
4 czerwca 1989 roku. Wtedy byłem w Tymczasowym Zarządzie Regionu. Zadzwonił do mnie jakiś facet na domowy numer i powiedział, że czasy się zmieniły, ale gdyby była potrzebna jakaś pomoc, bo ktoś może chcieć coś sprowokować w czasie pochodu, to oni zawsze są chętni pomóc. Na co ja powiedziałem, że – wtedy się czułem już jakoś pewnie, była legalna Solidarność – że my mamy swoje służby od pilnowania porządku.

A później nie miał pan żadnych sygnałów od ludzi ze służb, także już UOP, że ktoś próbuje to wykorzystać, szantażować pana tym?

– Nie, po 1989 roku nie.

Nowa ustawa lustracyjna, zanim Trybunał Konstytucyjny ją w części zakwestionował, obejmowała też pana. Co pan napisał w swoim oświadczeniu lustracyjnym?

– Wypełniłem ten dokument. Napisałem, że podpisałem deklarację współpracy. I wtedy też mówiliśmy z Basią różnym znajomym, że w 1985 roku w takiej, a takiej sytuacji podpisaliśmy deklarację współpracy. Wypełniłem deklarację lustracyjną jako członek rady nadzorczej spółki publicznej. Potem TK uznał tę kategorię lustrowanych za niekonstytucyjną, więc deklarację mi odesłano, zanim trafiła do IPN.

Przez te wszystkie lata zabierał pan głos publicznie, pisał, mówił w sprawie lustracji?

– Nie, ani razu. Miałem poczucie wstydu, ciężaru, pilnowałem się. Jeśli chodzi o funkcje publiczne, to po różnych namysłach i po ocenie tej wewnętrznej komisji z 1993 roku podjąłem się pełnienia funkcji sekretarza stanu, zastępcy Jacka Kuronia. Ale później miałem już coraz większe poczucie, że to jest coś, co mnie coraz bardziej boli. Poczucie winy i strachu rosło. Kiedy istniał rząd AWS, uznałem, że byłoby nie fair, gdybym się pchał na jakieś stanowiska, więc zostałem szefem zespołu doradców. To stanowisko miało zupełnie inny charakter. W latach 2001–2005 był zupełnie inny rząd, ale fachowy minister pracy i gospodarki profesor Hausner. Proponował mi funkcję, ale jej nie przyjąłem. W 2005 roku, kiedy w zespole ekspertów przygotowywaliśmy dla Janka Rokity różne materiały, dla mnie było jasne, że byłoby idealnie mieć dobrego ministra pracy, a ja mogę być w zespole doradców lub pełnić funkcję ich szefa. I tak samo jest teraz.

Świadomie unikał pan bycia wysokim urzędnikiem państwowym.

– Unikałem.

Bo pana własny błąd i tchórzostwo bolały. Czy uważa pan, że to pana dyskwalifikowało jako urzędnika państwowego, sam fakt podpisania współpracy i nieprzyznanie się do tego?

– W pewnym sensie tak, ale – choć nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jak jakaś obrona – urzędnik państwowy musi być kompetentny. Mogę różne rzeczy złe na swój temat mówić, ale nie odmówię sam sobie kompetencji w pewnych dziedzinach, dużej wiedzy, umiejętności eksperckich. Ponadto czuję się dzisiaj po tym wyznaniu oczyszczony i to nie jest pora, żeby mówić o bilansie mojego życia. Może ktoś kiedyś, może ja pod koniec życia zrobię taki bilans życia. I w tym bilansie będą rzeczy złe, będą słabości, będzie ta nieumiejętność wyjścia ze wstydu, upokorzenia przez wiele, wiele lat, ale równocześnie będą rzeczy dobre, które robiłem dla innych.

Czy pańskie poczucie oczyszczenia nie jest przedwczesne? Zrobił pan pierwszy krok, przyznał się. To jest poczucie raczej uwolnienia niż oczyszczenia. Teraz całe pańskie otoczenie – i to przyjazne, i to nieprzyjazne – będzie musiało rozstrzygnąć, czy wobec pańskiego wieloletniego milczenia oni nadal mają do pana zaufanie, czy nie. I to chyba będzie oczyszczenie.

– Zgoda, określenie „uwolnienie” jest lepsze. I jestem gotowy na wszystkie tego konsekwencje. Liczę na to, że sam będę spokojniejszy. Liczę na to, że z ludźmi, z którymi współpracowałem w różnych miejscach, też w podziemiu, będę mógł rozmawiać i patrzeć im w oczy. Ale też liczę się z tym, że niektórzy nie będą chcieli mi spojrzeć w oczy. Dostałem takiego esemesa: szkoda, że tak późno.

Bo to rzeczywiście szkoda.

– To jest mój wstyd i to jest moja słabość.

Nazwałby pan siebie tchórzem?

– To jest tchórzostwo. Każda sytuacja, w której człowiek nie może się zmierzyć sam ze sobą, naprawdę jest tchórzostwem.

Gdyby PiS wygrało wybory i nie byłoby dla pana szansy współtworzenia rządu z Platformą, też by się pan zdecydował na takie oświadczenie?

– Myślę, że proces dochodzenia do niego trwałby trochę dłużej, ale w tym procesie ja tkwię już od kilku mie-sięcy.

Tusk był zaskoczony, kiedy mu pan o tym powiedział?

– Trzeba pamiętać o jeszcze jednej rzeczy, że generalnie i tak wokół mnie to podejrzenie krążyło.

Tusk znał te podejrzenia, przecież czytał listę Macierewicza.

– Był zaskoczony, bo wiedział o tym nagabywaniu, ale nie wiedział o 1985 roku, o samym podpisaniu deklara-cji oraz o tym, że nie powiedziałem swoim kolegom i przyjaciołom. Pierwsza jego reakcja była taka – to nie zmienia mojego stosunku do ciebie.

Dla niego nadal jest pan człowiekiem, który może być ministrem?

– Myślę, że tak. Natomiast trzeba pamiętać o różnych możliwościach współpracy. Można Donaldowi Tuskowi pomagać w różny sposób. Dla mnie stanowisko nie ma żadnego znaczenia. Uważam też, że może lepiej być dalej w cieniu, po to, żeby dać czas innym na reakcję, żeby to uwolnienie szło dalej, żeby wiedzieć, czy idzie się w stronę oczyszczenia, czy nie.

Ile lat mają pańskie dzieci?

– 25, 24 i 21.

I co one z tego rozumieją?

– Wspierają mnie i myślę, że rozumieją.

To jest pokolenie, które nie pamięta PRL, nie rozumie mechaniki- tamtych czasów, więc jak im to wytłumaczyć, żeby nie uważały, że ich ojciec był świnią?

– One patrzą na mnie całościowo, przez wszystko, co zrobiłem, i widząc też moją słabość, przyjmują ją jako część mnie.

Jest pan pewien, że wszystko, co wstydliwe z tamtych lat, wszystko, co powinien pan powiedzieć, już powiedział?

– Myślę, że tak, w tym sensie, że wszystko, co sobie przypomniałem. To było kilka bardzo trudnych dni takiego wgryzania się pamięcią, przecież to się działo dwadzieścia parę lat temu i pewne rzeczy mi się do ostatniej chwili układały w czasie. I z całą uczciwością tej pamięci, jaką dysponuję dzisiaj, powiedziałem wszystko. Ale będę siebie obserwował, bo zawsze mogą być jeszcze jakieś elementy wyparte.

Wystąpi pan o możliwość przeczytania własnej teczki? Zgodnie z nową ustawą mogą to zrobić też ci, którzy podpisali zobowiązanie o współpracy.

– Teraz może tak. Nie wiem, co esbecy tam w niej napisali, jeśli napisali. Dziś pokazuję swoją wersję też nie po to, żeby się wybielić. Ktoś mi zadał pytanie dwa dni temu: No dobrze, a jeśli w tych teczkach nic nie ma, to po co ty mówisz, że podpisałeś? Ważniejsze jest to, co ja mam w sobie, to nie jest mój problem, że w teczkach jest to czy coś innego. Moim problemem było i jest to, co zrobiłem.

A jeżeli w tej teczce jest coś straszniejszego niż to, co pan dziś pamięta?

– Ale co może być straszniejszego od tego, że podpisałem. Co może być straszniejszego?!

Że jakieś pańskie słowa z rozmów z esbekami uczyniły komuś krzywdę, że pozwoliły im na działania w jakimś kierunku, w jakiejś sprawie.

– Nie mam, mimo że grzebię w pamięci z nazwiskami, ludźmi, sprawami, nie mam żadnego takiego skojarzenia.

rozmawiał Piotr Najsztub
Warszawa, 31 października 2007 r.

Michał Boni ma 53 lata. Studiował na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1983 roku był szefem podziemnego pisma „Wola”, członkiem działającego po wprowadzeniu stanu wojennego w Warszawie Między-zakładowego Komitetu Koordynacyjnego oraz działaczem Duszpasterstwa Ludzi Pracy. Po 1989 roku był podsekretarzem stanu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, w rządzie Krzysztofa Bieleckiego był szefem w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej, a za czasów premiera Buzka szefował gabinetowi politycznemu ministra pracy. Jego nazwisko pojawiło się w 1992 roku
na liście Macierewicza, gdzie występował jako TW o pseudonimie „Znak”. Tydzień temu jako kandydat Platformy Obywatelskiej na ministra pracy oświadczył, że w 1985 roku SB groziła mu ujawnieniem zdrady małżeńskiej i zamknięciem trzyletniej córki w milicyjnej izbie dziecka. Przestraszony Boni podpisał deklarację o współpracy ze służbami PRL.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
współpracabonikor
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)